-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
Całkiem ciekawe wspomnienia kariery lotniczej twórcy legendarnej szkoły pilotów myśliwskich US Navy, Top Gun, bezlitośnie zmasakrowane przez osoby zamieszane w powstanie polskiego wydania.
Pożal się Boże "tłumaczenie" i "redakcja" są dziełem ludzi pozbawionych elementarnej sumienności, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy na opisywane tematy.
Na temat polskiej pisowni też. Bo nie trzeba być ekspertem lotniczym by wiedzieć, że nazwy własne i wytwórni samolotów (takoż samochodów, rowerów i wszystkiego innego...) po polsku pisze się z dużej litery. A tu są przeważnie z małej, choć czasem i z dużej - jak się tam akurat palec na klawiaturze omsknął. Palec omykał się na wszystkim: "mig", "miG", a nawet "migG"! Ta sama jednostka lotnictwa morskiego, określana skrótem VF, raz jest "pułkiem" (nie ma ich w amerykańskich siłach zbrojnych, tylko w rosyjskich...) a raz eskadrą. To ostatnie (przypadkiem) prawidłowo.
Nieporadność tłumacza sprawia, że typowo amerykańska, górnolotna (nomen omen...) korpo-nowo-mowa (fakt, że z natury tyleż bogata w przymiotniki, co uboga w treści), jaką Pedersen wychwala swoich kolegów i fenomen Top Gun, w polskiej wersji staje się już zupełnie niestawnym bełkotem.
To wręcz niesamowite, jakich "starań" dołożono, by właściwie żaden termin lotniczy czy wojskowy nie został przetłumaczony na swój prawidłowy polski odpowiednik (w utrwalonej od kilkudziesięciu lat terminologii), tylko "opowiedziany" kolekcją błędnie podobieranych wyrazów (na chybił-trafił). "Panel sterowania" to masz tłumoku w Windows - w samolocie jest tablica przyrządów. "Walka w okręgu" to walka kołowa. "Hamulce powietrzne" to hamulce aerodynamiczne. A to tylko wciąż jakoś tam zrozumiałe przykłady. Bo w wielu przypadkach ta "metoda" zaowocowała bełkotem już tak kompletnie nie znaczącym nic sensownego, że nie sposób się nawet domyślić, co tam mogło być w oryginale.
Zatem - jeśli Czytelniku znasz się i interesujesz tematem, to tłumoczenie doprowadzi Cię do szału. A jeśli w tematyce lotniczej jesteś niezorientowanym nowicjuszem, to niby dlaczego książka miałaby Cię zainteresować? Tak źle i tak niedobrze.
Całkiem ciekawe wspomnienia kariery lotniczej twórcy legendarnej szkoły pilotów myśliwskich US Navy, Top Gun, bezlitośnie zmasakrowane przez osoby zamieszane w powstanie polskiego wydania.
Pożal się Boże "tłumaczenie" i "redakcja" są dziełem ludzi pozbawionych elementarnej sumienności, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy na opisywane tematy.
Na temat polskiej pisowni...
Kolejne rozczarowanie amerykańską masowo-rynkową pulpą SF z lat 70. XX wieku.
Rachityczna fabuła polega na tym, że ludzkość - bliska wyczerpania ostatnich zasobów naturalnych - odkrywa dawno opuszczone pozostałości tajemniczej obcej cywilizacji. Między innymi, asteroidową bazę pełną niewielkich statków rozwijających prędkości nadświetlne. Problem w tym, że choć statki pozostają w większości zdatne do użytku, ich sposób działania, obsługa i nawigacja pozostaje nieodgadniona. Częściowo poznawalna jedynie prymitywną, mozolną metodą prób i błędów. Robią to załogi straceńczych ochotników niewiedzących dokąd, ani jak daleko polecą trasą losowo ustawionego autopilota. I czy wrócą z bogactwem, pustymi rękami, czy... martwi. Wszystkie opcje są prawdopodobne.
Tego pomysłu wystarczyłoby w sam raz na opowiadanie w miesięczniku. Niestety, Pohl wymarzył sobie wypichcić na nim wielotomową "sagę". Zrobił to najprymitywniejszym możliwym sposobem - maksymalnie rozwadniając szczątkową akcję zapychaczem, massa tabulettae. To niekończące się, skrajnie irytujące sesje terapeutyczne skrajnie irytującego głównego bohatera z maszynowym psychoanalitykiem. Milion słów, zero treści, minus nieskończoność sensu.
Bo "kulminacja", do której ta nieszczęsna "e-psychoanaliza" prowadzi, jest tak głupawa i kliszowo-przewidywalna (na kilkadziesiąt stron naprzód), że wywołuje jedynie wzruszenie ramion.
Efekt? Książka jest po prostu przeraźliwie nudna. Za mozolne odcedzanie rachitycznej, sztampowej i płyciutkiej akcji z oceanu zapychającej słowotokowej sieczki w kolejnych tomach już dziękuję. Ta jedna próbka mi w zupełności wystarczy.
Wisienką na torcie jest terminologia astronomiczna wynajdowana przez tłumacza na nowo jak proch: "skupiska sferyczne" to zapewne gromady kuliste?
Ebook jest edytorskim koszmarem: słowaposklejane, słowa po-ka-wał-ko-wane, "ą" pozamieniane na "ę" i milion innych kiksów.
Kolejne rozczarowanie amerykańską masowo-rynkową pulpą SF z lat 70. XX wieku.
Rachityczna fabuła polega na tym, że ludzkość - bliska wyczerpania ostatnich zasobów naturalnych - odkrywa dawno opuszczone pozostałości tajemniczej obcej cywilizacji. Między innymi, asteroidową bazę pełną niewielkich statków rozwijających prędkości nadświetlne. Problem w tym, że choć statki...
Książka byłaby może ciekawa, gdyby nieudolny tłumacz nie doprowadził jej do stanu kompletnej niestrawności.
Pech chciał, że Tooze posługuje się dość zawiłym, erudycyjnym stylem i złożoną składnią.
A tłumacz nie potrafił w tekście dostrzec zdań, bo zasłaniały mu je wyrazy - parafrazując powiedzenie o lesie i drzewach. Mozolnie (acz niezbyt trafnie) przekładając wyraz-po-wyrazie, tworzył nie-polskie pseudozdania-koszmarki. Oczywiście mają dokładnie po tyle samo wyrazów (trzeba, czy nie trzeba) w tym samym szyku, co w oryginale. Tylko sensu już nie mają...
W pewnym momencie darowałem sobie mękę mozolnego rozgryzania, co tłumok natłumoczył, a o co chodziło autorowi. Może kiedyś wpadnie mi w ręce ta książka w oryginale i nie trzeba się będzie tak męczyć.
Książka byłaby może ciekawa, gdyby nieudolny tłumacz nie doprowadził jej do stanu kompletnej niestrawności.
Pech chciał, że Tooze posługuje się dość zawiłym, erudycyjnym stylem i złożoną składnią.
A tłumacz nie potrafił w tekście dostrzec zdań, bo zasłaniały mu je wyrazy - parafrazując powiedzenie o lesie i drzewach. Mozolnie (acz niezbyt trafnie) przekładając...
Autor, prosty chłopak ze społecznych nizin litewskiej Kłajpedy, znajdującej się wówczas we władaniu Sowieckiego Sojuza, trafił z poboru do wojsk powietrzno-desantowych Armii Czerwonej w pechowym momencie. Załapał się na początek sowieckiej inwazji w Afganistanie. Swoje przeżycia opisał szczerze, beznamiętnie, bez dystansu czy refleksji.
Ogromną część opisu zajmuje odwieczna sowiecka fala, w której najpierw był ofiarą "starych", a później katem "młodych". I to katem tak gorliwym, że niewytrzymujące znęcania ofiary ściągnęły na niego sąd polowy.
Wygląda jakby sztywne i nienaruszalne falowe rytuały pochłaniały większość czasu i energii sowieckich żołnierzy, zostawiając już niewiele na zmaganie się z jakąś tam wojną i zewnętrznym przeciwnikiem. Jakby głównie walczyli między sobą...
W opisie funkcjonowania ówczesnej Armii Czerwonej odnajdujemy wszystko to, co dzieje się podczas obecnej wojny w Ukrainie:
Powszechne złodziejstwo i szabrownictwo. Żenujące braki wyposażenia i umundurowania.
Fatalne wyżywienie, niedostatek nawet wody nadającej się do picia (w stałych bazach!). Ale kto by się tym przejmował, skoro dla *ważnych* było jej dosyć, a wydzielanie z łaski *nieważnym* - choćby nawet wody! - to atrybut *władzy* w rosyjskiej drabinie hierarchii, w której każdy musi wiedzieć, kim może pomiatać, a przed kim musi się płaszczyć.
Dowódcy wykazujący się na co dzień brutalnością, w ogniu walki tchórzostwem, a w każdej sytuacji głupotą i niekompetencją.
Zdumiewa że kraj, w którym od stuleci "oficerowie" są królami wszelkiego stworzenia i najwyższym szczeblem ewolucji, uporczywie nie potrafił ich nauczyć choćby posługiwania się... mapą. Nie potrafili tego w 1914 ani w 1941. Według Stankusa, nie lepiej radzili sobie w 1981.
Kiedy żołnierze dyskutowali, co i kiedy zrobić z porwanymi miejscowymi zakładnikami-tragarzami ekwipunku, rozważali to wyłącznie z punktu widzenia własnej korzyści i wygody. Samo morderstwo nie budziło najmniejszej refleksji.
To przez bezmyślne bestialstwo i okrucieństwo nie tylko wobec bojowników przeciwnika, ale przede wszystkim wobec bezbronnych cywili, izolowane iskierki oporu Afgańczyków szybko przerodziły się w ogólnokrajowy pożar, w którym przy okazji spalił się Sowiecki Sojuz.
Tłumaczenie jest fatalne. Po pierwsze, tłumacz kompletnie nie zna i nie rozumie terminologii wojskowej i tworzy wyciskające łzy z oczu qfiadqi: "rusznice"; "pociski odrzutowe". Gorzej, że równie słabo idzie mu z JAKĄKOLWIEK terminologią i – generalnie – z językiem. Zamiast polskiego serwuje nam paskudne kalki językowe: "zbite głowice pocisków"; "plując się ruszyliśmy" i tym podobne. Wielokrotnie powtarzane "spić się" – to JEDNORAZOWO nadużyć alkoholu. Tymczasem z kontekstu jednoznacznie wynika, że chodziło o sformułowanie "zapić się" – czyli marnie skończyć w permanentnym nałogu alkoholowym.
Oczywiście książka nie ma śladu jakiejkolwiek redakcji czy konsultacji merytorycznej.
Autor, prosty chłopak ze społecznych nizin litewskiej Kłajpedy, znajdującej się wówczas we władaniu Sowieckiego Sojuza, trafił z poboru do wojsk powietrzno-desantowych Armii Czerwonej w pechowym momencie. Załapał się na początek sowieckiej inwazji w Afganistanie. Swoje przeżycia opisał szczerze, beznamiętnie, bez dystansu czy refleksji.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOgromną część opisu zajmuje...