Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Jako osoba, która bardzo uważnie wybiera kolejne lektury ze względu na ogrom czasu, jaki zajmuje mi ich przeczytanie, ostatnio wpadłem w fazę nadrabiania zaległości jeszcze z czasów dzieciństwa, to znaczy lektur szkolnych albo książek, które są gdzieś obok mnie, od kiedy żyję, a znałem je od zawsze jedynie od strony okładek tudzież ilustracji. Ze wszystkich tych dzieł lektura szkolna "Opowieści o pilocie Pirxie" Stanisława Lema były na razie najtrudniejszym zadaniem. Wstydziłem się to napisać, dopóki nie przeczytałem identycznych negatywnych przemyśleń czytelników w ich recenzjach, ale kiedy czytałem te same negatywne spostrzeżenia innych osób, doszedłem do przekonania, że nie tylko mnie denerwują pewne elementy tego zbioru opowiadań. Jako dziecko nawet nie przeczytałem ich choćby w małej części, no więc czując się z tym źle jako dorosły, nadrobiłem zaległość, ale podczas czytania zrozumiałem siebie sprzed lat całkiem doskonale – ten zbiór opowiadań, nawet jeśli jako lektura wymagał od nas zapoznania się jedynie z jakimiś wybranymi rozdziałami, był dla nas nie do przełknięcia. Dla mojego pokolenia wychowanego już na efektownym kinie fantastyczno-naukowym oraz komiksach, nie było w opowiadaniach Lema nic, co poruszałoby naszą wyobraźnię, czy też zachęcało do dyskusji. Jako dziecko buntowałem się, nie czytałem na przymus, ale jako dorosły stwierdziłem, że nie mogę nie znać choćby tych najbardziej znanych opowiadań Lema, szczególnie, że gorzej niż "Głosu Pana" nie mogłem już odebrać tych krótkich opowiadań o dalekiej przyszłości, innych planetach, robotach i może też obcej cywilizacji.


Aby przebrnąć przez te opowiadania, warto uzbroić się w cierpliwość, bowiem pełno tam usypiających opisów czynności, które może tak jak rybaka czytającego o każdym etapie budowania wędki i technikach jej używania przyprawiają o szybsze bicie serca, ale chyba tylko fana wciskania guzików, przykręcania śrub, obliczeń trajektorii lotu, bo zwykłego czytelnika zanudzą, zanim zdąży on dobrnąć do sedna. Kiedy tak czytam skróty przeczytanych opowiadań na Wikipedii, układając sobie w głowie to wszystko raz jeszcze, dochodzę do wniosku, że to wszystko było dobre i niegłupie. Lepiej sprawdziłoby się jako serial telewizyjny albo komiks, bo połowa książki wydaje się igraniem z cierpliwością czytelników. Dlatego trudno ocenić całość jako zbiór opowiadań, bo albo dam ocenę wysoką, idąc za głosem tłumu, nie chcąc przyznać, że "Lem wielkim pisarzem był", albo zaniżę średnią i wyjdę na ignoranta. Ponieważ już przez tę lekturę przebrnąłem, chcę się skupić na jej pozytywnych stronach, których trochę jednak jest.

Przede wszystkim postać Pirxa jest ciekawym przypadkiem bohatera książki, który właściwie nie wyróżnia się niczym szczególnym od przeciętnej postaci, którą wzięlibyśmy za drugoplanową. Tytuł książki wydaje się więc zmyłką, żartem, bo Pirx w każdej swojej przygodzie jest jakby obserwatorem. Nawet biorąc udział w niezwykłych wydarzeniach, zdaje się być tam przypadkiem, najczęściej z opresji wychodząc nie do końca dzięki jakimś wyjątkowym zdolnościom. Każda jego misja zostawia nas z przemyśleniami na różne tematy filozoficzne i naukowe, ale sam Pirx nie jest tam istotny w roli protagonisty. Raczej podpowiada nam jako osoba naprawdę inteligentna, wskazując kierunek do morałów, które całe szczęście mamy wysunąć już sami.

Czytając każdą z historii, moje wyobrażenie o wizualnym stylu otoczenia, technologii, rzeczywistości i reszcie tego, o czym myślimy czytając o świecie którego przecież albo jeszcze nie ma, albo nigdy nie było i nie będzie, stworzyłem sobie w głowie coś na kształt stylu komiksów z lat 80-tych polskich rysowników tworzących dla zagranicznych wydawnictw, jak na przykład Bogusław Polch i jego "Ekspedycja. Bogowie z kosmosu", którą pamiętam z dzieciństwa jako jeden z moich pierwszych zakupionych komiksów. "Obcy" Ridleya Scotta też był trochę w mojej głowie, bo tego typu trochę już dziś retrofutyrystyczna rzeczywistość najlepiej wprowadza czytelnika w to, czym podczas pisania tych opowiadań mogła dysponować ludzkość w badaniach kosmosu.

Jest to rzeczywistość tak samo interesująca jak nudna. Tak to odbieram. Z jednej strony bowiem, jeśli naszym punktem wyjścia jest ta mała przestrzeń, którą dotychczas człowiek zdołał zbadać, opisy planet w tych opowiadaniach rozbudzają naszą wyobraźnię, a specyficzny naukowy styl Lema tylko dodaje tym opisom wiarygodności
– ja na przykład jako laik mógłbym w to wszystko uwierzyć, że stało się naprawdę, bo takim to jest pisane językiem – z drugiej strony, napisałem o nudnej stronie tego świata przyszłości według Lema, bowiem odniosłem wrażenie, że kiedy tylko zaczynałem szykować się do odkrywania tajemnic Marsa albo Księżyca, autor jakby ze złośliwością sceptyka sprowadzał mnie na ziemię, przekonując, że nie mam po co spodziewać się czegokolwiek związanego z nieznanym, bo te planety nie mają w sobie nic z tej niezwykłości, o której rozpisują się do dziś fantaści dopisujący do wszystkiego co nieodkryte jakieś zaawansowane teorie, stające się nierzadko dla ich fanów quasi-religią. Tutaj muszę przyznać, ma to nawet swój urok – to sprowadzanie czytelnika na ziemię
– bo stanowi o ironicznym podejściu autora do tych tematów. Odniosłem wrażenie, że Lem to taki naukowiec, którego denerwuje używanie bujnej wyobraźni i nieznoszący bujania w obłokach innych autorów. Dokładnie tak samo odebrałem jego "Głos Pana". Kiedy tylko tajemnica miała zostać wyjaśniona, zaraz okazywało się, że nic z tego, że nie będzie żadnej wielkiej fantastyki, a jeśli czytelnik miałby jakieś nadzieje na ciekawe teorie, niech się lepiej nie podnieca, bo to wszystko ma być przyziemne, a jeśli o czymś mamy myśleć jako czytelnicy, to raczej o przewidywalności natury ludzkiej.

Tematami opowiadań zazwyczaj jest natura ludzka, lecz rzecz jasna, odkrywana przed nami w otoczce wydarzeń fantastyczno-naukowych, tak więc jak to już jest w tym gatunku, fantastyczny świat jest tylko pretekstem do rozważań bardzo przyziemnych. Obok ludzkiej natury autor porusza temat sztucznej inteligencji – zazwyczaj w postaci robotów mających pomagać ludziom albo z nimi konkurować. Te rozważania są według mnie najmocniejszą stroną opowiadań. Szkoda, że trzeba przebrnąć przez tak wiele nieciekawych opisów, aby dobrnąć do esencji wszystkich rozdziałów.

Zaletą wszystkich opowiadań jest niestawanie autora po żadnej z konkretnych stron, choć sceptycyzm wobec wielu rzeczy kontrastuje z wiarą w to, że Związek Radziecki według Lema miał przetrwać jeszcze pokolenia, bo podróże kosmiczne podróżami, ale ten system chyba był bardziej niepodważalny od istnienia samego Stwórcy wszechświata. Rozumiem, że takie były realia także rynku wydawniczego w tamtych czasach.

Do czasu przeczytania nudnej (ale nie głupiej!) jak dla mnie książki "Głos Pana", wcześniej mocno zachęcony do zapoznania się z twórczością Stanisława Lema przez oryginalne filmy "Solaris" (2002) oraz "Kongres" (2013), zostałem zniechęcony, nie na tyle żeby odpuścić sobie całkowicie Lema, ale nie szykuję się już na coś, co może przykuć mnie do lektury na dobre. Może jest to efekt dysonansu poznawczego spowodowanego wsłuchiwaniem się wielokrotnie w zwrotkę utworu Kaliber 44 "Film":

"... Lem, Lem jest fantastą
Pisze, że przybysze są zieloni jak ciasto kiwi
Dla mnie obrzydliwi
Zbyt wyraźni, hałaśliwi
Widzę ich zbyt jasno i ...

Otóż gdyby byli hałaśliwi, zieloni i zbyt wyraźni, cieszyłbym się tak, jak podczas oglądania rozrywkowych filmów science-fiction klasy B. Albo muzycy z grupy Kaliber 44 nie czytali Lema, albo po prostu użyli słów, które się rymowały. Gdyby rapowali, że ci obcy są za szarzy, niewyraźni i nijacy, to przynajmniej nie robiłbym sobie nadziei.

Chociaż mocno się wynudziłem, czytanie urozmaicała mi muzyka z gatunku Synthwave/Retrowave/Spacesynth, którą bardzo polecam przy czytaniu takich opowieści. Rekomenduję tu na przykład Dynatron "Dust of the Saturn", Kotovsky86 "Space Traveller", Earmake "The Mystery of Betelgeuse" albo naszego polskiego artystę o pseudonimie LukHash i jego "Cyberiad Theory", który to utwór na pewno zainspirowany jest Lemem. Ja natomiast tak bardzo "narzekam" na tego pisarza, że nie poddaję się i zachęcony do przeczytania jego najlepszych dzieł, już kupiłem trzy kolejne książki. Przypadkowo "Cyberiada" będzie jedną z moich kolejnych pozycji do nadrobienia.

Jako osoba, która bardzo uważnie wybiera kolejne lektury ze względu na ogrom czasu, jaki zajmuje mi ich przeczytanie, ostatnio wpadłem w fazę nadrabiania zaległości jeszcze z czasów dzieciństwa, to znaczy lektur szkolnych albo książek, które są gdzieś obok mnie, od kiedy żyję, a znałem je od zawsze jedynie od strony okładek tudzież ilustracji. Ze wszystkich tych dzieł...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To jedna z moich do niedawna zaległych książek, która jakimś cudem przetrwała nienaruszona od 1982 roku, czyli od kiedy żyję. Ponad czterdzieści lat zalegała na półkach dwóch mieszkań, a jedyne co z niej znałem to obrazki, bo często za dzieciaka oglądałem je bez czytania, jako że czytanie takich grubych książek i w ogóle czegokolwiek poza komiksami wydawało mi się wtedy absurdalnym wyczynem. Jednak człowiek się starzeje i tak na przykład mój tata na starość czyta w ciągu roku więcej książek, niż ja ciągu swojego dotychczasowego życia. Wniosek z tego przydługiego wstępu jest taki, że do czytania większość z nas chyba po prostu musi dorosnąć. Tu spoiler – książkę przeczytałem, nie było jednak łatwo, wydawało mi się, że będę się męczył aż do jej końca, bo czytanie zdawało się stać w miejscu, pomimo wertowanych codziennie stron.

Widziałem, że przebrnięcie przez tak długą powieść przygodową będzie niełatwe, bo nie jest to jeden z moich ulubionych gatunków literackich, a przynajmniej nie tego typu przygody preferuję. Wolę książki przygodowo-historyczne Waltariego, a "Dzieci Kapitana Granta" to była dawniej czysta rozrywka dla młodzieży, mająca dać poczuć się czytelnikom, jakby sami zwiedzali świat i to w czasach, gdy pewnie trudno było o atlas geograficzny. Dzisiaj ludzie oglądają filmy dokumentalne w wysokiej jakości, każdy zakątek świata wydaje się zbadany, a wielu podróżuje po świecie i tego typu książki nie mają szans być odkrywcze, starzejąc się, zostają zaledwie zapisem przeszłości. Miałem jednak nadzieję, że wciągnę się najzwyczajniej, tak jak wciąga się widz śledzący jakikolwiek długi serial telewizyjny. Nie było to jednak takie proste, jak mogło mi się to z początku wydawać, bo o ile niewiarygodna i raczej mało możliwa akcja ze znalezieniem listu w butelce zaczęła się dosyć szybko, sama podróż morska nie wydała mi się ani trochę ciekawa. Nie ratowały tego wrażenia wielokrotne zejścia na ląd. Nie jest to jedynie zarzut subiektywny, te same opinie czytałem już na forum, a mianowicie nieznośne encyklopedyczne wykładanie czytelnikom ciekawostek naukowych, które trudno sobie dziś wyobrazić, że mogły dawniej rajcować czytelników. Dobrze, przyznam takiemu podejściu sens, bo nie da się zarzucić pisarzowi, że dzielił się zbyt rozległą wiedzą, która była albo jest nieprzydatna. Wiele rzeczy bardzo się zmieniło od czasu napisania "Dzieci Kapitana Granta", ale jakże wiele pozostało niezmienionych... Głupszy od zapamiętania choćby paru procent z podanych w tej grubej książce faktów nie będę. Tylko że książka przygodowa to ma być ekscytująca podróż pełna niebezpieczeństw, a nie wykład na uczelni. Trzeba powiedzieć jasno – kosztem tempa i ogólnego wrażenia z czytania, autor podzielił się z czytelnikiem całą masą naukowych detali i maksymalnym urealnieniem podróży bohaterów. Czy było warto? Nie każdy będzie w stanie przez to przebrnąć.

Początek opowieści, choć mało wiarygodny, zapowiada ciekawą lekturę, bo i akcja przenosi się w całkiem krótkim czasie w kilka miejsc. Bohaterowie zdają się być interesujący, ale dla mnie bardziej ze względu na tak mocną inność od tych dzisiejszych ludzi, niż ze względu na jakieś specyficzne cechy, umiejętności. Raczej chodzi o miłą odmianę, bo dawniej inaczej wyglądała kobiecość, męskość, a i dzieci zachowywały się, jakby chciały dorosnąć szybciej, tyle że nie pod względem wygód, ale z chęci bycia odpowiedzialnym i pomocnym. Niestety, dłuższe obcowanie z załogą Duncana zaczyna męczyć zanim jeszcze opuści ona pokład daleko od Europy, czyli punktu wyjściowego.

Znudzenie czytelnika powoduje zbyt mała dramaturgia wydarzeń, niekończące się uprzejmości każdej z postaci i jeszcze więcej encyklopedycznych ciekawostek naukowych, których i tak nie jesteśmy w stanie zapamiętać, więc przelatują one niczym prognoza pogody, podczas której zamyślamy się tak mocno, że kiedy się kończy, pytamy osoby obok nas na kanapie – "to w końcu ile będzie stopni?".

Subiektywnie dodam, że nie podoba mi się żadna przygoda na oceanie, ani w Ameryce Południowej, a nawet nie wierzyłem, że coś jeszcze ciekawego może mnie czekać na kolejnych stronach książki, tak bardzo przygody na kontynencie amerykańskim wydały mi się monotonne, jak te pustkowia przemierzane przez bohaterów.

Całość zaczęła nabierać rumieńców dopiero w drugiej połowie książki, kiedy poszukujący Kapitana Granta podróżnicy trafili do Australii. Chyba mały to spoiler, jeśli napiszę, że w całej książce chodzi właśnie o podróż po całej kuli ziemskiej, więc odwiedzonych miejsc możemy się spodziewać niemało. Nie chodzi nawet o to, że kraina Aborygenów jest ciekawsza od reszty zaliczonych podczas podróży krajów, ale o samych ludzi, jakich spotykają po drodze tytułowe dzieci oraz reszta załogi. Pierwszy raz mają oni do czynienia z bezwzględną podłością i śmierć zagląda im w oczy znacznie bardziej namacalnie, niż podczas dotychczasowych dramatycznych wydarzeń. Może jest w tym coś, co znam z seriali telewizyjnych, czyli zżycie się z bohaterami opowieści ze względu na długi czas spędzony "z nimi". Pamiętam telenowele, na które byłem skazany podczas obiadów w latach 90-tych. W ogóle nie interesowały mnie te historie, ale chcąc nie chcąc po latach patrzenia na te tanie romanse, ciekaw byłem, jak to wszystko się skończy. Podstępność przestępców, którzy w niedawno odkrytej Australii byli codziennością nie inną od tej z realiów Dzikiego Zachodu, w zderzeniu z niewinnością części załogi Duncana oraz szlachetnością tych dzielniejszych, powoduje mały szok, bo do tej pory żadnego zagrożenia nie można było traktować z zbyt poważnie – wszystkie te zdarzenia od porwania po katastrofy pogodowe, dzikie zwierzęta i tak dalej, od razu pachniały dramatyzowaniem, które po prostu musi skończyć się dobrze. Wraz z nowym punktem podróży, czyli Australią, to się zmienia. Kiedy naszym bohaterom zostaje jakby wbity nóż w plecy, wszystko czyta się lepiej. Kiedy zależy nam na ich bezpieczeństwie, bo autor zdejmuje parasol ochronny i zostawia nas w niepewności niemal do końca książki, wszystko zmienia się na lepsze – z perspektywy czytelnika rzecz jasna, nie bohaterów, którzy mają przechlapane. Kiedy już wydaje nam się, że gorzej być nie może, Australia okazuje się wcale nie być ostatnim lądem, który wita i żegna zrezygnowanych bohaterów w nieprzyjemny sposób. Chcę tylko podkreślić, że jeśli ktoś wytrzyma do połowy książki, dalej powinien mieć już z górki.

"Dzieci kapitana Granta" mają jeszcze tę zaletę, że chociaż zostały napisane przez Juliusza Verne'a w czasach już porewolucyjnej Europy Zachodniej, powieść zawiera ogrom wartości, które dziś kręcą łezkę w oku czytelnika, wywołując tęsknotę za czasami ludzi honoru, bogobojnymi, pracowitymi, odważnymi nastolatkami, kobiecością dziewczyn, polowaniem na zwierzynę w warunkach przetrwania jako oczywistością, światem nie do końca jeszcze odkrytym, pełnym niewiadomych, lądami czekającymi na ich opisanie, na poznanie ich historii oraz człowieka nie jako tego, który według Discovery / National Geographic jest "nowotworem planety", ale wyjątkowego stworzenia, którego misją jest "czynienie sobie ziemi poddaną".

Nie bez znaczenia jest wydanie z 1982 roku, które posiadam. Data ma wpływ na opisy związane z historią lub polityką, rzecz jasna już mniej z geografią. Ciekaw jestem, czy w nowych wydaniach jest odnośnik do hasła "loże masońskie". Jeśli tak, to co zastanawiam się, co by tam dziś napisano, bowiem tamtejsi cenzorzy PRL, propagandyści tego słusznie minionego ustroju lat musieli mieć ciekawą pracę, znajdując podobne hasła i obowiązkowo redagując je zgodnie ze słynną już "Czarną Księgą Cenzury PRL".

To jedna z moich do niedawna zaległych książek, która jakimś cudem przetrwała nienaruszona od 1982 roku, czyli od kiedy żyję. Ponad czterdzieści lat zalegała na półkach dwóch mieszkań, a jedyne co z niej znałem to obrazki, bo często za dzieciaka oglądałem je bez czytania, jako że czytanie takich grubych książek i w ogóle czegokolwiek poza komiksami wydawało mi się wtedy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie trzeba mnie było zachęcać do nadrobienia klasyki, ponieważ mój absolutnie ulubiony film w kategorii fantastyczno-naukowej dystopii, czyli "Equilibrium" Kurta Wimmera (2002 r.) z niezapomnianym Christianem Balem w roli głównej, był zainspirowany książką Raya Bradbury'ego. Brytyjska wersja z 1966-go roku bliższa jest oryginałowi i chociaż obejrzałem ją przed przeczytaniem książki, nie stała się ona przez to gorzej odebrana. Po prostu wizja reżyserska w tamtym filmie była tak mocna, że czytając, uzupełniałem ją w głowie o nowe elementy. Nie polecam jedynie filmu Netflixa z 2018-go roku, bo poza znakomitą rolą antagonisty granego przez Michaela Shannona, nic nie jest tam warte uwagi. Rzadko sięgam po książkę znając jej adaptacje filmowe, ale tym razem nie miało znaczenia, czy znajomość filmów mogła mi zepsuć zaskoczenie, bo taki pomysł jak straż pożarna przyszłości, paląca książki niczym Policja Myśli w orwellowskim "Roku 1984" to rzecz tak wyjątkowo trafiona, że z góry wiedziałem, że lektura nie będzie przeciętna.

Chociaż nie wiem, który autor był pierwszym, co to wpadł na ten wyśmienity pomysł, aby protagonistą idącym pod prąd systemowi totalnej kontroli zrobić postać będącą wcześniej istotną częścią tegoż, ta formuła – często powtarzana w tego typu opowieściach – sprawdza się doskonale. Nie chodzi o to, aby autor mnie zaskoczył zmianą myślenia protagonisty. Interesują mnie inne szczegóły, jak na przykład wiza świata przyszłości i analogie do świata współczesnego oraz powody, dla których protagoniści w takich książkach decydują się na zmianę strony konfliktu, a później postawienia wszystkiego na jedną kartę. Dlaczego jest to takie ciekawe? Może jest to sposób na pocieszenie samego siebie. Ilu dzisiaj jest w stanie postawić na szali swoje bezpieczeństwo albo chociaż wygodę, ale iść pod prąd? Te książki o dystopiach zawsze są pełne analogii do czasów, w których zostały napisane. Mało osób zaprzeczy, że większość jest nadal całkiem aktualna. Ich autorzy mogli mylić się do tego, w jakim dokładnie kierunku zmierzy technologia, ale zazwyczaj mieli rację co do zasady postępującego zniewolenia i powszechnego ogłupienia mas.

Moją książkę pozaznaczałem niemal całą ołówkiem – tak wiele z tekstu chciałbym dobrze zapamiętać. Wybranie jednego ulubionego fragmentu byłoby niesprawiedliwym wyróżnieniem na tle pozostałych, ale dokładnie pamiętam, które elementy książki zrobiły na mnie największe wrażenie, a były to:
Kontrast wesołej postaci Clarisse na tle ponurego Guya Montaga, ich dyskusje, dzięki którym poznajemy więcej niż charaktery postaci, ale lepiej rozumiemy świat przyszłości zarysowany na kartach powieści;
Surowy i diabelnie przenikliwy przełożony Montaga kapitan Beatty, który dodatkowo na koniec okazuje się postacią nie tak oczywistą jak w filmach, co rusz rzucającą na lewo i prawo fenomenalnymi cytatami przeczytanych przez siebie książek (konfrontacja słowna obu postaci jest niezapomniana);
Małżeństwo Montagów i nie tylko technologiczne aspekty zniewolenia, ogłupienia, uzależnienia mieszkańców od prostych rozrywek na przykładzie żony Lindy, ale smutny opis izolacji, obojętności, rozpadu związku i beznadziejne próby ratowania go oraz przy okazji ryzykowne ratowanie własnego człowieczeństwa;
Konfrontacja oświeconego już książkami protagonisty z bezmyślną tłuszczą, którą jest jego sąsiedztwo wizytujące żonę Lindę oraz niezapomniana reakcja gości na tekst recytowanej książki;
Historia ogłupienia ludzkości krok po kroku, częściowo wytłumaczona lenistwem;
Przewidziana dzisiejsza "kultura unieważniania" i to na konkretnych przykładach.
A jednak po zastanowieniu postanowiłem nieco losowo podzielić się takimi niesamowitymi fragmentami jak te poniżej:

“Był pan kiedyś w jakimś muzeum? Tam dopiero mają same abstrakcję, tylko i wyłącznie. Nic poza tym. Wujek mówi, że kiedyś było inaczej, że dawno temu obrazy wyrażały różne rzeczy, niektóre nawet przedstawiały ludzi.”

“Nikt już nie słucha. Nie mogą mówić do ścian, bo one na mnie krzyczą, nie mogą rozmawiać z żoną, bo ona słucha ścian."

Czytając i przeżywając tę książkę, doszedłem do smutnego wniosku, że czasami może nawet nie warto starać się mówić do osób, które dawno temu postanowiły nie czytać wartościowych lektur. Wcześniej nie posądzałbym siebie o takie myślenie, ale "451° Fahrenheita" ma tak wiele emocjonalnie dewastujących momentów, że nie mogę zignorować faktu, że świat naprawdę dzieli się na tych, którzy czytają wartościowe książki oraz na tych, którzy z lenistwa nieświadomie przykładają się do budowy antyutopii.

Nie trzeba mnie było zachęcać do nadrobienia klasyki, ponieważ mój absolutnie ulubiony film w kategorii fantastyczno-naukowej dystopii, czyli "Equilibrium" Kurta Wimmera (2002 r.) z niezapomnianym Christianem Balem w roli głównej, był zainspirowany książką Raya Bradbury'ego. Brytyjska wersja z 1966-go roku bliższa jest oryginałowi i chociaż obejrzałem ją przed przeczytaniem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Polecona mi w księgarni lektura okazała się całkiem cenna. Za niewielką sumę pieniędzy można mieć klasykę, którą warto porównać z dzisiejszymi wyobrażeniami, skojarzeniami frazy "Jekyll i Hyde", która stosowana jest przecież powszechnie dzięki opowiadaniu będącemu jednym z najczęściej przerabianych przez popkulturę oraz kinematografię. Nawet nie skojarzyłem faktu, że pochodzi od tego samego autora, którego "Wyspę skarbów" przeczytałem dopiero co parę lat temu. Dodatkowy plus to obcowanie z klasyką, co ma tę zaletę, że raczej trudno się na takiej zawieść. Wahasz się, czy sięgnąć po książkę? Zaufaj klasyce. Nie bez powodu klasyki zostają klasykami – co innego takie bestsellery, które niekoniecznie zostają hitami z powodu swojej wartości literackiej.

W "przemielonej" przez współczesną popkulturę wersji tego opowiadania, zazwyczaj twórcy uwypuklają elementy horroru i thrillera. Nie wiem, nawet czy któraś nowa filmowa wersja zbliża się do pierwowzoru pod kątem psychologii. Po komentarzach i recenzjach czytelników widzę chyba podświadome oczekiwanie po lekturze czegoś na kształt grozy, a więc niechybnie i zawód z tego powodu. To mogło być opowiadanie grozy, choćby w takich klimatach jak Edgar Allan Poe, ale raczej nie taki był cel autora. Gdyby Robert Louis Stevenson chciał napisał straszne opowiadanie, skupiłby się raczej na mrocznych ulicach Londynu, morderstwach i tego typu elementach typowych dla gatunku. Zamiast tego, najważniejszy jest tu "portret psychopatologicznej podwójnej osobowości".

Raczej trudno o zepsucie komuś lektury i wyjawienie głównego zwrotu akcji. Nie wierzę, aby ktokolwiek słyszący słowa "Jekyll" i "Hyde" nie kojarzył, że chodzi o coś na kształt rozdwojenia jaźni. Jeśli więc najważniejsze zaskoczenie nie ma dziś prawa być dla kogokolwiek zaskoczeniem, to można zapytać, po co komu czytać takie opowiadanie. Jednak podobnie jest ze wspomnianą wcześniej "Wyspą skarbów" tego samego autora. Esencja takich książek tkwi w stylu, który w połączeniu z kunsztem tłumacza tworzą dzieło niepodrabialne. To chyba trochę jak obcowanie z oryginalnym obrazem i jego replikami. Nie każdy zauważy różnicę, a jednak jakimś cudem, słynne "Słoneczniki" Vincenta van Gogha w londyńskiej Galerii Sztuki są oblegane przez turystów, podczas kiedy większość z nas nie rozpoznałaby nawet falsyfikatu. Kunsztem okazuje się takie przedstawienie postaci lekarza Henry'ego Jackylla, abyśmy czytając jego listy, słuchając jego rozmów, uwierzyli, że jedna osoba faktycznie może skrywać w sobie dwa przeciwne sobie charaktery. Przypomina to nieco żywiciela i pasożyta, bowiem ta groźniejsza strona osobowości tylko dlatego utrzymuje przy życiu tę łagodną, bo zdaje sobie sprawę z zależności obu i w celu własnego przetrwania, zmuszona jest akceptować dzielenie się ciałem z tą drugą. Do tego dochodzi jeszcze świadomość pozytywnych stron drugiego ja, które lekarz eksperymentujący na sobie samym podkreśla wyraźnie:

"W sobie samym, w wymiarze moralnym siebie samego, nauczyłem się rozpoznawać niezaprzeczalną i poniekąd naturalną dwoistość ludzkiej istoty. Zauważyłem, że jeśli mogę utożsamić się z którąś z dwu natur, co w mej świadomości walczą ze sobą zajadle, to może tak stać się dlatego jedynie, iż jestem i jedną, i drugą jedocześnie. Bardzo wcześnie, nim jeszcze tok moich badań dał mi prawo do wiary w taki cud, z lubością, ba, z rozkoszą oddawałem się marzeniom o rozdzielaniu tych dwóch sfer. Gdyby tak każdą z nich, mówiłem sobie, dało się umieścić w odrębnych osobach o różnej tożsamości, z życia zniknęłyby wszystkie nieznośne zjawiska. Człowiek występny szedłby raźnie swoją drogą, nienękany przez ambicję i wyrzuty sumienia, typowe dla jego zacnego brata bliźniaka. Ten ostatni mógłby zaś kroczyć bezpiecznie drogą szlachetności, spełniając chętnie dobre uczynki, nienarażony na zhańbienie i nienękany skruchą, gdyż nieprzyjaciel jest już na zewnątrz. Przekleństwem ludzkości był ten nieszczęsny związek, ta nieustanna walka jakże różnych od siebie bliźniąt w targanym bolesnymi konwulsjami łonie człowiecze i świadomości. W jaki wszelako sposób można ich było rozdzielić?"

Nie mamy więc do czynienia jedynie z błędem medycznym, ale raczej nierozerwalnością dobra i zła w każdym z nas oraz nieudanymi próbami oddzielenia obu, a raczej pełnej nad nimi kontroli. Gdyby była mowa jedynie o medycznych aspektach tego zjawiska... Jednak autor pozostawia miejsce dla przemyśleń filozoficznych, a od tego niedaleko do religii, tak więc jest to lektura, która nigdy się nie zestarzeje.

Polecona mi w księgarni lektura okazała się całkiem cenna. Za niewielką sumę pieniędzy można mieć klasykę, którą warto porównać z dzisiejszymi wyobrażeniami, skojarzeniami frazy "Jekyll i Hyde", która stosowana jest przecież powszechnie dzięki opowiadaniu będącemu jednym z najczęściej przerabianych przez popkulturę oraz kinematografię. Nawet nie skojarzyłem faktu, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Opowieści z Narnii" znałem jedynie z kinowych produkcji oglądanych dawno temu na tzw. DivX'ach i jako młodzieniec zafascynowany mroczniejszymi wersjami fantasy, jak choćby tymi Petera Jacksona, gardziłem tą dziecinną trylogią od Disneya. Stało się jednak ciekawie, bo postanowiłem nadrobić stare książki, czytając je córce do snu. Do tamtej pory myślałem, że książki C. S. Lewisa to takie jakby podróbki Tolkiena dla młodszego czytelnika. Jednak z każdą stroną "Lwa, czarownicy i starej szafy", coraz bardziej fascynowało mnie piękno języka, umiejętność autora do takiego opisywania wydarzeń i postaci, które z miejsca oczarowało małą Emilkę. Nawet nie wiem po którym rozdziale, ale dosyć szybko wiedziałem, że najprawdopodobniej właśnie odkryliśmy w tej starej książce prawdziwy skarb dziecięcej literatury. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przebije on w moich oczach dokonania samego Tolkiena. Nic jeszcze nie zapowiadało wielkiego dzieła. Po prostu czytałem znaną mi już przecież całkiem nieźle historię, którą kiedyś oglądałem w dwóch różnych filmach – telewizyjną produkcję BBC oraz kinowy film Disneya – uznając, że książka jest ciekawsza. Po przeczytaniu pojedynczego opowiadania, wyłapywaliśmy z moją uważną słuchaczką lektury różnice między książką a filmem. Jeśli ktoś nie przepada za pierwszym opowiadaniem z tej serii, powinien wiedzieć, że to jedynie prosty w odbiorze wstęp do czegoś znacznie większego, dalekiego od prostych opowiadań dla najmłodszych. Z każdą kolejną częścią "Opowieści z Narnii" wydawały mi się coraz lepsze, a konsekwentnie i przemyślanie rozbudowywany świat, stawał się coraz ciekawszy, aż pochłonął nas całkowicie.

Dwa tomy "Opowieści z Narnii", które posiadamy.
Trudno byłoby mi wybrać moją ulubioną część serii, ale zacząłbym wybór od trzeciej, czyli "Podróży Wędrowca do Świtu". Ta właśnie część najbardziej ze wszystkich rzuciła nam światło na istotne różnice pomiędzy filmami BBC oraz Disneya, a oryginałem. Swoją drogą, wszystkie te filmy uważam za znakomite. Po prostu skrócenie historii do znośnego czasu trwania filmów oraz mini-serialu, a także pewnie także jakieś ograniczenia techniczne – przynajmniej w przypadku starszych produkcji – wymusiły wiele zmian. Nie są to jednak zmiany nachalnie ingerujące w fabułę, które zmieniałyby znacząco przesłanie wielu scen i za to cenię sobie twórców każdego z filmów. Nie wiem, czy dziś udałoby się nakręcić rzetelną adaptację choćby planowanej od dawna czwartej części od Disneya, czyli "Srebrnego krzesła". Jest bowiem tak, że wszystkie te książki wypełnione są Ewangelią i to bardziej dosłownie, niż mógłbym to sobie dawniej wyobrazić. Tęczowy Disney LGBT+ spaliłby się jak przy dotknięciu wody święconej, gdyby ktoś tam w studio postanowił chociaż w części rzetelnie przenieść jedno z opowiadń na duży ekran. Biorąc pod uwagę, jak wiele z chrześcijańskiego przesłania udało się pokazać w wysokobudżetowej trylogii Disneya, to z perspektywy tych lat, które upłynęły od premier trzech części – kiedy boleśnie doświadczamy antykulturowego skrętu produkcji Disneya – aż dziw bierze, że nikt nie ocenzurował tej disneyowskiej wersji w XXI wieku.

Kiedy czytałem wszystkie rozdziały, niektóre fragmenty powtarzałem, bo nie mogłem wyjść z podziwu, jak pięknie poukrywane zostały tam dosłowne wartości chrześcijańskie. Czytając to wszystko, od razu wyobrażałem sobie, co z tego będę chciał później opisać, ale ostatecznie jest tego zbyt wiele, aby skupiać się na poszczególnych odniesieniach. Od "Lwa, czarownicy i starej szafy", w której jesteśmy świadkami, poświęcenia życia Stwórcy za grzechy człowieka, zmartwychwstania, odkupienia win, przez "Księcia Kaspiana", w którym najbardziej zapamiętałem pokusę zawarcia paktu z diabłem, czyli czarownicą, po wniebowstąpienie rycerskiej myszy za życia albo demonicznego opętania i egzorcyzmów w "Srebrnym krześle", myślałem, że nie da się już napisać nic, co po tym wszystkim może zaskoczyć. Myliłem się. Kolejny tom z pozostałymi rozdziałami, których o dziwo nikt nigdy nie postarał się zaadaptować na potrzeby filmu albo serialu, udowodnił, że nie tylko można jeszcze czytelnika zaskoczyć, ale możliwe, że nawet przebić poprzednie opowiadania. Prawdopodobnie w dzisiejszych zlaicyzowanych czasach temat fałszywych bogów oraz proroków jest zbyt kontrowersyjny. Nieważne, że odważne i waleczne dziewczyny nawet wpasowują się w potrzeby dzisiejszego zideologizowanego kina, ale chyba te dziewczęce i kobiece postaci są... zbyt kobiece jak na dzisiejsze standardy, a chłopcy zbyt mężni i honorowi?

Ale to nie koniec zaskoczeń. Prawdziwego zawrotu głowy dostajemy w opowiadaniach o genezie Narnii. Miałem wrażenie, że z każdym kolejnym opowiadaniem czytelnik dorasta do wagi przygód, o których czyta. Autor jakby wymagał od niego więcej i więcej, wierząc i ufając jego inteligencji. Fakt, że C. S. Lewis pisał te książki dłużej, niż planował i dzieci, dla których je napisał wyrosły, zanim dokończył sagę. Wraca on nawet w późniejszych opowiadaniach do "Starego Testamentu", w końcu dotykając tematu starej magii, znacznie starszej od tej, którą znamy z "Lwa, czarownicy i starej szafy", do pierwszego grzechu, do stworzenia świata i do śmierci oraz tego, co czeka po niej. To ostatnie jest chyba największym zaskoczeniem. Nie mogę i nie chcę zdradzać nic z fabuły, ale nie mogę się powstrzymać od choćby wzmianki, że sposób, w który oglądamy życie po śmierci – Niebo, piekło i czyściec – to już objaw geniuszu C. S. Lewisa. Zakończenie drugiego tomu jest zwieńczeniem mojej ulubionej historii z gatunku fantasy, choć tak naprawdę, to do końca sami nie wiemy, na ile jest to fantasy, a na ile po prostu opowieść o życiu, śmierci i wszystkim co przed nimi i po nich. To jest saga do czytania przez wiele pokoleń, które nadejdą. Nigdy się też nie zestarzaje, bo zawiera w sobie znacznie więcej pozytywnych wartości, niż wszystkie Pottery tego świata, a do tego wyraźnie odróżnia dobro od zła, co nie jest już standardem w dziełach filmowych i literackich dla najmłodszych.

"Opowieści z Narnii" znałem jedynie z kinowych produkcji oglądanych dawno temu na tzw. DivX'ach i jako młodzieniec zafascynowany mroczniejszymi wersjami fantasy, jak choćby tymi Petera Jacksona, gardziłem tą dziecinną trylogią od Disneya. Stało się jednak ciekawie, bo postanowiłem nadrobić stare książki, czytając je córce do snu. Do tamtej pory myślałem, że książki C. S....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Na mojej niespisanej nigdzie liście literatury do nadrobienia przed kopnięciem w kalendarz (taki książkowy "bucket list") poza wszystkimi dziełami Waltariego oraz Vonneguta dochodzi parę książek, które muszę znać, niezależnie od nazwisk autorów, a są to "Rok 1984" (zaliczony), "451° Fahrenheita" (czytam) oraz "Nowy wspaniały świat" (właśnie opisywany). Dodałbym jeszcze "Ucieczkę Logana", o której jeszcze parę lat temu nie widziałem, że istnieje, bo znałem tylko film. Jednak to te trzy pierwsze składają się na klasyki literatury z gatunku dystopii, czyli moją ulubioną tematykę. Oczekiwania wobec tych książek zawsze mam największe – i w tym też mój ból, bowiem trudniej sprostać moim oczekiwaniom, kiedy jeszcze zanim sięgnę po taką książkę, z góry oczekuję lektury wybitnej, no bo w końcu cytowanej wszędzie – od komentarzy politycznych, przez popkulturę, aż do wywodów naukowych dalekich od fantastyki.

Nie było łatwo przez wiele lat unikać zdradzenia fabuły, aż do czasu zapoznania się z oryginałem, ale udało się – nie miałem pojęcia, o czym będzie książka, poza tym że to "jakiś Londyn przyszłości, w którym każdy jedzie na prochach, utrzymując społeczeństwo na poziomie ułudnej szczęśliwości". Jeśli ktoś wcześniej obejrzał któryś film albo co gorsza serial Netflixa, bardzo luźno powiązany z książką, ten mimo wszystko trochę zepsuje sobie pierwsze wrażenie. Książka bowiem jest nieprzewidywalna, trudno znaleźć schemat, który zdradzi nam fabułę. Ale przecież nie zaskoczenia są najcenniejszym punktem takich dzieł, ale trafność wizji przyszłości, którą autor starał się przewidzieć. Huxley zrobił to bardzo dobrze i nawet napisał oddzielną książkę weryfikującą jego przewidywania.

Wizję świata przyszłości poznajemy od wizyty w ośrodku, w którym reprodukuje się członków utopijnego społeczeństwa. Jest to mało subtelny zabieg w sensie literackim, przypominający trochę scenariusze wysokobudżetowych filmów z Hollywood, które tłumaczą widzowi, "co, kto i dlaczego". Wizyta w ośrodku przeplatana jest dialogami postaci istotnych dla fabuły i trochę można się w tym pogubić, bowiem o ile historię tego nowego świata poznajemy łatwo, o tyle kontekst rozmów nie zawsze jest jasny – przynajmniej dopóki nie poznamy dalszych wydarzeń i zwyczajów panujących w Nowym Londynie. Kiedy już przesiąkniemy utopijnym, sterylnym, bezuczuciowym klimatem wielkiego miasta, rzuceni jesteśmy do świata tzw. "dzikich", czyli rezerwatu dla ludzi żyjących według dawnych zwyczajów – trochę jak my dziś, ale pomieszani z Indianami, a nawet innymi grupami, wyznający religię, której korzeni nikt nie pamięta, więc nikomu nie wydaje się dziwnym dogmatyczny bajzel spowodowany wymieszaniem dawnych wierzeń. Nie zdradzając fabuły, mogę tylko wspomnieć, że jej najważniejszą cechą jest zestawienie ze sobą tradycyjnych wierzeń, zasad i wartości ze światem utopijnym, oddzielonym od dawnej wolności związanej z ryzykiem, ale za to bezpiecznym, obiecującym łatwe rozładowywanie napięcia seksualnego, ciągłe nasycenie, choć pozbawionym nie tylko bólu i smutku, ale także realnych uczuć, kreatywności, ambicji, pożądania, a przede wszystkich niektórych naturalnych ludzkich instynktów, jak choćby macierzyństwo. To zestawienie jest esencją książki, a momenty wymiany argumentów pomiędzy Dzikusem, a jednym z zarządców Nowego Londynu, to według mnie strony warte zaznaczania w celach późniejszego cytowania. Mój ulubiony moment, którego na przykład w ogóle zabrakło w serialu Netflixa, podczas gdy ja widziałem te sceny w mojej głowie jako coś wartego nagród filmowych, to dojście głównego bohatera do granic wytrzymałości, kiedy w idealistyczny świat sterylności i braku szacunku do człowieka jako istoty, do matki i syna jako rodziny, pierwszy raz wdziera się doświadczenie brutalnej furii. W serialu jest to pokazane jako krwawa rewolucja, niemająca jednak nic wspólnego z książką. Razem z emocjami głównego bohatera, i moje emocje także sięgnęły zenitu.

To szaleństwo świata przyszłości opisywane jest słowami osoby, która dzięki doświadczeniom życia w świecie zupełnie innym od tego nowoczesnego oraz książkom Szekspira podważa rację istnienia Nowego Londynu. Gdyby to wszystko podsumować krytyką takiej fałszywej nowoczesności, chwaląc "stare i sprawdzone", nie jestem pewien, czy "Nowy wspaniały świat" Aldousa Huxleya byłby dziś klasyką. O wyjątkowości dystopii nakreślonej jego piórem stanowi krytyczne podejście do obu światów jako dwóch skrajności. Na to nie byłem gotów. Nie tego się spodziewałem. Kilka razy nie byłem pewien, czy dobrze zrozumiałem intencje autora, kiedy ten świat Dzikusa oraz niektóre z jego słów i czynów nie przystawały do definicji lepszego świata, a przynajmniej nie na tyle dobrego, żeby móc go zaoferować jako alternatywę dla chorego skądinąd Nowego Londynu, przypominającego przecież podejście Unii Europejskiej (na przykład "zerowy wzrost" albo "normalna rodzina jako źródło patologii").

Dzięki tak otwartemu podejściu, w którym autor daje nam wiele pola do przemyśleń i własnych ocen, książka ta będzie jeszcze długo klasykiem, bowiem niezależnie od tego, co szykują nam możni tego świata, jak bardzo będzie to przypominać Nowy Londyn, zestawienia dwóch skrajnych światów zawsze będzie aktualne jako źródło do dyskusji nad poświęceniem wolności i pasji dla bezpieczeństwa i powierzchownego szczęścia. Odpowiedź nie jest taka czarno-biała, jakby się na początku mogło wydawać.

Na mojej niespisanej nigdzie liście literatury do nadrobienia przed kopnięciem w kalendarz (taki książkowy "bucket list") poza wszystkimi dziełami Waltariego oraz Vonneguta dochodzi parę książek, które muszę znać, niezależnie od nazwisk autorów, a są to "Rok 1984" (zaliczony), "451° Fahrenheita" (czytam) oraz "Nowy wspaniały świat" (właśnie opisywany). Dodałbym jeszcze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tę książkę znalazłem na parapecie w klatce bloku mieszkalnego na Gocławiu. Zdaje się, że podczas zamknięcia Polaków w ich domach – rzekomo w walce ze śmiertelnym wirusem – przyjęła się nowa polska tradycja pozostawiania przeczytanych książek sąsiadom. Grzech nie zabrać takiego leksykonu. Uznałem to za przeznaczenie – tę książkę po prostu miałem przeczytać. Siła wyższa tak zdecydowała, ewentualnie przypadek. Byłem trochę zniechęcony niemal trzystoma stronami i małym drukiem, dodatkowo bez kadrów z omawianych filmów, ani nawet ich okładek, jednak leksykon ten czytało mi się nadzwyczaj szybko. Dzięki niewielkiej ilości tekstu poświęconego każdemu ze stu klasyków kina grozy oraz faktowi, że znaczną większość z nich już znam, a nawet lubię albo uwielbiam, po przeczytaniu każdego rozdziału, czułem potrzebę natychmiastowego zapoznania się z kolejnym. Nie podglądając kolejności filmów, byłem ciekaw, czy każdy kolejny film oglądałem i posiadam go w swojej kolekcji. Jakkolwiek ocenię całość, muszę podkreślić, jak przyjemnie wertowało mi się kolejne stronnice "Leksykonu filmowego horroru" Bartłomieja Paszylka. Na tyle przyjemnie, że nie oddałem ten książki, wiedząc, że nigdzie indziej nie będzie jej tak dobrze, jak na mojej półce.

Oczywistym jest – nawet bez tego tłumaczenia się we wstępie samego autora – iż ze wszystkich stu tytułów wiele z nich czytelnik zamieniłby na jakieś swoje ulubione, jednak taki już urok subiektywizmu. Mądralińskim, którzy nie zgadzają się z doborem dużej części horrorów – i filmów pochodnych gatunkowi, bo przecież i sam gatunek także jest rzeczą dyskusyjną – powinni jak ja zwyczajnie cieszyć się, że zamiast czytania o kolejnym horrorze, który sami dobrze znają i wiedzą, dlaczego go uwielbiają, dowiedzą się czegoś o tym lub innym klasyku oraz argumentach autora, które zachęcają do nadrobienia zaległości tudzież ostrzeżeniach, kto nie powinien danego filmu oglądać. Dokładnie tak, bowiem podsumowanie każdego z rozdziałów to po dwa argumenty: "Dlaczego warto obejrzeć?" oraz "Kto nie powinien oglądać?".

Autora "Leksykonu filmowego horroru" znałem już dosyć dobrze z dziesiątek recenzji na mojej ulubionej stronie (od dawna nie działającej) "Horror Online", która zawsze była dla mnie jak wyznacznik tego, czy warto w ogóle zainteresować się danym filmem grozy. Miłośnicy horroru prawdopodobnie dawno już zauważyli, że ich ulubiony gatunek nie cieszy się dobrą renomą nie tylko wśród recenzentów i krytyków, ale nawet tych samych widzów, którzy milionami zapełniają sale kinowe, zapewniając "hejtowanym" przez siebie seriom filmowym niezasłużenie długie życie. Widzowie horrorów to prawdopodobnie najgłupsza widownia. Wnioskuję to właśnie po recenzjach i drastycznie niskich ocenach, ale szczególnie po do bólu powtarzających się negatywnych opiniach, świadczących jedynie o niepoprawnej naiwności ich samych – skoro krytykują elementy wpisane w sam gatunek. Najczęściej powtarzająca się opinia o horrorze na forum filmowym, dodatkowo nierzadko pochodząca od tej samej osoby, to "najgorszy gniot, jaki widziałem".
Odniosłem wrażenie, że nawet sam autor tego leksykonu pomimo wpisania niektórych filmów na listę swoich najważniejszych obejrzanych klasyków, nierzadko tak bardzo zaniża ich wartość w recenzjach, że aż budzi zdziwienie umieszczenie ich w spisie stu. Ja sam, gdybym dobierał sto moich ulubionych horrorów, na pewno nie wybrałbym żadnego, który miałby więcej niż kilka słabych punktów, a już na pewno żadnego, który pod którymś względem byłby wręcz beznadziejny.

Staram się wyszukać jakieś elementy, których mógłbym się uczepić i nie za bardzo takie widzę. Może mała niekonsekwencja w wypisywaniu tytułów – niektóre mają polskie tłumaczenie, jeśli nawet nie oficjalne, to jeszcze z ery kaset wideo.
Te podsumowania rozdziałów, o ile niektóre doskonale wymieniają zalety i wady, inne są napisane raczej dla żartu, tak więc przy aż stu pozycjach, trochę rzuca się w oczy brak pomysłów i niektóre z zalet i wad zdają się być wypisane jakby na siłę – tylko po to, aby tradycji stało się zadość i każdy film miał te cztery punkty odhaczone. Samo wypisywanie tych zachęt i przestróg to z pewnością przyzwyczajenie, które zostało autorowi po wielu recenzjach na portalu "Horror Online", na którym to każda recenzja była podsumowywana zazwyczaj wieloma plusami i minusami. Bardzo lubię takie podsumowanie, a w przypadku leksykonu, który nie każdy musi czytać od deski do deski, takie kilka linijek podsumowania może wielu czytelnikom oszczędzić ich czas.

Tę książkę znalazłem na parapecie w klatce bloku mieszkalnego na Gocławiu. Zdaje się, że podczas zamknięcia Polaków w ich domach – rzekomo w walce ze śmiertelnym wirusem – przyjęła się nowa polska tradycja pozostawiania przeczytanych książek sąsiadom. Grzech nie zabrać takiego leksykonu. Uznałem to za przeznaczenie – tę książkę po prostu miałem przeczytać. Siła wyższa tak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zagubieni. Lost" to słynny serial, który trochę jak dawniej "Twin Peaks" odmienił telewizję przez redefinicję typu programu, z jakim serial telewizyjny do tamtej pory był kojarzony. W jakiś dziwny sposób, od razu kiedy zobaczyłem bardzo krótkie urywki w telewizji, wiedziałem już, że muszę przeczekać serial i obejrzeć go na w całości na spokojnie. Tak też razem z moją Anią wciągnęliśmy się w oglądanie odcinków, zaczynając legendarny, bo i najdroższy w historii pilot serialu o katastrofie lotniczej nie gdzie indziej, jak tylko w samolocie do Grecji, na odtwarzaczu MP4. Niezapomniane uczucie.
Ale mniejsza z serialem, bo recenzja wymagałaby wielu stron. Zakładam, że ktokolwiek to czyta, widział serial albo jego część i prawdopodobnie przynajmniej go polubił. Moc oddziaływania serialu na widzów jest namacalna na przykład w odcinkach "Late Night with Jimmy Fallon". Oglądanie tego show na YouTube pomiędzy obejrzanymi sezonami było dla mnie jak dodatkowe odcinki serialu - wspaniały dodatek. Widać było tam, że nie tylko my zwariowaliśmy ma punkcie tej historii i tych postaci. Po zakończeniu ostatniego sezonu, zupełnie jak to powiedział w swoim show Jimmy Fallon, nie wiadomo było, jak dalej żyć. Takich widzów jak ja, okazało się być jeszcze więcej, tyle że większość szybko zapomina o obejrzanym tytule i zaczyna jakiś nowy, aktualnie modny, ale nie ja.

Takie dzieła jak "Death Note", "Twin Peaks", "Lost", "Rome" - to wszystko jest dla mnie ponadczasowe i dotykające doskonałości. Nie potrzebuję oglądać ich podczas premiery. Zazwyczaj czekam, aż moda przeminie i oglądam w spokoju tyle odcinków, ile akurat chcę. Książek związanych z danymi filmami albo serialami nie kupuję. Co innego książki, na podstawie których seriale i filmy powstają. Specyfika "Lost" jako serialu z wyjątkowo dużą ilością tajemnic i zagadek pozwala jednak zastanowić się, czy nie warto poczytać więcej o jego ukrytych znaczeniach. Tak się złożyło, że chociaż sami z Anią oglądaliśmy ten serial całe lata po zakończeniu emisji, dałem go do obejrzenia swojemu tacie jeszcze więcej lat później. Książka "Lost: Zagubieni i filozofia. Mroczna strona wyspy" po czwartym sezonie serialu okazała się okazją na trafiony prezent. Tata jednak nie był nią zachwycony. Przyszła kolej na mnie. Miałem złe przeczucia. Zauważyłem, że to książka bardziej o teorii filozofii i etyki, niż o ulubionej produkcji telewizyjnej. Przypomniała mi się inna książka, którą dostałem w prezencie - "Tim Burton: The Monster and the Crowd: A Post-Jungian Perspective". Zgodzę się, że książki naukowe chcąc nie chcąc uczą, więc coś tam po nich w głowie zostaje. Jednak założę się, że nie nauki szukają w nich fani danego filmu, serialu tudzież twórców tychże, ale czegoś związanego z obejrzanymi dziełami właśnie.

Zarzut w stosunku do książki "Lost: Zagubieni i filozofia. Mroczna strona wyspy", który powtarza się w komentarzach na forum, to ukończenie jej zanim jeszcze zakończył się serial. Piszący ją naukowcy sami wzmiankują, że pisząc swoje teksty, nie znali jeszcze przebiegu czwartego sezonu. To jest częściowo zrozumiały zarzut, jednak zagadnienia podjęte w książce są raczej uniwersalne. Niezależnie od dalszej drogi bohaterów opisanych w książce, mniej liczy się ich dalszy los, bardziej moralne dylematy, które wiążą się z działaniami postaci. Zaryzykuję twierdzenie, że książka nie zmieniłaby zbytnio swojego sensu, gdyby ją napisać po ukończeniu serialu. Owszem, dostalibyśmy więcej materiału, więcej zagadnień, ale opisane już opisane postaci i wątki filozoficzne pozostałyby niezmienione. Dobra wiadomość jest taka, że sporo z postaci bardzo dokładnie opisanych w tej książce, zginęła już na początku opowieści albo akurat do końca trzeciego sezonu, więc opisanie ich wątków tak wcześnie jest najbardziej na miejscu i nie zostaje zdezaktualizowane w kolejnych sezonach. Objętościowo jest to i tak zbyt dużo materiału do czytania, więc nie wyobrażam sobie dwa razy więcej stron do przewertowania, szczególnie że czytanie tej lektury potrafi mocno znużyć. Szansa na sprzedanie książki na fali popularności dzieła, pod które się podpina, rośnie wraz ze wzrostem popularności tegoż. Stąd dosyć bezpieczny margines błędu wydawcy, który pewnie w USA wydał książkę gdzieś podczas czwartego sezonu albo tuż po trzecim, a w Polsce zapewne nieco później. W obu przypadkach były to rekordy oglądalności, więc i rekordowa szansa na sprzedanie największego nakładu.

Moim zarzutem będzie nuda. Nie dlatego się obrażam na twórców, że bombardują nas filozoficznymi zagadnieniami z ich nudnych studiów, zamiast pisać więcej o serialu (choć taki jest zarzut większości czytelników), ale mam im za złe za to, że nie są w stanie napisać książki na poziomie czytelnika mającego w poważaniu kantowskie dylematy, jungowską synchroniczność, determinizmy psychologiczne, etyczne subiektywizmy itp. Powtórzę - autorzy nie potrafią albo nie chcą napisać książki przyjaznej widzowi, ale zagłębiają się w nieciekawe teorie i zamiast po prostu skrócić je do minimum, piszą o nich tak, jakby to była praca na zaliczenie studiów filozoficznych.
Po nudnym wstępie dostałem pierwszy rozdział z nadziejami, że może nie będzie aż takiej naukowej nudy, na jaką się zapowiadało. Niestety, tam za granicą szkoły zdają się być podobnie jak i u nas w Polsce pełne ludzi żyjącymi tymi samymi fobiami. Stąd żydowscy autorzy do znudzenia jako skrajne przykłady różnych teorii i nurtów politycznych straszą nas nazistami, holokaustem albo tresują Amerykanów do większej tolerancji, uprawiając dobrze nam w Polsce znaną pedagogikę wstydu.

Najciekawsze są rozdziały analizujące, właściwie to bardziej przypominające mi o bohaterach i ich historii sprzed katastrofy lotniczej. Już miałem nadzieję, że w części drugiej Sander Lee zacznie rozkręcać książkę na dobre, ale szybko okazało się, że wielu kolejnych autorów zanudza i znowu usypia definicjami z pogranicza etyki i filozofii. Co kilka rozdziałów zdarza się taki, który na krótko przywraca nadzieję w sens tego wydania, ale koniec końców, gdybym nie był fanem "Lost", porzuciłbym czytanie. Nawet zacząłem żałować, że wciągnąłem w to tatę. Z drugiej jednak strony, takie dogłębne poznanie bohaterów i spojrzenie na wydarzenia z pierwszych trzech sezonów dobrze wprowadza widza w kolejne odcinki. Jestem przekonany, że przeczytawszy wszystkie rozdziały, zaczniemy zauważać w naszym ulubionym serialu znacznie więcej detali. Chyba o to właśnie tutaj chodzi - przynajmniej teoretycznie, bo pytanie, ile jesteśmy w stanie znieść tych filozoficznych wykładów, które wyglądają na usilnie powiązane z serialem.

Dajmy na to, ktoś wydaje popularny serial, w którym motywem jest zemsta. Inna osoba próbuje zarobić na tym pieniądze. Wydaje więc książkę, która tytułem okładką ma się kojarzyć z popularnym dziełem filmowym, w którym zemsta jest jednym z motywów, aby na fali jego popularności, fani dokonali zakupów. Później okazuje się, że film był tylko pretekstem do wypisania dziesiątek stron na temat etyki i zemsty. W ogromnej ilości filmów zemsta jest jednym z motywów fabularnych, więc do wcześniej napisanej pracy naukowej, można przypisać jakikolwiek film typu "John Wick" i spijać śmietankę. Dokładnie w ten sam sposób można pisać naukowe książki sprzedając je okładką, tytułem, które w naciągany sposób będą nawiązywać do czegoś aktualnie popularnego.
Oczami wyobraźni widzę już książkę, która chociaż nie łamie praw autorskich, umiejętnie kolorystyką i tytułem sprzedaje się jak świeże bułeczki wśród fanów serialu "Wednesday". Książka na półce ma zwabić fanów na tyle, żeby nie zorientowali się na czas, że tytuł tylko podszywa się pod lubiany przez nich serial. Dajmy na to "Zrozumieć Wednesday: Od wycofania psychicznego do totalnego buntu". Tytuł musi być przystępny dla przeciętnego widza - na jego poziomie, niekoniecznie logiczny, ale dający mu nadzieję, że samo posiadanie takiej książki na półce zrobi na gościach dobre wrażenie i podniesie IQ właściciela choćby o jeden punkt. Ja sam nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś skusił się na jakiś tytuł tego typu.

"Zagubieni. Lost" to słynny serial, który trochę jak dawniej "Twin Peaks" odmienił telewizję przez redefinicję typu programu, z jakim serial telewizyjny do tamtej pory był kojarzony. W jakiś dziwny sposób, od razu kiedy zobaczyłem bardzo krótkie urywki w telewizji, wiedziałem już, że muszę przeczekać serial i obejrzeć go na w całości na spokojnie. Tak też razem z moją Anią...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, czy kogoś to zdziwi, ale pomimo, że uważam siebie za ponadprzeciętnego fana "Gwiezdnych Wojen" i nie tylko co jakiś czas oglądam wszystkie filmy od początku, ale jestem na bieżąco z serialami (również rysunkowymi, także tymi sprzed wielu lat), uwielbiam wszystkie filmy, nawet jeśli nagromadzona w nich ilość idiotycznych elementów zdaje się być zbyt duża, to jednak książek postanowiłem nie czytać. Nie mam zamiaru zagłębiać się w nielogiczności, które stworzyły oddzielne kategorie - kanon i legendy - zwyczajnie nie interesuje mnie, co ktoś dopisał do tego, już wcześniej zostało nagrane jako film. Uniwersum traktuję jako przekaz stricte filmowy/telewizyjny.

Któregoś razu moja córka przyniosła z biblioteki szkolnej "Star Wars: Co kryje Dzika Przestrzeń. Sidła", no i siłą rzeczy - bo książka jest bardzo krótka - postanowiłem szybko ją przeczytać i przekonać się, czy takie wydania wnoszą coś do mojej wiedzy o moim ulubionym uniwersum. Nie, nie wnoszą. Teraz wiem to na pewno.

Kiedyś jako fan, wdawałem się w dyskusje na temat "Star Wars" z młodszymi ode mnie kolegami z pracy, którzy okazali się posiadać znacznie większą wiedzę na temat tego uniwersum. Przytłoczony ilością szczegółów, o których jako fan jedynie kinowo-serialowej sagi nie wiedziałem, zdziwiło mnie to, jak wiele z tych ciekawostek nie pojawia się nigdzie indziej poza książkami i komiksami. Nie zachęciło mnie to do czytania, ponieważ wolę klasykę i publicystykę od fantazji pisanej na zamówienie w ramach franczyzy, szczególnie, że to wymądrzanie się moich znajomych oraz traktowanie tej wiedzy jako filmowego dogmatu wydało mi się nieco śmieszne. Nawet jako fan, nie przesadzałbym z podniecaniem się takimi szczegółami, które ktoś tam napisał, bo akurat zrobiło się na to miejsce pomiędzy jednym a drugim wydarzeniem z filmu. Dla mnie filmy to podstawa, a na resztę szkoda mi czasu.

Sama książka Cavana Scotta wydana została całkiem ładnie, z obowiązkowymi rysunkami, co nie jest bez znaczenia dla młodych czytelników, ale i także mi podoba się takie urozmaicenie, bo i łatwiej zawiesić na czymś oko, kiedy co jakiś czas oglądamy ilustracje. Głównymi bohaterami jest rodzeństwo uciekające przed agentami Imperium Galaktycznego. Milo i Lina Grafowie mają jeszcze jako towarzystwo na swoim statku kosmicznym droida CR-8R (Crater) i kowakiańską małpojaszczurkę.

Na początku, zupełnie jak w filmach, trafiamy w wir akcji i zmuszeni jesteśmy łapać każdy detal, z którego możemy dowiedzieć się czegoś pożytecznego o sytuacji, w jakiej znalećli się bohaterowie. Wraz z kolejnymi rozdziałami poznajemy też szczątkowe informacje o uwięzionych rodzicach dwójki młodych bohaterów. Opisy walk, ucieczek, żarty oraz te poważniejsze momenty, wszystko to zdało mi się tak nieciekawe, że jak mało która książka, ta bardzo mnie wynudziła i to w krótkim czasie. Wylądowanie na planecie, odkrywanie jej, akcje szpiegowskie, zdrada, ucieczka, pościg, sprytne dzieci wykorzystujące wiedzę i umiejętności do wyjścia z opresji i zapowiedź dalszego eksplorowania kosmosu w poszukiwaniu rodziców, a w międzyczasie ochłapy dla fanów, którzy czekali na choćby wspomnienie o jakiejś postaci znanej z filmów - nie jakimś Kapitanie Kordzie, który daje się oszukać dzieciom, ale na przykład Vaderze - to wszystko wystarczająco zniechęciło mnie do nie czytania kolejnych części. Zresztą jeśli nawet córka przyniesie mi drugą część pt. "Gniazdo", to i tak jest to ostatnia wydana w naszym kraju. Wtedy dopiszę ją do tej recenzji, nie spodziewając się jednak po niej niczego dobrego.

Rozumiem, że idea sprzedania książek dzieciom, które warto zachęcić do polubienia uniwersum "Gwiezdnych Wojen", aby razem z nami radowały się niesamowitością filmów z tej serii, ogólnie jest szczytna, a poszerzanie wiedzy o "Star Wars" jest ciekawe, ale po pierwsze jakość literacka jest tutaj marna, a po drugie każdy potrafi wziąć jakieś pomysły na opis planety, zmieszać je z innymi i uznać, że oto nasza wiedza o nieznanym wcześniej terenie z naszego ulubionego uniwersum została poszerzona. Dla mnie są to słabe argumenty. Od kiedy Disney kupił prawa od Lucas Film, potrzeba eksploatowania marki stała się większa od zdrowego rozsądku, który nakazałby oszczędne rozbudowywanie uniwersum, aby nie zniechęcić nim wszystkich w krótkim czasie. Aby wytrwać w tym uwielbieniu do "Gwiezdnych Wojen", warto oddzielać ziarno od plew i nie połykać wszystkiego oznaczonego logiem "Star Wars", co tylko sprzedawcy rzucają nam na żer co sezon.

Nie wiem, czy kogoś to zdziwi, ale pomimo, że uważam siebie za ponadprzeciętnego fana "Gwiezdnych Wojen" i nie tylko co jakiś czas oglądam wszystkie filmy od początku, ale jestem na bieżąco z serialami (również rysunkowymi, także tymi sprzed wielu lat), uwielbiam wszystkie filmy, nawet jeśli nagromadzona w nich ilość idiotycznych elementów zdaje się być zbyt duża, to jednak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym chciał się silić na cytowanie najciekawszych albo najważniejszych momentów najsłynniejszej powieści futurystyczno-dystopijnej w dziejach, wszystko byłoby wtórne do bólu. Dzisiejsza dyskusja polityczna czerpie garściami z Orwella, a jeden publicysta cytuje drugiego, myśląc, że to cytat z książki. Mam wrażenie, że niektórzy jej nie czytali, tylko powtarzają zasłyszane słowa. Najwyższy czas, żebym sam dokładnie zapoznał się ze źródłem, szczególnie zwracając uwagę na nieścisłości i przeinaczenia zasłyszane na YouTube. Tak też postanowiłem, więc kupiłem nowe wydanie "Roku 1984" Orwella, chociaż najpierw dałem ją przeczytać tacie, który science-fiction unika. Miałem dobre przeczucie, że będzie zachwycony, tak samo jak zachwycił się filmem "Equilibrium" z 2002 roku, który ja też uwielbiam, a który to jest dla mnie jeszcze lepszy od słynnej filmowej adaptacji samego "Roku 1984". Po prostu dobre science-fiction, oparte na prawdzie i przestrzegającego przed ponurą przeszłością musi robić wrażenie na każdym. Możliwe, że każda kolejna książka, a nawet film, czerpie przynajmniej częściowo z "Roku 1984", dlatego warto znać oryginał.

Przez wiele stron opierałem się mazaniu najlepszych fragmentów, jak to zwykłem robić w przypadku posiadanych książek, ale przy następującym fragmencie wróciłem do tego zwyczaju i całą książkę pomazałem ołówkiem, dopisując gdzieniegdzie swoje spostrzeżenia:

Dlaczego prole nigdy nie mogli tak krzyczeć przeciwko temu, co było naprawdę ważne?

Odnotował myśl:

"Dopóki nie połączy ich świadomość, nigdy się nie zbuntują; dopóki się nie zbuntują, nie staną się świadomi."

Nie ta druga część, ale ta pierwsza zrobiła na mnie największe wrażenie. Pomyślałem sobie o tych wszystkich hałaśliwych demonstracjach o prawa do pobierania plików, o prawa do zabijania nienarodzonych dzieci, o zmianę rządu z pisowskiego na platformerski i odwrotnie, Kwaśniewski zamiast Wałęsy, parady dewiantów, pomnik dla Kaczyńskiego i tak dalej. Pomyślałem, w jakiej ciszy przechodzą ustawy, które bezpowrotnie pogarszają nasze życie, skutkują przyszłymi tragediami narodu, nieuniknionym rozlewem krwi, utratą podstawowych praw i wolności - jak prawo własności albo prywatności, a o byle mecz i światopogląd biją się ze sobą nawet ludzie z tej samej rodziny.
„Wolność oznacza prawo do twierdzenia, że dwa i dwa to cztery. Z niego wynika reszta.”

No i miałem nie pisać cytatów. Jak widać, czego bym nie zacytował, brzmi wtórnie, bo trudno pokusić się o niecytowanie Orwella w dzisiejszej orwellowskiej rzeczywistości. Wolność to możliwość głoszenia prawdy, a prawda nie jest punktem widzenia.

Pisać o czym jest "Rok 1984" jest trochę bez sensu. Jeśli ktoś kojarzy jedynie tytuł, napomnę, że książka opowiada o walce jednostki/jednostek z wyjątkowo przebiegłym totalitarnym systemem. Jej siła i legenda to wynik tego, że obserwacje autora okazały się niesamowicie trafne - nie tylko wynikały z panującego już wówczas morderczego komunizmu, który Orwell oglądał z bliska, ale z technik stosowanych przez niby wolnościowe, niby demokratyczne systemy, działające nawet dziś. Jednak i to nie było dla mnie głównym daniem w przypadku tej wybitnej powieści. Prawdziwym diamentem stało się dla mnie wniknięcie autora w umysł człowieka stojącego po stronie systemu i przestawienia go w tak dokładny sposób, że zostaje nam wytłumaczone to, o co pyta każdy przerażony bezwzględnością ludobójczych totalitaryzmów: "dlaczego mi to robicie?", "dlaczego ja?", "przecież jestem niewinny?", "co jeszcze chcecie osiągnąć tymi nieludzkimi torturami?", "co chcecie tą bezwzględnością udowodnić?", "dlaczego po prostu mnie nie zabijecie?", itp. Założenie, że jakiemukolwiek systemowi totalitarnemu może zależeć na czymś więcej niż pozbyciu się "elementu zbędnego" i zniewoleniu pozostałych jest fascynujące. Odpowiedź autora na powód długiej, więc zapewne także kosztownej resocjalizacji skierowanej dla osób i tak przeznaczonych na cichą śmierć, jest warta poświęcenia czasu na lekturę, która przez jej nadmierne cytowanie w mediach, może się nam zdawać za dobrze znana i przewidywalna. Fabuła nie zmierzała w kierunku, który miał mi się spodobać. Nie rozumiałem, dlaczego tak znacząca część książki to powtarzanie tortur i osadzenie akcji w jednym miejscu, kiedy to właśnie odkrywanie świata przyszłości miało być dla mnie najciekawsze. Wszystko tu jednak kończy się niezapomnianym finałem, po którym trudno nie popaść w zadumę, ewentualnie złość ze względu na doświadczenie niesprawiedliwości i pesymistycznego braku nadziei.

"Na świadomość mas należy wpływać tylko negatywnie."

Czytając "Rok 1984", przed oczami miałem nie tylko Związek Radziecki i III Rzeszę, ale także KRLD, PRL, II RP z tą całą niedołężną sanacją, silną jedynie wobec własnych, słabych obywateli, ale szczególnie Eurokołchoz (UE) - oddany niemal jeden do jednego w "Teorii i praktyce kolektywizmu oligarchicznego" Emmanuela Goldsteina, z całymi tymi gotowymi zamordystycznymi rozwiązaniami typu RODO, zegizmem ("zero growth"), poprawnością polityczną, straszeniem wojną, zasiłkami, niszczeniem własności prywatnej, cenzurą, gospodarką centralnie planowaną, udawanym wyzwalaniem uciśnionych podczas ich coraz głębszego zniewalania, a nawet gardzenia nimi, tworzeniem kasty nietykalnej arystokracji, fałszowaniem przeszłości ("cancel culture") dla potrzeb doczesnej polityki, walką z wiarą i naturalnym porządkiem, odwracaniem znaczenia słów, obsadzaniem ministerstw kultury ludźmi tę kulturę niszczącymi, promowaniem donosicielstwa, itd. Jeśli uważacie, że zwariowałem, to ten cytat jest dla was:

"Zdrowie psychiczne nie ma nic wspólnego ze statystyką."

Najlepsze zachowałem na koniec. To jest właśnie to, co szykują sobie bezmyślne lemingi, które tak łatwo jest nabierać na wszystkie te lewackie rewolucje z tęczami i piorunami, które rzekomo mają kogoś wyzwolić, z które o dziwo promują największe korporacje, które są przecież silne słabością tychże żałosnych rewolucjonistów:

"Władza to nie środek do celu; władza to cel. Nie wprowadza się dyktatury po to, by chronić rewolucję; wznieca się rewolucję w celu narzucenia dyktatury. Celem prześladowań są prześladowania. Celem tortur są tortury. Celem władzy jest władza."

Trudno będzie to jednak lemingom przetłumaczyć, bo od lat używają już tylko nowomowy i dumni z nowoczesności powtarzają w kółko "mega" albo "masakra", a o tym, że istnieją przymiotniki nieregularne, to już dawno zapomnieli i do wszystkiego dodają słowo "bardziej" albo "mniej".

"Nowomowa tym właśnie różniła się od większości języków, iż jej słownictwo nie rosło, lecz kurczyło się z roku na rok. Każdą redukcję traktowano jako korzystną, gdyż im mniejszy wybór, tym mniejsza pokusa myślenia."

Gdybym chciał się silić na cytowanie najciekawszych albo najważniejszych momentów najsłynniejszej powieści futurystyczno-dystopijnej w dziejach, wszystko byłoby wtórne do bólu. Dzisiejsza dyskusja polityczna czerpie garściami z Orwella, a jeden publicysta cytuje drugiego, myśląc, że to cytat z książki. Mam wrażenie, że niektórzy jej nie czytali, tylko powtarzają zasłyszane...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lektura szkolna, wybrana jako jedna z wielu opcji przez wychowawcę klasy mojej córki, to była niezapomniana rzecz nie tylko dla dziecka, ale w niemniejszym stopniu również dla mnie samego. Przy okazji wywołała kontrowersje wśród rodziców, których dzieci nie udźwignęły a to powagi materiału, a może po prostu ilości tekstu i jego różnorodności, sposobu narracji, który wymaga ciągłego skupienia. W każdym razie ja sam byłem pozytywnie wstrząśnięty innością tych opowiadań od wszystkiego, co do tej pory mogły przeczytać obie moje córki w szkole podstawowej. Moja młodsza córka poczuła się doceniona, dostając tak poruszające, dorosłe - choć przecież opowiadane jakby ustami dzieci - historie z życia wzięte, nierzadko dramatyczne. Bardzo byłem dumny, że Emilka tak mocno wciągnęła się w te opowiadania, przejmując ode mnie moje zaangażowanie w śledzenie historii poprzez wspólne czytanie. To bez wątpienia moja ulubiona lektura szkolna jak do tej pory. Nie sądziłem, że takie książki mogą być wybrane jako lektury - a jednak... Postanowiłem więc napisać opracowanie dla mojej córki, żeby nie pomyliły się jej wątki, żeby lepiej przygotowała się do opowiadania o niej w klasie, a skończyło się na tym, że spędziłem cały dzień weekendu na czytaniu książki raz jeszcze i pisaniu o niej. W rezultacie powstało coś na kształt realnego opracowania, które może zostać wykorzystane jako skrótowy opis tudzież właśnie przypomnienie i zachęta do dyskusji. Jest to tekst skopiowany z MS Word do druku, celowo go nie edytuję. Każde opowiadanie ma na końcu (w nawiasie) komentarz, mający pomóc dziecku podsumować rozdział i o nim opowiedzieć.

===========================

„Dalej niż na wakacje” – Ula planuje wakacje z babcią, a rodzice ukrywają przed nią, że babcia czuje się coraz gorzej, na pewno nie wróci już ze szpitala do domu. Kiedy babcia leżu w szpitalu, a przy niej czuwają rodzice Uli, Ula jedzie do wujka i cioci, a tam też nikt jej nie mówi prawdy, uważając zapewne, że to dla dobra Uli. Później Ula stoi już na cmentarzu, nad grobem babci, która jej się przyśniła, uśmiechnięta, tańcząca na śniegu z wielkim czarnym motylem, wie już, że babcia jest szczęśliwa.

[Możesz zdecydować, czy lepiej było od razu mówić prawdę Uli, czy dla jej dobra ukrywać ją przed nią do końca.]

„Tajemnica” – Jaś potajemnie zbiera ślimaki, glisty i świerszcze do słoika, chowa je przed rodzicami i siostrą Izą. Babcia wysyła Jasia na zakupy i on tam spędza dużo czasu, bo akurat jest wypadek i ludzie się kłócą, więc jest co oglądać, a w tym czasie z niedomkniętego słoika wychodzą ślimaki. Iza boi się i brzydzi nimi, więc żąda, aby Jaś je wyrzucił, bo „to też jej pokój”. Babcia się z tym zgadza, poza tym mówi Jasiowi, że jeśli lubi zwierzęta, nie powinien ich męczyć, bo one lepiej czują się na wolności. Ta wraca z pracy i wymyśla plan wypuszczenia ślimaków w parku. Kiedy Jaś schodzi do piwnicy po warzywa na obiad, znajduje tam kotka. Nazywa go Piotrusiem, potajemnie przynosi jedzenie, ale kotek nic nie chce jeść. Jasio musi sprytnie wypytać tatę o to, co jedzą koty, ale boi się mu powiedzieć o Piotrusi, żeby go nie oddać. Babcia domyśla się, że Jaś próbuje zdobyć mleko dla kotka, a siostra Iza zauważa, że znika jej butelka dla lalek. Kiedy Jaś ma jechać z rodzicami na weekend na wieś, martwi się o los kotka. Wtedy babcia, która domyśliła się wszystkiego, zapewnia go, że o niego zadba. Na sam koniec Jaś wyznaje prawdę i kładzie się zmęczony spać, czekając na decyzję rodziców o losie kotka.

[Możesz zdecydować, czy Jaś robił dobrze, trzymając owady w domu oraz czy miał prawo decydować o trzymaniu ich we wspólnym pokoju, a także czy miał prawo zabrać butelkę Izy dla kotka, jeśli Iza się nią nie bawiła. Najważniejsze – czy powinien od razu powiedzieć o kocie, czy kiedy dowiedział się, że jego tacie koty są obojętne, lepiej było trzymać do w tajemnicy. Jak długo taka tajemnica mogła być utrzymywana?]

„Walizka” – Boguś za kilka dni ma urodziny, niebawem zaczyna pierwszą klasę, mieszka z dziadkiem, bo rodzice wyjechali z jego siostrą za granicę i on ma do nich dojechać, kiedy się już tam urządzą. Dziadek mierzy jego wzrost. Boguś chce jak najszybciej dorosnąć, bo dzieci nie mogą same podróżować, a na urodziny uparł się, że chce „wielgachną” walizkę dziadka, niechcący obrażając dziadka, że ten „już jej nie potrzebuje”. Zabrzmiało to źle, ale dziadek mu wybaczył, kiedy okazało się, że Boguś po prostu chce jak najszybciej polecieć do rodziców za granicę. Dziadkowi pomaga w domu jego najbliższy przyjaciel Olek, który walczył z nim dawno temu na wojnie i nie ma bliższej rodziny, więc staje się najbliższą osobą dla Bogusia obok dziadka – resztę małej rodziny Boguś rzadko widuje. Boguś upiera się długo, że chce walizkę. Upartość okazuje się cechą po ojcu i po dziadku. Boguś dostaję ją razem z książką o podróżnikach i nowych butach. Z każdą nalepką z różnych krajów związane są jakieś historie o podróżach i Boguś je sobie zawsze wyobraża. Niedługo potem dostaje list z biletem lotniczym i zaczyna rozumieć, że jeśli dziadek zostaje tu, a on leci tam, to nie będzie szczęśliwy, bo bardzo zżyli się z dziadkiem, stając się dla siebie nierozłączni. Obaj są bardzo smutni, a Boguś już nie kojarzy walizki z niczym dobrym i zamiast marzeń o podróżach ma koszmary. Podczas przyjęcia urodzinowego z trójką kolegów Bogusia, zaczyna się dyskusja na temat życia w Ameryce i kończy się tym, że właściwie to koledzy zazdroszczą Bogusiowi, że tam będzie żył lepiej, niż oni, podczas gdy Boguś woli zostać z dziadkiem i smutno mu, że „każdy chce, żeby on jechał, bo chcą przylecieć do niego na wakacje”. Walizka pachnąca wodą kolońską dziadka i jego fajką ma Bogusiowi przypominać o dziadku, jakby część dziadka nadal była z nim, kiedy on już będzie w Ameryce, czekając na jego odwiedziny.

[W tym opowiadaniu, dziadek został poinformowany przez listonosza albo innego pana, że wysłanie Bogusia do rodziców „ma go odciążyć”. Bogusiowi zrobiło się przykro, bo skojarzył, że on miał być dla dziadka jakby obciążeniem, co na koniec okazało się nieprawdą. Nawet dziadek powiedział, że „ludzie plotą różne głupstwa”, bo dla niego Boguś był wszystkim, a nie żadnym obciążeniem. Dziadek i wnuczek nie mieli wyboru, tak trzeba było postąpić, rozstanie i pożegnania są naturalne, trudne dla każdego, ale rodzina z za granicą też tęskniła i trzeba było znaleźć kompromis. Obaj poradzili sobie z tym umawiając się na odwiedziny i żartując.]

„Warkoczyk” – Pani w przedszkolu, tuż przed Dniem Ojca pokazywała na ścianie prezentację tatusiów narysowanych przez dzieci. Każdy tatuś był inny, trudno byłoby zgadnąć który czym się zajmuje i w czym jest dobry. Kubuś został wyśmiany przez dzieci, kiedy narysował tatę z warkoczem, bo dzieci żartowały sobie, że ma ten dwie mamy. Nawet pani zapytała, czy jego tata gra w jakimś zespole. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego jego tata ma warkocz i kolczyk w uchu, bo nigdy o to nie pytał i wydawało mu się to naturalne. Po drodze z przedszkola do domu, Kubuś obserwuje dziwnego psa, któremu wszyscy się przyglądają, a on zastanawia się, czy temu psu jest źle, kiedy tak wszyscy się na niego gapią. Boguś wymyślił, że jego właściciel też powinien wyglądać nietypowo, czyli jak jego tata. Wymyślił plan przygarnięcia psa, ale jego mama nie znosiła zwierząt w domu. W rozmowie sam na sam z tatą Kubuś wyjaśnił z nim sytuację z przedszkola oraz to, że tata przecież w ogóle nie przypomina dziewczyny, a ma taki styl, bo go lubi i jest modny, poza tym jest architektem, czyli pracuje głównie w domu i gdzie nie obowiązuje specjalny ubiór i fryzury. Kiedy do mieszkania przychodzą na naradę inni architekci z pracy, Kubuś zauważa, że każdy z nich wygląda zupełnie inaczej od reszty. Po pokazaniu dziecku planów budowy, z których Kubuś nic nie rozumie oraz zabawie klockami LEGO w budowanie wieżowca, tata Kubusia zaczyna z nim poważną rozmowę i przemyślawszy wszystko, wyjaśnia mu, że nigdy nie pomyślał, że ten może mieć przez jego styl jakieś kłopoty w przedszkolu i że jeśli ten chce, to on dla niego zetnie warkoczyk i zlikwiduje kolczyk. Kubuś się waha, bo z jednej strony lubi takiego tatę, a z drugiej obawia się reakcji ludzi, którzy zazwyczaj się za nimi oglądają ze zdziwienia. Po spacerach i szukaniu psa, odnaleziony pies zostaje tymczasowo przygarnięty za zgodą mamy, ale pod warunkiem wywieszenia jeszcze tego samego dnia ogłoszenia o zgubie. Kubuś ma nadzieję, że pies już zostanie i nikt się po niego nie zgłosi, ale jednego dnia dzieją się dwie rzeczy, które doprowadzają go do płaczu. Pierwszą jest nowa fryzura taty, który nie przypomina mu już taty, a drugą jest odbiór psa przez jego właścicielkę, którą okazuje się być bardzo dziwnie ubrana malutka staruszka. Kubuś pociesza się tym, że kiedy warkocz odrośnie za około dwa lata, on już będzie w szkole, a wtedy tak samo narysuje swojego tatę – znowu z warkoczem.

[W tym opowiadaniu bardzo istotne jest to, że tata traktuje syna poważnie i nie tylko poświęca mu swoją uwagę, kiedy tylko ma czas wolny od pracy, ale także rozmawia z nim jak z dorosłym, pozwala mu samemu wracać z przedszkola, daje mu dużo swobody na spacerach (nie zwraca mu co chwila uwagi, kiedy ten biega). Postawa taty i łagodne przyjęcie przez niego sytuacji z przedszkola oraz poważna rozmowa z synem ułatwiają Kubusiowi pogodzenie się ze smutnymi rzeczami, na które przecież nie ma wpływu – reakcję dzieci i otoczenia na bycie innym, stanowczą postawę mamy w sprawie posiadania zwierząt w domu, odebranie psa przez właścicielkę, a nawet nagłą i szokującą zmianę wyglądu taty, która przecież była spowodowana opinią Kubusia – nie dzieci albo innych ludzi.]

„Małgosia” – Ośmioletnia Irka chce być ładna jak mama, ubierać się modnie i malować, nosić biżuterię itp. Mieszkają razem z jej partnerem Wojtkiem, który nie jest jej prawdziwym tatą. Wolny czas spędza z szorstkowłosą jamniczką Żytą, której mama nie znosi i nazywa „kundlem”. Wojtek – ojczym Irki – lubi psa i zajmuje się nim razem z Irką. Kiedy mama poddenerwowana na ostatnią chwilę stroi się na wieczorne wyjście na kolację z Wojtkiem, Irka sama zostaje w domu. Jak zawsze dostaje od Wojtka kartkę z numerem telefonu, na który w razie potrzeby może dzwonić, adresem dokąd jadą z mamą i chwali ją, że Irka jest samodzielna. Mama nie uważa zostanie samej w domu i kładzenie się spać za samodzielność, wychodzi zdenerwowana, głośno skarżąc się, że ma na głowie „tego dzieciaka i kundla” i nie ma czasu się przygotować. To Wojtek całuje Irkę na pożegnanie, nie mama. Zepsuty telewizor i nudne radio zachęcają Irkę do szukania innej zabawy, którą staje się naśladowanie mamy w malowanie i strojenie. Irka zużywa przy tym kosmetyki mamy. Podczas zabawy z Żytą, misiem i lalkami w przyjęcie, Irka krzyczy na laki oraz na misia, używając tych samych przykrych słów, które słyszy o sobie z ust mamy. Zabawę przerywa jej telefon. Przez pomyłkę, inna dziewczynka dzwoni na jej numer domowy, myśląc, że dodzwoniła się do swojej mamy. Jak się okazuje, rówieśniczki zupełnie przypadkowo łączy to, że obie zmuszone są spędzać wieczory samotnie, więc poniekąd się zaprzyjaźniają. Wypytują się wzajemnie o wszystko. Druga rozmówczyni to Małgosia, która ma akwarium, a jej mama do późna uczy się u koleżanki do egzaminu, podczas gdy taty nawet nie zna. Tym bardziej dziwi się, że Irka ma aż „dwóch tatusiów”. Kiedy mama z Wojtkiem wracają z kolacji, mama głośno krzyczy ze zdenerwowania „co ten dzieciak zrobił” oraz że „nie ma do niej siły” i grozi oddaniem jej do babci, tłumacząc sobie, że „jej też się coś od życia należy”. Rano okazuje się, że tata Irki dzwoni z informacją, że jego mała córka (ta z drugiego małżeństwa) jest chora i jego żona Iza nie może z nią zostać, więc żeby nie zarazić Irki, nie spotkają się w tę sobotę. Tata Irki zazwyczaj zajmuje się nią w sobotę, a mama jedzie na basen. Mama awanturuje się przez telefon z byłym mężem o to, że ten nie chce na siebie wziąć obowiązku opieki nad dzieckiem. Wojtek próbuje załagodzić sytuację, robi Irce jajecznicę ze szczypiorkiem, obiecuje wyjście razem na basen, ale kiedy mama dowiaduje się, że Irka poprzestawiała coś w telewizorze, za karę nie pozwala jej iść na basen, przy okazji przypominając Wojtkowi na głos, że nie on decyduje w sprawie „jej dzieciaka”. Mama próbuje wytłumaczyć Irce, że jest taka surowa tylko dlatego, że chce, aby ta „wyrosła na ludzi”, po czym zostawia ją w domu z obietnicą, że „jeśli Irka będzie grzeczna, to później zabierze ją na zakupy i może coś jej kupi”. Po drugim telefonie od Małgosi, okazuję się, że dziewczynki nie mogą się spotkać, bo Małgosia wraz z mamą niebawem wyprowadza się do Torunia. Mama Małgosi zabiera córkę na łąkę, obie dziewczynki obiecują do siebie pisać. Irka przypadkowo rozbija dzbanek, czym rozwściecza mamę, dostaje od niej lanie ścierką po głowie i zostaje nazwana „paskudnym bachorem”. Mama umawia się z babcią, że na tydzień odda Irkę pod jej opiekę oraz zagraża, że Żyta zostanie z nią w domu, ale pod warunkiem, że będzie grzeczna. Dla Irki jej jamnik jest bardzo ważny, boi się więc o jej los, gdyby nagle piszczała na głos z tęsknoty i została wyrzucona, więc postanawia uciec z domu razem z psem, obiecując swoim lalkom i misiowi na pożegnanie, że oni są tam bezpieczni, bo mama nie wyrzuci ich z domu, jako że są wszystkie jej zabawki są grzeczne.

[Światy obu dziewczynek są bardzo różne – mama jednej wciąż chodzi do szkoły, a taty nie ma wcale, druga natomiast ma aż dwóch tatusiów – prawdziwego i ojczyma. Jednak obie są samotne i to nie ze swojego wyboru. Nie wiemy, czy tata Małgosi żyje, czy porzucił rodzinę, czy to decyzja mamy, czy ta naprawdę chodzi uczyć się do koleżanki. Możemy się tego tylko domyślać, ale obie dziewczynki starają się znosić cierpliwie trudy samotności. Pomimo, że mama Irki za każdym razem na głos daje jej do zrozumienia, że najwyraźniej jest dla niej przykrym obowiązkiem zajmowanie się nią, a jej prawdziwy tata ma już inną rodzinę i nie wiadomo, czy nie może, czy raczej nie chce spotykać się w soboty córką, Irka stara się naśladować mamę, nawet podziwia jej urodę i styl, a wszystkie przykrości, których od niej doświadcza, tłumaczy sobie jej – jak to powiedział Wojtek – trudnym charakterem. Irka znosi bardzo wiele nieprzyjemności, wyżywając się w samotności na swoich lalkach i misiu, bo taki dostaje wzór od swojej idolki – mamy. Irka zastanawia się, czy mama Małgosi też ma „trudny charakter” i jakie mogą być tego konsekwencje. Irka w liście do Małgosi po zastanowieniu przyznaje, że najbardziej ze wszystkich lubi Wojtka. Jedynie strach przed losem psa, pcha Irkę do desperackiej ucieczki z domu – nie martwi się o siebie, ale o Żytę.]

„Mam wszystko” – Basia jest dziewczynką, która sądzi, że ponieważ ma babcię, rodziców i dużo drugich zabawek, niczego jej w życiu brakuje, a inne dzieci traktuje z góry. Gardzi tymi, które nie mają do zaoferowania w zabawia zabawek przynajmniej równie dobrych jak jej nowa mówiąca lalka Weronika. W piaskownicy odrzuca propozycję zabawy w sklep, nie chce ubrudzić nowej sukienki. Innym dzieciom Basia nie pozwala nawet potrzymać swojej lalki. Babcia szyje dla swojej córki, czyli dla mamy Basi, czapkę i szalik, a Basia dziwi się, że to nie dla niej. Kiedy do ich domu zaproszona zostaje Gosia z jej mamą, Basi się to nie podoba, bo nie chce dzielić z nikim swojego pokoju. Przy okazji Basia słysząc, że mama Gosi porównuje ją do mamy oraz babci obraża się na to porównanie. Basia jest zdumiona, że Gosia daje jej prezent, kiedy to nie są nawet jej urodziny, na dodatek gardzi prezentem, którym okazuje się ręcznie zrobione ubranko dla lalki. Basia woli takie ze sklepu, „bo są nowe, więc lepsze”. Basię drażni to, że jej nowa koleżanka potrafi się cieszyć z prostych rzeczy, nie szuka kłótni, w każdym temacie stara się dostrzec jakieś pozytywne strony – nawet proponuje Basi ubranie jej czarnej nagiej lalki, co doprowadza Basię do szału. Za każdym razem, kiedy Gosia zmienia temat, Basia czuje potrzebę zrobienia na niej większego wrażenia, pochwalenia się jakimś nowym (drogim) przedmiotem – a to aparatem fotograficznym, innym razem łyżwami, klaserem (do kolekcji znaczków pocztowych), dominem, itd. Dochodzi do konfliktu, kiedy Basia nie chce jeść deseru w swoim pokoju z Gosią, a Gosia woli go zjeść w pokoju Basi. Niegościnne zachowanie Basi próbuje wytłumaczyć jej mama, ale Basia opuszcza gościa i biegnie zjeść przy Babci i mamie Gosi, czym bardzo zawstydza swoją mamę. O dziwo, Basia i jej mama zostają zaproszone na obiad innego dnia do Gosi. Basia nie chce tam iść, oskarżając Gosię o bycie niegrzeczną chwalipiętą, która na dodatek się rządzi, jakby była u siebie. Mama nie daje temu wiary i upomina swoją córkę, która do tej pory zdążyła już podpaść nie tylko jej, ale i babci, która nie miała już ochoty jej słuchać. Po tygodniu, podczas wizyty gościnnej, paczkę z prezentem tuż za furtką gospodarzy porywa z rąk Basi mały pies Mek, uszkadzając jej przy tym nieco sukienkę. Na gości czekają już Basia z jej przypominającą chłopaka koleżanką „Marychą” oraz mama Gosi. Basia zamiast wręczyć prezent Gosi, do jej rąk, rzuca go niechętnie, co pies Mek bierze za przedmiot zabawy, porywając po raz drugi. Basia urządza z faktu podarcia kawałka sukienki wielki dramat, podczas gdy jej mama tłumaczy, że to tylko nadpruta falbanka, którą zresztą szybko naprawia. Jednak Basia od początku wydaje się być nastawiona do Gosi i jej przyjaciółki Marysi niechętnie. Nie chce się bawić, nie chce wyjść na dwór, a fakt że Gosia dzieli swój prezent od Basi ze swoją przyjaciółką „Marychą”, uznając że wszystko mają wspólne, kolejny raz doprowadza Basię do frustracji. Gra, która była prezentem od Basi dla Gosi, staje się początkiem kłótni, kiedy Basia ze złości zrzuca pionki ze stołu, oskarżając przytulające się do siebie koleżanki za spiskowanie i oszustwo, ale nie chcąc przy tym policzenia pól w grze raz jeszcze, aby się upewnić, kto ma rację. Jeszcze bardziej dziwi ją fakt, że przyjaciółki nie obrażają się na nią, ale proponują wspólne rysowanie. Basia godzi się na ten pomysł, przy okazji chwaląc się, że w domu ma lepsze kredki i farby. Na Gosi nie robi to jednak wrażenia, bo jej wystarczy to, co już ma. Nawet rysowanie psa to powód do wybuchu gniewu dla Basi, która nie potrafi zaakceptować tego, że narysowany przez Marysię pies Mek jest pomarańczowy, a nie jak w rzeczywistości – czarny. Nazywa Marysię „głupią”, ale nawet to nie powoduje u Marysi odwetu. Zamiast tego, Marysia wymyśla zabawny powód dla pomarańczowego koloru psa na jej obrazku (pies wpada do farby), czym rozbawia Gosię i koleżanki znowu się przytulają. Tego Basia już nie może znieść, ponieważ sama nie ma koleżanek i nikt tak do niej nie mówił i jej tak nie przytulał, więc odchodzi w gniewie do mamy. Do granic wytrzymałości Basia doprowadza w końcu nawet babcię, kiedy podczas letniego spaceru wyśmiewa zniszczoną przez psa lalkę przypadkowo napotkanej dziewczynki Agnieszki. Zostawiona na chwilę przez mamę pod opieką babci Basi mała Agnieszka początkowo nie chce pokazać swojej lalki Magdy, bo wstydzi się, że jej ulubiona zabawka jest zniszczona przez jej psa Pucka. Basia proponuje Agnieszce, że może jej oddać swoją starą lalkę, którą się już nie bawi i już jej nie lubi, bo jest stara, ale przynajmniej nie jest połamana. Basia nie tylko nie rozumie, jak można przywiązać się do zniszczonej zabawki, ale dziwi się, po co Agnieszce pies, który tylko niszczy. Nazywając lalkę Magdę „okropną” i proponując jej wyrzucenie lalki na śmietnik, doprowadza Agnieszkę do płaczu. Agnieszka rzuca nową lalką Basi o ziemię, uszkadzając ją mocno. Zanim babcia dobiega do kłócących się dziewczynek, niszcząc przypadkowo w pośpiechu swój prezent dla mamy Basi, który szyła od wielu dni, Basia już szarpała Agnieszkę za włosy, nazywając lalkę Magdę „potworem”. Trzęsąca się babcia z trudem rozdzieliła dziewczyny. Basia nie przeprasza Agnieszki, za to obwinią ją za wszystko i stwierdza, że „muszą jej kupić nową lalkę”. Po tym zdarzeniu, babcia tłumaczy Basi, że jest sama, ponieważ tak się zachowuje, że nie da się jej lubić, a nie mając przyjaciół, nie ma nic, choć wydaje się jej, że mając zabawki i rodziców oraz babcię, niczego więcej jej nie potrzeba. Widząc, jak bardzo zdenerwowała babcię, nawet nie przypomina jej, że miała dostać od niej lody. W domu, Basia powtarza sobie na pocieszenie, że ma wszystko i nikogo nie potrzebuje. Odwraca wzrok od placu zabaw, na którym bawią się dzieci, ale nawet w książkach pełno jest obrazków wspólnie bawiących się dzieciaków, co jeszcze bardziej przygnębia Basię, która coraz mniej pewnym głosem powtarza sobie na pocieszenie, że „ma wszystko”.

[W tym opowiadaniu negatywną postacią jest sama główna bohaterka, którą trudno jest polubić, ponieważ nie potrafi ona lub nie chce podzielić się niczym, co posiada. Dzieci z jej otoczenia proponują jej zabawę, są dla niej otwarci, ale ona gardzi wszystkimi, bo nie stać ich na tak drogie przedmioty, które ona dostaje bez wysiłku. Nie pomaga fakt, że jest jedynaczką i nie wie, jak to jest się z kimś dzielić. Sytuacje, w których czuję się komfortowo to awantury i negatywne emocje, najwyraźniej Basia lubi, kiedy jej rówieśnicy czują się gorzej niż ona. Zauważmy, że z równowagi nie wyprowadza jej zaczepianie, obrażanie przez inne osoby, ale sam fakt, że ktoś może być szczęśliwy bez tych wszystkich przedmiotów, które ona posiada. Posiadając wiele rzeczy, z większości nawet nie potrafi korzystać. Podczas goszczenia Gosi w swoim pokoju, dowiadujemy się, że Basia nie potrafi robić zdjęć swoim drogim aparatem, na łyżwy nie chodzi, bo raz próbowała i się przewróciła, a większością lalek się nie bawi, bo są starsze od nowej Weroniki. Kiedy nie potrafi sobie poradzić ze złością, zawsze biegnie do mamy albo do babci, ale one także tracą cierpliwość, kiedy zostają przez Basię wystawione na wstyd przed innymi ludźmi. Jakby tego było mało, trudno w Basi znaleźć choćby odrobinę współczucia (wyśmiewa lalkę Agnieszki), cieszenia się radością innych (to nie ona, ale jej mama dostaje prezent od babci), nawet psów nie znosi. Nic nie wiemy o tacie Basi. Możliwe, że zarabiając dużo pieniędzy, za które Basia może mieć drogie zabawki, nie ma go w domu i Basia nie czuje się z tym dobrze – może myśli, że gdyby inni byli tak samo samotni, wówczas ze swoimi drogi zabawkami, robiłaby na wszystkich większe wrażenie, ale inne dzieci najwyraźniej ku niezadowoleniu Basi bardziej cenią sobie przyjaźń, wspólne zabawy i przywiązanie.]

„Będę dzielna” – Ewa doświadcza rozstania rodziców. Poznajemy ją, kiedy akurat mama odchodzi od niej i od taty do innego mężczyzny. Wszyscy troje są w okropnych humorach i płaczą. Tata musi przejąć obowiązki obu rodziców i najwyraźniej nie radzi sobie z większością rzeczy, bowiem do tej zajmowała się tym wszystkim mama – ubieranie, jedzenie, odprowadzanie do przedszkola, strzyżenie itp. Najgorsze jednak dla Ewy jest przyznanie znajomym osobom, że nagle jej mama nie pojawi się na urodzinach koleżanki, na które Ewa zostaje zaproszona. Wymiguje się ona od odpowiedzi, wymyślając wymówki, odkładając bolesne słowa na później. Ewa wybiera się na urodziny do koleżanki Moniki bez mamy, a w międzyczasie odwiedza ich babcia – mama taty – która bardzo narzeka na jej mamę, która odeszła oraz w ogóle nie pokłada wiary w tacie Ewy, cały czas krytykując go, proponuje, że zamieszka z nimi, jeśli tylko Ewa by zechciała. Ewa nie mówi nie, ale tylko dlatego, że nauczona jest nie sprawiać innej osobie smutku, w rzeczywistości, woli mieszkać z tatą i czekać na mamę, która jak Ewa ma nadzieję, może jeszcze wrócić. Niepokój u Ewy wywołuje głośna rozmowa babci z tatą, podczas której pada słowo „rozwód”. Tata tłumaczy jej to słowo i zapewnia, że do rozwodu nie dojdzie. Dodatkowym ciosem dla Ewy jest wizyta na urodzinach Moniki, podczas której jej koleżanki powtarzają plotki ich mam, o tym, że „mama Ewy ma chłopa”. Ewie nie daje to spokoju, próbuje się dowiedzieć od mamy, co to znaczy. Okazuje się, że w życiu mamy pojawił się inny mężczyzna i ona bez niego czuje się źle, ale nie chce zostawiać Ewy i jej taty. Kiedy mama pojawia się w domu, wszyscy mają lepszy humor, mama całuje tatę na przywitanie i wszyscy idą na spacer. Ewa odbywa z mamą dorosłą i pełną emocji rozmowę. Mama Ewa zapewnia ją, że zależy jej tylko na nich – na Ewie i na jej tacie. Podczas burzy, której boją się Ewa oraz jej mama, Ewa wspomina dawne czasy. Wszyscy troje oglądają wspólne slajdy z wakacji i planują kolejne lato spędzić razem.

[Nie wiemy, czy mama Ewy wróciła do niej i do taty. Do twojej decyzji pozostaje, czy uważasz, że mama Ewy powinna zamieszkać oddzielnie, bo kochała innego mężczyznę „w inny sposób”. Wiemy natomiast, że babcia próbowała zastąpić kobietę w domu, ale ten pomysł nie podobał się ani Ewie, ani jej tacie. Babcia od razu wyszła z założenia, że jej syn sobie nie poradzi, krytykowała jego oraz jego żonę, a nawet ubranie Ewy (w ogóle nie powinna wypowiadać się negatywnie przy Ewie na temat matki). Zachowanie dziewczynek na urodzinach też było nieprzyjemne, bowiem bardzo uraziły one powtarzaniem plotek swoich mam samą Ewę. Głównie zawiniła mama jednej z dziewczynek, która powiedziała na głos innej, że mama Ewy „ma chłopa”. To są rzeczy, w które nie powinny się wtrącać, szczególnie mówić tego przy swoich dzieciach. Niezależnie od oceny rozstania rodziców (nie wiemy, kto zawinił bardziej, nie wiemy, co się stało), ofiarą tego była Ewa, która nagle znalazła się w sytuacji, z którą trudno jej sobie dać radę, szczególnie nie mając rodzeństwa. Najważniejsze, że inni nie powinni się wtrącać w te trudne rodzinne sprawy, krytykować i obgadywać, bo to bardzo pogarsza sytuację dziecka i opiekuna.]

„Najwyższa góra świata” – Kasia jest pulchną dziewczynką, której pasją jest wspinanie się. Pragnie zostać alpinistką. Póki co, wystarcza jej wspinanie się na szafę i inne przedmioty, które w wyobraźni traktuje jak szczyty górskie. Rówieśnicy śmieją się z niej, a jej brat Krzysiek nie broni jej wcale, co powoduje, że Kasia czuje się opuszczona niepewna siebie. Krzysiek wyśmiewa alpinistyczne marzenia siostry, ale powoli zaczyna podziwiać jej upór, bo zauważa, że ona bierze swoje marzenia na poważnie. Proponuje, aby ta wspięła się na wyższą niż ktokolwiek się dotąd wspiął, wówczas inne dzieci przestaną się z niej śmiać. Krzysiek jednak nie daje wiary w możliwości siostry, kiedy Kasia waha się co do wyjścia na dwór i podjęcia wyzwania. Ona prosi o kilka minut namyślenia, a on od razu skreśla ją w myślach i wychodzi sam. Ku jego zdziwieniu, po jakimś czasie widzi Kasię wspinającą się na drzewo. Wszyscy koledzy i koleżanki zaczynają szydzić z Kasi, jak zawsze to robią, kiedy widzą ją w szkole albo na podwórku, ale ona wspina się wyżej i wyżej. Przy każdej nowej gałęzi, szyderczych głosów ubywa, a kiedy Kasia wspina się tak wysoko, że dla obserwujących ją dzieci staje się coraz mniejsza, już nie widzą w niej grubaski, ale zaczynają ją podziwiać, bo tego nie dokonał wcześniej nikt.

[W tym opowiadaniu najważniejszy jest tytuł, który jest też tytułem tego zbioru opowiadań. „Najwyższą górą świata” jest dla każdego coś innego. Dla Kasi jest to przełamanie obaw o to, co pomyślą inni, jeśli się jej nie uda. Przełomem nie było dla niej wspięcie się na drzewo, ale pięć dodatkowych minut, kiedy w płaczu, strachu, pozostawiona przez brata, podjęła decyzję, która prawdopodobnie wpłynęła na jej dalsze życie. Nie tyle potrzebowała udowodnić coś innym, co przekonać siebie do tego, że może osiągnąć to, czego zapragnie.]

„Ślub” – Brygida jest na wakacjach z rodzicami. Wydają się być szczęśliwi, jedynie Bisia (bo tak woli, kiedy na nią mówią) trochę się nudzi, bo rodzice chcą odpoczywać w spokoju, prawdopodobnie po trudach pracy. Bisia chodzi więc po plaży i zbiera kamyczki, segregując je dokładnie. Najcenniejsze są dla niej bursztyny. Podczas zabawy poznaje ciemnoskórego, wysokiego, trochę starszego od siebie chłopaka. Bisia nigdy jeszcze takiego nie widziała, nie dotykała i nie rozmawiała z takim, więc zadaje mu różne dziecinne pytania, ale to nie zraża Michała – bo tak brzmi jego polskie imię – który najprawdopodobniej jest mulatem, czyli jedno z jego rodziców ma ciemny kolor skóry, a drugie jasny (nie jest to dopowiedziane). Dzieci szybko się zaprzyjaźniają i zbierają kamienia oraz bursztyny Michał uczy Bisię, jak rozróżnić bursztyn od zwykłego kamienia i imponuje Bisi swoją dorosłością. Jest też bardzo opiekuńczy. Zostaje zaproszony przez rodziców Bisi razem ze swoją mamą, z którą jest na wakacjach. Rodzicom podoba się, że ich dzieci tak dobrze się dogadują, pozwalają im wyjść gdzieś na spacer. Dzieci przypadkiem trafiają na lokalny ślub. Michał opowiada Bisi, jak to jest na ślubie, czym znowu jej imponuje, bo wydaje się dużo wiedzieć o życiu dorosłych. W dosyć dziecinny, naiwny, ale szczery sposób, dzieci postanawiają się pobrać, wzorem dorosłych. Planują mieć ślub, jak tylko Bisia nazbiera kwiatów, jednak kolejnego dnia zamiast iść na wspólny spacer z rodzicami, zmuszeni są pożegnać się, bowiem po wypadku, który dopiero co miał ojciec Michała, jego mama postanawia szybko przerwać wakacje i jechać do szpitala, aby pocieszyć męża i być z synem razem przy nim. Dzieci postanawiają, że odtąd aż do ślubu będą widywać się co rok w tym samym miejscu i zbierać bursztyny na plaży.

[To opowiadanie w przeciwieństwie do pozostałych, oprócz ostatecznie niegroźnego wypadku taty Michała, nie mówi o żadnych nieprzyjemnym zdarzeniu, za to pokazuje pozytywne strony udanych relacji małżeńskich i rodzicielskich. Rodzice Bisi mają prawo do odpoczynku i są dla sienie najważniejsi. Bisia wie, że czasami musi pobawić się sama, ale widzi miłość rodziców. Poznając Michała, poznaje jego opiekuńczość i powagę, która jej imponuje. Nawet w postawie mamy Michała widać miłość do męża, ponieważ nie zastanawia się ona, czy przerwać wakacje, skoro wypadek okazał się niegroźny, ale bez wahania postanawia jechać do niego razem z synem. Gdyby nie opór Michała, który bardzo chce pożegnać się z Bisią, wyjechałaby bez słowa. To opowiadanie pokazuje, w jaki sposób dzieci uczą się od rodziców postawy i przy okazji pokazuje, że na pierwszym miejscu jest miłość rodziców do siebie nawzajem, w takiej sytuacji ich dziecko czuje się bezpiecznie i dostaje od nich wskazówki, jakiej partnerki/partnera szukać w przyszłości.]

Lektura szkolna, wybrana jako jedna z wielu opcji przez wychowawcę klasy mojej córki, to była niezapomniana rzecz nie tylko dla dziecka, ale w niemniejszym stopniu również dla mnie samego. Przy okazji wywołała kontrowersje wśród rodziców, których dzieci nie udźwignęły a to powagi materiału, a może po prostu ilości tekstu i jego różnorodności, sposobu narracji, który wymaga...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie czytam tego typu sensacyjnej literatury i gdyby nie fakt, że stosunkowo niewiele lat temu nadrobiłem odświeżone wersje dwóch części "Psów" - a mam do obejrzenia trzecią - w ogóle bym sobie nie zawracał głowy książką/audiobookiem. Zachęciło mnie jednak do tego kilka rzeczy. Jedną z nich jest forma audiobooka czytanego przez Cezarego Pazurę oraz fakt, że czas trwania jest niedługi, a pomost między sequelem, a trzecią częścią mógł uprzyjemnić oglądanie tej ostatniej. W sklepowym koszyku znalazłem książkę w przecenie. Wręczyłem ją tacie, a samemu zabrałem się za audiobooka, bo choć nie przepadam za tą formą, w tym wypadku wydała mi się naturalnym, może najbardziej odpowiednim uzupełnieniem filmów.

Na początku opowieści wszystko mnie w niej irytowało. Nie pamiętałem nazwisk ani wydarzeń z filmów. Nie lubię tych wulgaryzmów, które powodują, że nie mam wrażenia obcowania z literaturą, ale jakąś sensacyjną pornografią rodem z pisma "Detektyw". Nic mnie nie interesowały wybujałe historie bohaterów - jakieś plaże, seks z kobietą, itd. Jednak motyw okrutnej zbrodni zrobił swoje. Zamordowanie niewinnej osoby w sposób bestialski zazwyczaj popycha do przodu fabuły filmów uważanych nawet za jedne z najlepszych w swoim gatunku. Dlaczego nie miałoby to zastosowania w "Psach"? Wciągnąłem się trochę i już oczami wyobraźni starałem się jakoś powiązać wydarzenia z książki z tym, co miałem później obejrzeć. Wszystko chyba na darmo, bo przeczytałem później, że to z tym "uzupełnieniem fabuły" było oszustwem.

Dobrze się słucha Cezarego Pazury, szczególnie, kiedy słysząc jego głos, widzimy graną przez niego postać w "Psach", a kiedy naśladuje on manierę głosu Bogusława Lindy, robi to niesamowicie dobrze, ułatwiając słuchaczowi załapanie klimatu filmów. Trudniej połapać się z linią czasową, ponieważ cała książka to zdarzenia rozrzucone w czasie i przestrzeni. Trudno było mi się zorientować - przynajmniej kiedy nie było to dokładnie powiedziane w narracji - że teraz akurat wracamy do czasów tuż po filmie, ale za chwilę do wspomnień, a zaraz potem do teraźniejszości. Mimo to, do pewnego momentu ta opowieść robiła na mnie dobre wrażenie i zastanawiałem się, skąd te niskie oceny czytelników. Powodów może być kilka. Najważniejszym jest chyba to oszustwo związane z rzekomym uzupełnieniem luki fabularnej pomiędzy drugą a trzecią częścią kinowej trylogii. Tego jeszcze nie oceniam, bo pisząc tekst, nie widziałem ostatniej odsłony. Zauważmy, że autor nie jest podpisany, a Waldemar "Nowy" Morawiec to postać fikcyjna, więc nie biorę tego na serio. Pod słabymi dziełami, autorzy często nie podpisują się własnym nazwiskiem. Nie potrafię porównać tego do innej pozycji z tego gatunku, ponieważ unikam takich książek. Wolę słaby film klasy B, niż stracone godziny czytania o niczym. Może po prostu "Psy 2.5. W imię miłości" nie sprawdza się jako książka sensacyjna. Na pewno jednak można jej zarzucić to samo, co zarzuca się dwóm kultowym już filmom, a mianowicie "ocieplanie wizerunku ubeka". Ja te zarzuty w sumie zignorowałem podczas oglądania, starałem się bawić oglądaniem, nie mącąc sobie głowy propagandową wartością obu części, dlatego odebrałem je przyjemnie. Książka jednak przekroczyła próg dobrego smaku. Nawet nie wiem, czy warto jest psuć sobie nerwy i nastawienie przed obejrzeniem długo już przeze mnie wyczekiwanego filmu. Jeśli jednak dobrze kojarzę fakty, w książce mowa m.in. o Oleksym i Komorowskim. Miałem wrażenie włażenia w dupę szczególnie temu drugiemu. Gdybym coś takiego zobaczył na ekranie kina, przy akompaniamencie poważnego, rozpoznawalnego głosu Lindy, to chyba bym zawył z zażenowania. Nie byłbym w stanie odeprzeć ataku środowisk zarzucających "Psom" ocieplanie wizerunku politycznych zer, a przede wszystkim osób niegodnych swoich stanowisk. Wolałbym już poczytać o Kaczyńskim, chcącym podbić świat, mając u swego boku wiernego kota, niczym Doktor Zło z "Austina Powersa".

Jeśli potwierdzi się zarzut odstawania fabuły książki od wydarzeń filmowych, albo gorzej - sprzeczności tychże, to podtrzymam swoją negatywną opinię o książkach sensacyjnych, a już na pewno o wszystkich, które pisane są na potrzeby marketingowe, jako "uzupełnienie" potencjalnych hitów kinowych. Lepiej zająć się klasyką.

Nie czytam tego typu sensacyjnej literatury i gdyby nie fakt, że stosunkowo niewiele lat temu nadrobiłem odświeżone wersje dwóch części "Psów" - a mam do obejrzenia trzecią - w ogóle bym sobie nie zawracał głowy książką/audiobookiem. Zachęciło mnie jednak do tego kilka rzeczy. Jedną z nich jest forma audiobooka czytanego przez Cezarego Pazurę oraz fakt, że czas trwania jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lem to jeden z tych pisarzy na mojej liście, którego książki - raczej losowe - chciałem przeczytać w bliżej nieokreślonej przyszłości, kierując się jego renomą oraz wielokrotnymi cytatami publicysty Stanisława Michalkiewicza, który często przywołuje książki Lema w swoich felietonach. Stwierdziłem, że tym bardziej muszą to być dobre książki, skoro Michalkiewicz poświęcił swój czas na ich przeczytanie, wcale nie będąc fanem gatunku science-fiction. Lem zresztą zainspirował różnych artystów, których sobie cenię. Podobał mi się też film "Solaris" Stevena Soderbergha. To by było na tyle, co wiedziałem o Lemie, bowiem lektur w szkole unikałem.

Co prawda swoją przygodę z książkami tego autora miałem zacząć później, ale tak się złożyło, że kolejny raz w galerii handlowej skusił mnie antykwariat. Za książkę przepłaciłem, no i na dodatek brakuje w niej kilku stron (całe puste). Winić mogę sam siebie. Pytając sprzedawcę o książkę Lema od której warto by zacząć, proponował mi on coś innego. Ja jednak uparłem się na pozycję bardziej w klimacie fantastyki naukowej, bo z tym kojarzony jest pisarz. Ponadto, "Głos Pana" już mi się z czymś pozytywnym zdążył skojarzyć, więc uznałem, to za znak. Wydaje mi się, że popełniłem błąd. To nie jest książka, od której polecałbym zaczynać swoją przygodę z Lemem. Co gorsza, pożyczyłem ją tacie, mając nadzieję na zachęcenie go do czytania fantastyki naukowej. Jego negatywna opinia mnie zirytowała, postanowiłem szybko zabrać się za "Głos Pana", żeby mu wytłumaczyć, czego tam nie zrozumiał, ale ku mojemu zwątpieniu z każdą kolejną stroną sam zacząłem tracić nadzieję, że to za chwilę okaże się przyjemną lekturą, tylko trzeba jeszcze przebrnąć przez rozdział albo dwa.

Pomysł jest oryginalny, a mianowicie książka napisana jest w formie pamiętnika naukowca, który został przypisany do amerykańskiego programu badawczego, kierowanego przez rząd USA, a nieoficjalnie przejętego przez ich armię. Tytułowy Głos Pana to sygnał nieznanego pochodzenia, a natrafiono na niego bardzo przypadkowo. Muszę przyznać, że długi wstęp, który szczegółowo opisuje warunki, w których natknięto się na ów sygnał oraz badaczy z tym związanych, to rzeczy zniechęcające mnie do czytania. Zanim zrozumiałem, że są to ciekawe przypadki i uwiarygadniają historię, zdążyłem się już znudzić wielowątkowością, masą nazwisk i gubiłem się wielokrotnie, musiałem wracać i czytać uważniej. Niezbyt zachęcające były też typowo naukowe wywody z pogranicza nauk ścisłych i filozofii. Te filozoficzne są nawet ciekawe, ale jako że matematyki nie lubię w stopniu zaawansowanym (w kategorii zaawansowanego nielubienia), męczyłem się okropnie wertując kolejne kartki obfitujące w terminologię mi nieznaną.

Najczęściej staram się nie pisać niczego zdradzającego fabułę, więc nie mam zamiaru tego robić i tym razem, ale napiszę tylko, że według mnie nic szczególnego tu się nie zdarzyło. Nie oczekiwałem akcji na miarę kinowej fantastyki naukowej klasy B z inwazją kosmitów na czele, ale jak dla mnie to wszystko kończy się tam, gdzie w sumie mogło się dopiero zacząć. Owszem, całość czyta się jak realistyczne zdarzenia, w które byłbym w stanie uwierzyć. Sam pomysł na spotkanie najprawdopodobniej obcej cywilizacji (choć to nie jest taki proste) przedstawiony jest w sposób bardzo oryginalny, daleki od klisz oraz banału. Na końcu zostajemy z większą ilością pytań niż odpowiedzi i to mnie frustruje. Bardzo lubię niedopowiedzenia i otwarte zakończenia, ale tyle czekania, żeby prawie niczego się nie dowiedzieć, to według mnie trochę przesadna powściągliwość autora. Absolutnie nie zamierzam krytykować - gdzie mi tam do mistrzów literatury - ale jeśli podobnie będzie wyglądała reszta książek Lema, to nie wiem, czy w ogóle podejmę się próby przeczytania ich.

Lem to jeden z tych pisarzy na mojej liście, którego książki - raczej losowe - chciałem przeczytać w bliżej nieokreślonej przyszłości, kierując się jego renomą oraz wielokrotnymi cytatami publicysty Stanisława Michalkiewicza, który często przywołuje książki Lema w swoich felietonach. Stwierdziłem, że tym bardziej muszą to być dobre książki, skoro Michalkiewicz poświęcił...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach 1939-1945. Ludobójstwo niepotępione Lucyna Kulińska, Czesław Partacz
Ocena 7,2
Zbrodnie nacjo... Lucyna Kulińska, Cz...

Na półkach:

Zawahałem się kupując książkę o tematyce ludobójstwa jako prezent gwiazdkowy dla taty. Nie byłem pewien, czy w ogóle po nią sięgnie, jako że obaj naczytaliśmy się bardzo wielu relacji świadków tej zbrodni – przeważnie w Warszawskiej Gazecie, która już kilkanaście lat temu wyróżniała się na tle innych tygodników bardzo odważnym poruszaniem tego właśnie tematu, kiedy to inni jeszcze milczeli. Nie pamiętam drugiej książki, która miała być "lżejsza", ale ostatecznie zdecydowałem się na "Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach 1939-1945. Ludobójstwo niepotępione" jako książkę w perspektywie dobitnie smutną, ale jakże ważną. Sam przeczekałem rok albo dwa, zanim się do niej zabrałem, odsuwając od siebie ten niechybnie smutny moment. Miałem już takie chwile, kiedy czytając relacje świadków Rzezi Wołyńskiej, dopadał mnie skrajny smutek, same złe myśli, a ręce same składały się do modlitwy – raczej jako odruch instynktowny i reakcja na coś, z czym ludzki umysł nie jest sobie w stanie dać rady, kiedy próbuje przeanalizować zło, które trudno wytłumaczyć (genocidium atrox).

Przede wszystkim ta praca dwójki wielkich patriotów polskich – za jakich uważam autorów – nie jest tym, czym obawiałem się, że będzie, kupując ją jako prezent. Praktycznie nie zajmuje się szczegółami zbrodni, nie epatuje okrucieństwem, nie stara się zszokować czytelnika, rzadko opisując konkretne zwyrodnialstwa dokonane na Polakach. Będąc typową pracą naukową skupia się na kilku aspektach historycznych, podsumowując prace wielu innych bardzo zasłużonych naukowców, składając wszystko w coś jakby podsumowanie, z którego ja sam wyciągnąłem ważne wnioski – a muszę przyznać, że nie spodziewałem się poznać nowych faktów, bo zdążyłem już przeczytać setki artykułów o Wołyniu.

Najlepiej scharakteryzować "Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach 1939-1945. Ludobójstwo niepotępione" spisem treści. Znajomość tematu jest wskazana, bowiem bardzo pomaga w ułożeniu suchych faktów, do których nie dostajemy tu wielu komentarzy. Sposób ułożenia rozdziałów powoduje, że ta książka może się sprawdzić jako pierwsze źródło informacji dla osób, które dopiero poznają historię Kresów Wschodnich, tyle że nie można oczekiwać od niej szczegółowości, bowiem porusza zbyt wiele oddzielnych tematów przy jej relatywnie małej objętości. Jej zadaniem nie jest bycie kolejną księgą, spisem zebranych faktów ze źródeł, ale zebranie wielu opracowań w jedno mniejsze, które ma posłużyć za odpowiedzi na wiele pytań, które do dziś odbijają się Polakom czkawką, ponieważ temat historii Wołynia jest dla polityków tematem tabu.
Na okładce wewnętrznej znajdują się województwa polskie, o których mowa w książce, Okładka i wykonanie, pomimo przeciętnej jakości papieru, robią dobre wrażenie. Edycja jest profesjonalna i wygląda jak prawdziwa praca naukowa, a nie publicystyczna. Nie dodano fotografii, za to są mapki i tabelki oraz ogromna ilość przypisów z bardzo obfitymi opisami. To tyle o technicznej stronie. Więcej mówi spis treści.

Przedmowa daje wgląd na to, czym ta książka z założenia ma być. Wstęp zakreśla pokrótce sytuację polityczną opisywanych czasów. Prolog to jedna z najmocniejszych części, bowiem szokuje wyrywkami opisów zbrodni. Ktoś niezaznajomiony z tematem powinien doznać wstrząsu i zrozumieć, że nawet jeśli dalej będzie czytał opisy zdarzeń mniej drastyczne, bardziej w formie pracy naukowej, raportów, statystyk, wszystkie te rzeczy koniec końców dotykają realnej śmierci w najgorszych do wyobrażenia warunkach. Jest to istotne, bowiem jak mawiał klasyk ludobójstwa Stalin – "Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka". Czytają kolejne i kolejne liczby zabitych, nie powinniśmy zapominać o warunkach, w jakich zabijano naszych rodaków.
Ze wstępu podkreśliłem dwa istotne fragmenty. Jeden mówi o tym, że te haniebne akcje ludobójcze na Polakach nie przyniosły Ukrainie żadnych korzyści i były bezskuteczne, co jest swojego rodzaju tragikomiczne, ponieważ pokazuje to, że morderstwo jest dla nich wartością samą we sobie. Drugi mówi o potrzebie zbadania decyzji Komendy Głównej Armii Krajowej o nie udzielaniu pomocy kresowianom. Nie znaleziono także dowodów zbrodniczych zamiarów polskich wobec Ukraińców żyjących na ziemiach należących do II RP, które wymagałyby potępienia. Ta dysproporcja w podejściu Polaków do Ukraińców jest w książce udowodniona wielokrotnie.

W pierwszym rozdziale poznajemy darwinistyczną teorię Ideologii Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Wiele z tego już czytałem, wiedziałem o antyhumanistycznym podejściu jej wyznawców oraz o jej wręcz satanistycznym charakterze. Natomiast ciekawostką jest fakt, że ideologia ta dzieli samych Ukraińców na bydło i plebs oraz oczywiście tych oświeconych, którzy bydłem mają kierować. Jakże to prawdziwe w czasie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, kiedy plebsem i bydłem steruje elita wysyłająca mięso armatnie na front w ramach własnej ludobójczej ideologii. Dawniej ci "nadludzie" (Nowi Ludzie) wykorzystywali niepiśmiennych chłopów (nawet przyjaznych Ukraińców) do walki z Polakami i innymi sąsiadami, dziś zrobili to samo w stosunku do Rosjan i jak dawniej nienawidzili Lachów, tak teraz "kacapów". Dowiemy się też o poleceniu dopasowania się Ukraińców do polityki Niemiec i szukaniu tam sojuszników.

W drugim rozdziale o zbrodniach (jak z tytułu książki) nie czytamy wielu relacji krwawych zbrodni, jakby to była kronika kryminalna. To dla mnie pewne zaskoczenie. Byłem przekonany, że śmierć sprzedaje się najlepiej i to nie tylko finansowo, ale także najłatwiej przekonać czytelnika wstrząsając nim nieco. Ciekawe jest spostrzeżenie autorów, że być może łatwość z jaką Ukraińcy eksterminowali ludność żydowską w tak krótkim czasie, stając się beneficjentami ich mienia, przyczyniła się do szybciej i zdecydowanej akcji przeciwko Polakom. To bardzo krótki rozdział, a poruszając tak wiele kluczowych faktów jak pomysł osadzenia Polaków w opustoszałych obozach zagłady po Żydach, staje się jednym z najważniejszych w książce. Zrozum swojego wroga po raz drugi – bo w pierwszym rozdziale jest to wszystko w teorii, a tutaj mamy konkretne plany. Dziś próbuje się odwrócić kota ogonem, ambasador Ukrainy nakłamał w niemieckich mediach o tym, że Polacy byli dla nich takim samym okrutnym okupantem jak naziści i komuniści, a tymczasem wystarczy przeczytać raporty, listy i podania ukraińskich organizacji szowinistycznych do ich "niemieckiego pana".

Rozdział trzeci rozprawia się z tezą, jakoby za to ludobójstwo odpowiedzialni byli sami Polacy. Jest tu miejsce o ofiarach po obu stronach, ale nie ma mowy o relatywizowaniu zbrodni. Zbrodnia ta opisana jest dokładniej w rozdziale czwartym, ale jest ona ujęta równie w dosłownych relacjach świadków, co i w statystykach. Są też podawane przykłady, jak ten o zabiciu 1,5 rocznej dziewczynki siekierą w czoło: "Przez dłuższy czas była w konwulsjach, które miotały kołyską". "I co winne są te małe dzieci" – opowiada jedna z ocalałych. "Barbarzyństwo przechodziło ludzkie wyobrażenie" – mówi inny świadek. Tak, jest tego dużo, więcej niż jest w stanie znieść przeciętny czytelnik, jednak nie jest to większa część książki. Opisy zbrodni są tu jakby obok wyjaśniania systematyczności, planowości zagłady Polaków. Dostajemy obraz planowanego ludobójstwa, co doskonale widać w podanych statystykach i na mapach. Ta "kraina zbrodni" miała też (nadal ma) swoich księży, takich jakby duchowych przewodników w misji mordowania. O tym też jest w książce. Ci księża święcili noże, później niektórzy wyjechali na Zachód, pracowali w mediach. Dla porównania znajdują się opisy okrutnych morderstw dokonywanych na księżach polskich. Patrzę jeszcze raz na statystyki, na ilość zrabowanych i zniszczonych kościołów polskich, na ilość napadów i morderstw idących w dziesiątki tysięcy tylko w pojedynczym powiacie i trudno mi to sobie wyobrazić. Z każdą jedną cyfrą wiąże się jakaś "kołyska trzęsąca się od konwulsji" albo kobieta w ciąży przybijana gwoździami, dzieci rozrywane za nogi i topione w studniach... To wszystko w celu zbudowania jednolitego etnicznie państwa – po trupach niewinnych. Jest też o próbach przerzucenia odpowiedzialności za te zbrodnie – jakże istotny temat w dzisiejszych czasach, kiedy politycy wykorzystują zakłamywanie historii do doraźnych celów politycznych.

Wyjątkowym rozdziałem, z którego dowiedziałem się najwięcej nowych dla mnie informacji, jest rozdział piąty o samoobronie polskich wsi i miasteczek. Jest to rozdział bardzo obszerny, obfitujący w statystyki, w wiele raportów mniej lub bardziej zorganizowanych oddziałów samoobrony (raczej mniej, bo o organizację było trudno). Czyta się to jak thriller. Raporty z walk dużo mówią o tchórzowskim podejściu napastników, o braku ich honoru i barbarzyństwie. Z drugiej strony, ilość uratowanych dzięki tym samoobronom, biorąc pod uwagę olbrzymią dysproporcję nie tylko uzbrojenia, dała mi do zrozumienia, jak wiele znaczy morale. Polacy walczyli o życie swoje i swoich dzieci. A o co walczyli Ukraińcy z pomocą Wermachtu? Najdzielniejsi obrońcy biegli do walki udając, że mają broń, skutecznie strasząc swoim krzykiem i odwagą napastników. Co to są za niesamowite relacje!

Szósty rozdział pt. "Po wojnie" to o dziwo kontynuacja mordów dokonywanych na naszych niedobitych rodakach. Przeżywszy hekatombę wojny, byli jeszcze aż do akcji "Wisła" zabijani podstępem przez Ukraińców na terenie Polski, gdzie mordercy mieszkali ze skradzionymi od zamordowanych Polaków paszportami. Dla mnie jest to rozdział szokujący. Zmienił bardzo wiele o mojej wiedzy na temat zwierzęcej wręcz nienawiści do Polaków i wyższego poziomu podstępu, którym ci mordercy się wykazywali. Dość wspomnieć, że książka pełna jest faktów współpracy Wermachtu z OUN-UPA, ale jeśli dodamy do tej współpracy NKWD, to ręce same opadają. Okazuje się, że niezupełnie wyglądało to wszystko tak, jak skądinąd prawdziwe wydarzenia z filmu Wojciecha Smarzowskiego, w którym ocalała Polka wtapia się w maszerujących żołnierzy niemieckich, aby nie dorwali jej krwiożerczy sąsiedzi. Znowu w innych relacjach żołnierze radzieccy pomagali Polakom w walce z ukraińskimi uzbrojonymi bandytami. Ja kiedyś ułożyłem sobie w głowie taki właśnie obraz po przeczytaniu różnych relacji, ale widzę, że statystyki są okrutniejsze od tych wyobrażeń. Wszystko wygląda na to, że ci biedni Polacy, którzy zostali na Wołyniu i okolicach bez opieki zesłanych, wymordowanych, zabitych na wojnie mężczyzn, przy byle donosie od nieżyczliwych (łagodnie mówiąc) Ukraińców do jednego albo drugiego okupanta, zostali zabijani bez możliwości obrony, oczywiście ku uciesze ich ukraińskich dawnych i nowych sąsiadów. Kiedy pomyślę o tej tragicznej sytuacji bez wyjścia, chce mi się płakać. Ci biedni ludzie w perspektywie utraty własnego państwa mieli być okrutnie zamordowanymi przez jednych, albo rozstrzelani przez drugich lub trzecich.
Tak więc wracając do morderstw już po wojnie, PRL zazwyczaj kojarzy się z szarymi blokami, brakiem wszystkiego, mozolną odbudową miast, a teraz jeszcze kojarzy mi się z tym, że osoba, która kosztem utraty bliskich w warunkach piekielnie okrutnych, pewnie z uszczerbkiem na zdrowiu (nieraz psychicznym, także kończącym się śmiercią z rozpaczy, utratą zmysłów), musiała się jeszcze trząść ze strachu, czy oby ktokolwiek z sąsiadów nie ma zamiaru jej zabić. Dodajmy jeszcze, że gdyby nie fakt, że choć sowietom nie było już po wojnie po drodze z nacjonalistami (z powodów ideologicznych), nie przeszkadzało im współpracowanie z tymi ludobójcami, którzy nieraz zamieniali brunatne wdzianko w czerwone, tym samym kontynuując mordowanie Polaków, a przecież nie mając już chyba nadziei na budowę swojego wymarzonego państwa na terenach polskich, jednak czerpiąc chyba jakąś diabelską satysfakcję z samego zabijania, jakby ten naród karmił się nieszczęściem innych:

"Tortury psychiczne stosowane były na przykład na rodzicach, zmuszonych do oglądania szczególnie wymyślnych tortur zadawanych ich dzieciom lub dziecku";

"Ten zbrodniczy naród [czytaj: terroryści UON-UPA] ma w sobie jakieś okrucieństwo, nie wystarczy mu zamordować człowieka, oni chcą się jeszcze nim pobawić";

"Niektórzy, niemający odpowiedniej odporności psychicznej, nie mogą o tej gehennie Polaków ani pisać, ani czytać, ani nawet słuchać";

"Pomysłowość tortur była nagradzana".

Na koniec czytamy jeszcze wybrane relacje świadków ludobójstwa. Nie jest tego zbyt wiele, każda relacja jest wstrząsająca, jednak nie wiem, na ile są one wybrane przypadkowo albo z jakiegoś klucza. Są też wypisane niesławne tortury na Polakach. Jest ich sto trzydzieści sześć, ale nie wypisywano wszystkich.
Znacznie ciekawsze z perspektywy przyszłości są ostatnie rozdziały, w tym siódmy pt. "Powody milczenia o ludobójstwie". Dowiemy się, dlaczego milczeli nawet ci, co ocaleli. Dowiemy się, dlaczego Sowieci nie chcieli poruszać tego tematu, czym zdawali ocalałym "drugą śmierć" (trzecią zadajemy my sami, zapominając o ich gehennie).
W końcu w podsumowaniu aż prosi się o więcej komentarzy dotyczących współczesnych nierównych relacji polsko-ukraińskich. Wiem, jak pani Dr Lucyna Kulińska potrafi opowiadać o tych relacjach i brakowało mi tu więcej dosadnych słów, chociaż zdaję sobie sprawę, że książki naukowe muszą się trzymać pewnych zasad obiektywizmu.

Na koniec wspomnę o jednym z tych kilku kluczowych faktów, które są dla mnie z całej tej niesamowitej książki odkrywcze, bo dotąd w ogóle nieznane, a mianowicie o działaniach diaspory ukraińskiej (głównie w Kanadzie, ale nie tylko) w celach zakłamywania historii. Podłe kłamstwa są bowiem sowicie opłacane i padają na podatny grunt, stąd też groźba konfliktu z barbarzyńcami wyznającymi tę ich pogańską ideologię staje się mocno realna. Polska diaspora dla porównania jest podzielona przez "polskie" służby i "warszawski rząd", mocno niedofinansowana i dodatkowo sabotowana. Pozostaje wierzyć w mądrość jednostek, w instynkt samozachowawczy Polaków. Chociaż patrząc wokół siebie, na wyniki wyborów, na reakcję Polaków w stosunku do konfliktu zbrojnego na terenach Ukrainy oraz na to, co dla Polaków istotne, o co tam manifestują na ulicach, nie wiem, czy jest sens wierzyć w rozum tłumu. Historia powtarza się jako karykatura, ale takie książki jak "Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach 1939-1945. Ludobójstwo niepotępione" przynajmniej próbują temu zapobiec.

Zawahałem się kupując książkę o tematyce ludobójstwa jako prezent gwiazdkowy dla taty. Nie byłem pewien, czy w ogóle po nią sięgnie, jako że obaj naczytaliśmy się bardzo wielu relacji świadków tej zbrodni – przeważnie w Warszawskiej Gazecie, która już kilkanaście lat temu wyróżniała się na tle innych tygodników bardzo odważnym poruszaniem tego właśnie tematu, kiedy to inni...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po kilku książkach Kurta Vonneguta nie miałem już wątpliwości, że muszę przeczytać wszystkie jego dzieła, bowiem w żadnej z nich nie było miejsca na słabe momenty. Kolejność przeczytanych pozycji pozostaje losowa. "W dniu urodzin Wandy June" kupiłem przypadkowo na tymczasowym stoisku antykwariatu w galerii handlowej. Jedyna wątpliwość jaką miałem, to wyjątkowy dla tego autora gatunek, a mianowicie sztuka, która do tej pory kojarzyła mi się niemal wyłącznie z dziełami Szekspira. Nie chodzi nawet tylko o to, że nie wiedziałem, czy charakterystyczny styl Kurta Vonneguta może mieć tę samą moc w innym gatunku pisarskim, ale o to, że chociaż bardzo lubię sztuki szekspirowskie i czytam je wszystkie, po obejrzeniu ich ekranizacji telewizyjnych oraz kilku adaptacji filmowych, stwierdziłem, że nie ma większego sensu czytanie sztuki, jeśli tylko można ją obejrzeć zekranizowaną albo zagraną na deskach jakiegoś teatru (wierną oryginałowi jak jeden do jednego). Nie pierwszy raz głupio oceniłem książkę po okładce. Niezależnie od tego jakiej jakości adaptację tej sztuki obejrzę albo przeczytam, zapoznanie się z nią było i będzie niczym zjedzenie wykwintnego dania.

Chociaż Kurt Vonnegut był człowiekiem bez wiary, czyli ateistą, a powtarzającym się elementem jego książek pozostaje brak wiary w ludzkość (przynajmniej ja to tak odbieram), normalnie raczej nie chciałbym czytać twórczości takiego człowieka nie mającego czytelnikowi do zaoferowania nic poza dekadentyzmem, to jednak ten wyjątkowy styl Vonneguta - tak zabawny, a jednocześnie mocno błyskotliwy, dramatyczny, pełen wielu niesamowitych spostrzeżeń, oparty przede wszystkim na ironii, czasami na surrealizmie, jest tym, co kompletnie mnie oczarowało. Przy pierwszych przeczytanych książkach, dwóch obejrzanych filmach, mogłem mieć jeszcze poczucie, że trafiam tylko na te najlepsze historie. Jednak po tej jednej sztuce, z której przecież Kurt Vonnegut nigdy nie słynął, jestem pewien jego geniuszu. Nie chodzi nawet o styl. Bardziej mam na myśli jego niewyczerpane pomysły. Trudno jest uwierzyć, że kiedy my tu karmimy się wielokrotnie przerabianymi na nowo pomysłami, tymi samymi historiami pisanymi na nowo, ale niewiele się od siebie różniącymi, jeden autor był w stanie napisać tak wiele bardzo zaskakujących opowiadań. Jednak najlepsze w czytaniu Vonneguta jest to, że nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć wydarzeń, choćbyśmy wcześniej naczytali się opisy fabuły. Choćby sam tytuł "W dniu urodzin Wandy June" jest mylący i widać, że Vonnegut bawi się z czytelnikiem. Nadanie tej sztuce akurat takiego tytułu jest jest jednym z wielu absurdalnych pomysłów.

Surrealizm pasuje w tej sztuce fantastycznie do tego stylu literackiego. Dałbym wiele, żeby kiedyś obejrzeć tę sztukę na żywo w teatrze. Może i pomysły są absurdalne, historia wydaje się banalnie prosta, ale pisana piórem Kurta Vonneguta nabiera rysów dzieła. Nawet przez moment nie czułem, jakby sama sztuka była żartem z czytelnika - także widza teatralnego, bo "W dniu urodzin Wandy June" była przecież wielokrotnie wystawiana na deskach teatrów. Ktoś. kto ubogaca tę skromną ilość stron w taką masę nieprawdopodobnie błyskotliwych dialogów i monologów, nie robi tego dla jaj. Chciałbym móc zarzucić coś pisarzowi - choćby pacyfizm, może militaryzm, może anarchię, może ateizm, może nienawiść do Boga, do religii, do czegokolwiek. Jednak nie mogę. Nawet jeśli te książki pisane z perspektywy buntu przeciwko czemukolwiek, sposób w który Vonnegut przedstawia swoich bohaterów, swój punkt widzenia - a raczej ich punkt widzenia - ja kupuję tę wizję, wchodzę w te historie, wczuwam się w nie i nie chcę z nich wychodzić. Tu na przykład, kiedy było wiadome, że jednym z bohaterów będzie były żołnierz, który gardzi pacyfistami, a z drugiej strony przeciwstawi się mu zupełnie odmienne postaci, niesłusznie podejrzewałem autora o to, że będzie mi tu narzucał jedną albo drugą stronę jako tę słuszną, a oczerniał przeciwną. Mógłby tak zrobić i pewnie z jego talentem pisarskim udałoby mu się to bez trudu. Jednak świat przedstawiony przez niego nie jest czarno-biały. Jest pełen kontrastów. Nie dostajemy też żadnej łatwej odpowiedzi, ani oceny moralnej. Zostaje dużo miejsca na własne przemyślenia i podsumowanie. Mam wrażenie, że w tej prostej historii niespodziewanego, niechcianego powrotu ojca do domu oraz ludzi na ten jego zaskakujący powrót zupełnie nieprzygotowanych, ważniejszy od morałów jest popis pisarza, zabawa konwencją sztuki, ciągłe puszczanie oka do czytelnika albo widza, rozbawianie go do łez, zaraz potem trzymanie w niepewności, zaskakiwanie coraz to bardziej absurdalnymi zwrotami akcji.

Kiedy czytałem długi wstęp autora, nie za bardzo rozumiałem, jak sztuka, która podczas grania jej w teatrach ciągle zmieniała fabułę, a szczególnie zakończenie, może być doskonałą, skoro nawet sam autor nie był pewien, jak wybrnąć z tak dziwnych pomysłów. Każdy kto przeczyta tę sztukę, łatwo wyobrazi sobie mnóstwo możliwości, jakie ona daje reżyserowi, ile pozostawia otwartych furtek dla jego kreatywności.

Nigdy już nie zwątpię w możliwości Kurta Vonneguta i mam zamiar dostać w swoją kolekcję wszystkie jego książki, a niebawem też obejrzeć adaptację filmową "Happy Birthday Wanda June", czyli teoretycznie "prostą historię o ludziach których raduje zabijanie i o tych, których to nie cieszy".

Po kilku książkach Kurta Vonneguta nie miałem już wątpliwości, że muszę przeczytać wszystkie jego dzieła, bowiem w żadnej z nich nie było miejsca na słabe momenty. Kolejność przeczytanych pozycji pozostaje losowa. "W dniu urodzin Wandy June" kupiłem przypadkowo na tymczasowym stoisku antykwariatu w galerii handlowej. Jedyna wątpliwość jaką miałem, to wyjątkowy dla tego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na kinową wersję „Ucieczki Logana" zobaczyłem w latach 90-tych na platformie Wizja TV (późniejsza UPC), a było to podczas wieczornej ramówki TCM (Turner Classic Movies). To był czasy, kiedy o dobry film nie było łatwo i czekałem na jakieś wyjątkowe science-fiction, choćby miało być bardzo stare. Tamten film z 1976-tego roku z Michaelem Yorkiem w roli bohatera tytułowego zrobił na mnie spore wrażenie, także nawet po latach postanowiłem nadrobić dostępny jedynie w oryginalne kiczowaty serial o tym samym tytule. Tego jednak było za mało i czekając na ponowną kinową próbę przeniesienia tej historii na ekran, kiedy tylko z Wikipedii dowiedziałem się, że ten stary wspaniały film nakręcono na podstawie noweli, od razu zacząłem jej szukać w księgarniach. Tak trafiłem na fantastyczne wydanie z serii "Vintage Movie Classics" i dość długo czekałem na rozpoczęcie delektowania się lekturą, zupełnie jak to czekamy z najlepszym alkoholem na odpowiedni moment otwarcia butelki. Chyba było warto.

Chyba przez fakt umieszczenia kapitalnego wstępu moje oczekiwania wzrosły jeszcze bardziej, a już były zbyt duże jak na książkę, o której przecież niewiele wiedziałem. Jednak miło było się dowiedzieć, że nie tylko na mnie tamten film sprzed wielu lat zrobił ogromne wrażenie.

Naturalną rzeczą podczas czytania książki, której adaptację filmową już znamy, jest znajdowanie różnic fabularnych. Choć film widziałem wiele lat temu, to początkowo fabuły obu dzieł wydawały mi się niemal takie same. Później odniosłem wrażenie znacznie bardziej poszerzonego stanu umysłu głównego bohatera i osób przez niego napotkanych, którym przyszło żyć w iluzorycznej utopii, faktycznie będącej jej przeciwieństwem. W świecie przyszłości bowiem nikt nie ma prawa żyć dłużej niż dwadzieścia jeden lat. Bardzo ucieszył mnie fakt możliwości poznania bliżej Francisa, czyli partnera w pracy Logana. Obaj są łowcami uciekinierów, czyli takich obywateli dystopijnej metropolii, którzy jednak nie chcą się dać zaprosić do gazu w kwiecie wieku. No i właśnie to jest w tej lekturze najciekawsze, a mianowicie, skąd u rzeszy mieszkańców taka uległość w stosunku do okrutnych zasad i dobrowolne poddanie się masowej zagładzie. Nawet długi film, niespecjalnie może nam na to pytanie odpowiedzieć, a książka już tak. Tu też muszę przyznać, że twórcy filmowej wersji „Ucieczki Logana" mieli na to nieco inny pomysł, łącząc zabijanie dwudziestojednoletnich emerytów z efektownym show, które serwowane było młodszym obywatelom, jako nie śmierć, ale piękne przejście do innego wymiaru (zdaje się, że w filmie nazywane jest to snem). Czy sam ten pomysł nie jest genialny? Dystopia pełną gębą. To właśnie uwielbiam w gatunku fantastyki. Do tego dochodzi geneza powstania bezwzględnego systemu, który eliminuje każdą jednostkę powyżej lat dwudziestu jeden. Aż mnie palce świerzbią, żeby o tym napisać, ale zostawiam to na przyszłą książkę, którą mam zamiar zacząć. Spokojnie można obejrzeć film, nie obawiając się o popsucie sobie wrażeń podczas czytania, bowiem po tytułowej ucieczce, akcja jednego i drugiego dzieła bardzo się różni. Nie przypominam też sobie, żeby film tłumaczył widzowi historię świata przyszłości tak dokładnie, jak robi to oryginalna nowela Nolana i Johnsona. Może nawet miejscami mamy tej historii za dużo. Może nie wszystko mi się w niej podobało. Czasami nierozwiązana zagadka to dobry element fabuły tak książki jak i filmu.

Moje pierwsze rozczarowanie pojawiło się w chwili pojawienia się czegoś na kształt gangu motocyklowego Indian przyszłości (to moja nazwa, bo polskiej nie znam). Takich dziwnych zdarzeń na drodze ucieczki pary głównych bohaterów jest trochę i nie wszystkie je rozumiem. Moim zdaniem, kiedy elementy fantastyczno-naukowe zostają przykryte czymś na kształt fabuły przygodowej, książka traci na atrakcyjności. Dzieło z 1967-go roku ma prawo nie przewidywać wielu rzeczy i ukazywać przyszłość w sposób inny, niż my sobie przyszłość dziś wyobrażamy, ale wolę, kiedy autor idzie w kierunku futurystycznym, a elementy prymitywizmu są znikome i jedynie podkreślają różnice pomiędzy dzikością natury ludzkiej czy zwierzęcej na tle innej, bo przecież wysokorozwiniętej cywilizacji. Może jednak barbarzyństwo spotkane na drodze głównych bohaterów ma być przez nas porównane z tym barbarzyństwem, od którego dopiero co uciekli z miasta. Tego nie wiem, ale nie wszystkie przygody mi się podobały, niektóre nieco popsuły mi klimatyczny efekt science-fiction, w który tak pięknie wprowadziły mnie wcześniejsze rozdziały.

Niestety, nie potrafię znaleźć polskiej wersji, ostatnia papierowa wersja z 1987-go roku została sprzedana na Allegro, ale ktoś sporządził wersję PDF, więc przeczytam jeszcze raz, zanim zabiorę się za niestety nigdy nie przetłumaczone na język polski kontynuacje „Ucieczki Logana".

Na kinową wersję „Ucieczki Logana" zobaczyłem w latach 90-tych na platformie Wizja TV (późniejsza UPC), a było to podczas wieczornej ramówki TCM (Turner Classic Movies). To był czasy, kiedy o dobry film nie było łatwo i czekałem na jakieś wyjątkowe science-fiction, choćby miało być bardzo stare. Tamten film z 1976-tego roku z Michaelem Yorkiem w roli bohatera tytułowego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lektury jako pewnego rodzaju przymus źle mi się kojarzą. Lektura to było coś jak kara, przykry obowiązek, nuda, strata czasu i tego typu negatywne skojarzenia. Dokładnie pamiętam przerabianie "Innego Świata. Zapisów sowieckich" w szkole średniej. Pamiętam tekst koleżanki, która wypaliła coś jak: "więźniowie jedli mało, zazwyczaj zupy, a były to zupy o raczej rzadkiej konsystencji"... Cóż, tacy byliśmy.

"Inny Świat." przeleżał na mojej półce z książkami wiele lat, pewnie ponad dwadzieścia. Czytając tę jakby relację z obozu pracy, z jednej strony miałem poczucie obcowania z czymś wielkim, z historią napisaną krwią, okraszoną pięknym językiem, niesamowitymi spostrzeżeniami, z czymś zupełnie bezcennym dla historii nowożytnej, ale z drugiej strony nic a nic nie zdziwiło mnie, że dwadzieścia lat temu nie tylko ja nie miałem ochoty spędzać nieskończonych godzin na czytaniu książki - tej, ale i w sumie każdej innej. Sądzę, że w ogóle nie byliśmy gotowi jako nastolatkowie na większość dzieł, które mieliśmy poznać, żeby zaliczyć szkołę. Pewnie inaczej myślelibyśmy, gdybyśmy urodzili się pokolenie lub kilka wstecz, ale na tamten moment wrzucenie nam "Innego Świata" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego było jak rzucanie pereł przed wieprze. Cieszę się, że poznałem tę książkę właśnie teraz, kiedy nie potrzebowałem wyjaśnienia kontekstu historycznego, które nie są wytłumaczone w przypisach. Oczywiście, można poznawać "Inny Świat. Zapiski sowieckie" bez kontekstu historycznego - tak pewnie robią tysiące czytelników za granicą Europy Wschodniej i nadal mogą czuć emocje podobne do moich - jednak poznać jedynie warstwę martyrologiczną, genezę zła, rodzenie się dobra tam, gdzie nie można się go spodziewać - to tylko część mocy tych zapisków. Pozostałe niosą ogromne walory historyczne. Niewielu przeżyło sowieckie obozowe piekło, a jeszcze mniej liczni byli w stanie tak je opisać, jak zrobił to nasz rodak. Stąd zachwyty na tylnej okładce (wydawnictwa Czytelnik z 1998 roku) trzech autorów nie są przesadzone - dwójka z nich to nie Polacy.

Bardzo interesujące jest przedstawienie wydarzeń od dnia powszedniego w więzieniu w Witebsku. Czytelnik zostaje wrzucony w więzienną, a później obozową codzienność praktycznie bez ostrzeżenia, bez opisywania kontekstu - na to jest czas później. Poza wstępem samego autora, który to wstęp jest raczej sprostowaniem okoliczności wydania książki, opowieść o życiu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego składamy sobie w głowie na podstawie rozdziałów ułożonych raczej niezupełnie chronologicznie, a tematycznie. Pomaga to lepiej poznawać wydarzenia, ponieważ to autor wybiera, co powinniśmy wiedzieć, zanim zabierzemy się za kolejne rozdziały z jego życia.

Już w drugim rozdziale części pierwszej dostajemy w twarz gwałtami tak obrzydliwymi, przemocą tym gorszą, że dokonywaną rękoma więźniów, że trudno uwierzyć, aby coś było nas jeszcze w stanie wzruszyć bardziej. A jednak dalej jest jeszcze mroczniej. Niektóre rozdziały mają jakiś temat przewodni - gwałty, głód, większość jednak mówi o konkretnych miejscach jak trupiarnia, obozowy szpital albo dom odwiedzin, ale nie mniejsze walory historyczne zawarte są w rozdziałach poświęconych konkretnym osobom, które w ten lub inny sposób były w obozowym życiu autora z jakiegoś powodu ważne albo wyjątkowo interesujące. Zebranie opowieści innych obozowiczów to rzecz bezcenna dla kolejnych pokoleń. W losach pojedynczych osób malowana jest krwawa sowiecka historia, tak mocno zakłamywana dziś nawet w samej Rosji. Przecież sama relacja zachowania więźniów i strażników na wiadomość o ataku niedawnego niemieckiego sojusznika na Związek Sowiecki jest bezcenna. To są rzeczy, którym do dziś się zaprzecza. Poważnie, czytając tę książkę zaznaczałem setki fragmentów, i tak okazało się, że pomazałem połowę stron. Weźmy choćby ten fragment rozdziału "Na tyłach otieczestwiennoj wojny":

"Myślę z przerażeniem i głębokim wstydem o Europie przedzielonej na pół Bugiem, w której po jednej stronie miliony niewolników sowieckich modliły się o wyzwolenie z rąk armii hitlerowskiej, a po drugiej miliony nie dopalonych ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych pokładały ostatnią nadzieję w Armii Czerwonej."

Wiele jest relacji autora i jego współwięźniów o brutalności i bezprawności przesłuchań przez KGB. Część z więźniów przeszła przez taką traumę, że postanowiła nawet nie opowiadać o tamtych wydarzeniach. Za najciekawsze uważam wszystko dotyczące systematyczności zniewolenia obywateli przez komunizm i reakcje na to zniewolenie przez więźniów. To prawdziwa dystopia ukazana w faktach, a nie teorii albo zawarta gdzieś w książkowych wymysłach nawet najlepszych pisarzy science-fiction. Były momenty, w których coraz bardziej skłonny byłem przyznać co niektórym, że ten diabelski system był gorszy od nazistowskiego. Odbierał nadzieję w sposób najbardziej okrutny i przebiegły. Tworzył z więźniów trupy, a z ludzi wolnych także, z tym że takie jeszcze żywe. Nawet kiedy mowa o wyjściu na wolność i ucieczce jak najdalej od sowieckiego bagna, wydarzenia spoza obozu - ale jeszcze w Związku Radzieckim - nie pozwalają nam zapomnieć, że więzienie to nie tylko teren obozów i strażnicy. Przypadkowo napotkani mieszkańcy żyli w strachu, jakby cały czas byli więźniami, a nawet to minimum wolności nie mogło być nikomu zagwarantowane.

Niestety moje wydanie "Innego Świata. Zapisków sowieckich" nie zawiera tłumaczenia oryginalnej pisowni rosyjskiej, niemieckiej, czy jeszcze innej, przez co miałem wrażenie, że tracę na tłumaczeniu, bo nie każdy cytowany w oryginale tekst byłem w stanie zrozumieć.
Celowo też zrezygnowałem z opisywania kolejnych rozdziałów, bowiem po pierwsze książka ta jako lektura zawiera nadmiar opracowań dla leniwych, a po drugie musiałbym napisać obszerny tekst, bo nie ma tu mało istotnego rozdziału - wszystko zasługuje na dokładne opowiedzenie. To nieprawdopodobna książka, zostająca z czytelnikiem do końca życia, bo dotyka nie tylko historii, polityki, psychologii, ale w wielu momentach także doświadczeń duchowych. Opowieść Gustawa Herlinga-Grudzińskiego jest opowieścią milionów innych więźniów sowieckich obozów pracy - nie tylko Polaków.

Lektury jako pewnego rodzaju przymus źle mi się kojarzą. Lektura to było coś jak kara, przykry obowiązek, nuda, strata czasu i tego typu negatywne skojarzenia. Dokładnie pamiętam przerabianie "Innego Świata. Zapisów sowieckich" w szkole średniej. Pamiętam tekst koleżanki, która wypaliła coś jak: "więźniowie jedli mało, zazwyczaj zupy, a były to zupy o raczej rzadkiej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historie wiążące się z przeczytaniem przez nas książek takich a nie innych mogą być ciekawe. Mam na myśli okoliczności, w jakich dana książka dostała się do naszych rąk albo po prostu sposób, w jaki się o niej dowiedzieliśmy. Historia tej książki - "Wielka Brama" Kornela Makuszyńskiego - autora, którego znałem dotąd jedynie z lektury szkolnej (którą zresztą olałem, bo nie lubiłem lektur) - jest jednak banalna. Otóż trafiłem na nią przypadkowo - albo tata dostał ją po kimś, albo znalazłem ją na parapecie jako jedną z lektur, jakimi ludzie dzielili się podczas przymusowej kwarantanny w naszym bloku mieszkalnym. Stara okładka, kicz w stylu socrealistycznym (a może ja się nie znam), jakieś pstrokate elementy i nieprzyjemne twarze niespecjalnie zachęcały do lektury. Zacząłem czytać z ciekawości, ale nie dla przygody, którą opis na tylnej okładce miał zapewne na celu podkreślić, jednak dla nazwiska pisarza, którego dzieł nie poznałem, kiedy byłem młodszy i głupszy, a także dla samego kawałka polskiej historii - choćby specyfiki czasów, o których w książce jest mowa. Dostałem jednak coś o wiele więcej i zastanawiam się, ile jeszcze takich dobrych książek mi umyka, bo nigdy na nie przypadkowo nie trafiam. Większość "Wielkiej Bramy" przeczytałem na wakacjach nad morzem, zresztą nawet nie tak znowu daleko od Gdyni, bo w Łebie, w której to barista mojej ulubionej kawiarni opowiadał mi, jak sam pracował w porcie w Gdyni, kiedy był młody. Czasami książki pojawiają się same tam, gdzie powinno być ich miejsce.

Czytelnik wrzucony jest na sam początek w rzeczywistość zdaje się II RP - czasu biedy, ale też czasu, kiedy relacje ludzi były lepsze niż dziś, a przyjaźń i honor były oczywistością. Widać to po opisie szkoły i szkolnych kolegów głównego bohatera, którym jest Piotr Korecki. Jego historia jest pasmem przeszkód, bólu, smutku i trudności, których doznał. Jego radością są książki, historie, wartości przekazane mu przez matkę, którą w przeciwieństwie do ojca, miał szczęście znać choćby przez krótki okres życia. Zanurzając się w tamte czasy - jeszcze przed II wojną światową - warto zdawać sobie sprawę, że wówczas bieda była tak powszechna, że problemem zwykłych ludzi było podstawowe jedzenie i ubranie. Młody Piotr żył jakoś dzięki pomocy życzliwych ludzi - dalekich krewnych jego matki. Trudno nie zżyć się z takim bohaterem, któremu los odbiera wszystko, ale on pełen dobra przekazanego mu przez kochającą matkę oraz wrodzonego optymizmu, zaciskając zęby bierze, co mu życie daje. Chłopak pasjonuje się literaturą, a najbardziej przygodową. Książki o podróżach morskich zapamiętuje tak dobrze, że opowiada je innym od deski do deski. Tym sposobem do jakiegoś czasu jest w stanie odwdzięczyć się dobrodusznej lecz biednej rodzinie państwa Modlewiczów, u których mieszka. Nie chcąc być dla nich dłużej obciążeniem, przeczytawszy o budowanej od podstaw polskiej Gdyni, postanawia zatrudnić się przy jej budowie.

Nie zdradzając fabuły, a zachęcając do przeczytania, napiszę tylko, że postawa głównego bohatera zawstydza większość nas, większość mojego pokolenia, nie wspominając o kolejnych. Następne wydarzenia robią to jeszcze dosadniej, bowiem droga, jaką przejdzie Piotr, mniej ma wspólnego z obiecywaną przygodą, a więcej z zabójczo ciężką pracą, uporem i niewyczerpanymi zasobami dobroci i wiary w dobro. Ta wiara w dobro na morzu zła, wydaje się na pierwszy rzut oka błędem i krokiem ku zagubieniu, ale zdradzę jedynie, że właśnie ta niezłomna postawa Piotra, nawet na ludziach z pozoru nieżyczliwych robi tak wielkie wrażenie, że Piotr zyskując szacunek wśród każdej napotkanej osoby, jest w stanie przetrwać wszystko.
Nie ma w tej książce wielkich i niewiarygodnych przygód, a przynajmniej nie takich, do jakich przyzwyczaiły nas różne powieści i wysokobudżetowe filmy. Esencją powieści dla młodzieży Kornela Makuszyńskiego jest przemiana osób, które zmienia sam Piotr, a właściwie to, co Piotr sobą reprezentuje. Moim ulubionym wątkiem jest konflikt z kucharzem, pojedynki słowne młodego i cierpliwego Piotra ze zgorzkniałym kucharzem.

"Kucharz spojrzał na niego spode łba i zjadliwie się uśmiechnął. Był to odludek chory na wątrobę i przekonany, że mu się dzieje wieczna krzywda. Miał żal do całego świata, że musi gotować to, co inni jedzą. Nie mogąc w inny sposób zemścić się na nieczułej ludzkości za swoją usmażoną na patelni serca krzywdę, chwytał czasem dwie, trzy garście soli ponad potrzebę i z okrzykiem buntu wsypywał ją do marynarskiej zupy. Soczyście go nieraz za to sklęto, najczęściej jednak wzruszano ramionami, był on bowiem ofiarą całej załogi."
...
"Smażył właśnie jakieś mięso, a równocześnie własne obolałe serce, tak że aż skwierczało. Gdyby był właśnie warzył zupę, byłby może zapłakał, aby tym najprostszym sposobem straszliwie ją przesolić. Na patelnię nie warto było płakać."

Najprzyjemniej jest czytać potyczki słowne Piotra z kucharzem, ale jeszcze lepiej te nieprawdopodobne przenośnie i porównania Kornera Makuszyńskiego, bo to warsztat autora o dużej klasie. Zwyczajnie przeszkadzają mi opisy przyrody, nie lubię opisów, bo mnie nudzą. On jednak pisał tak pięknie, że czasami zatrzymywałem się i wracałem, aby delektować się liniami teksów, przez które płynie się jak przez spokojne morze. To opisy wody, wiatru, sztormów, które mógł napisać ktoś wielbiący morze ponad swoje życie albo przynajmniej doskonale rozumiejący to uczucie. Czytając te akapity wielbiące żywioł mórz i oceanów, myślę o marynarzach inaczej. Porównuje ich do górników, innych odważnych ludzi pracy, a nawet trochę do żołnierzy, o których Rafał Gan-Ganowicz pisał, że kiedy raz przeżyją to co on w walce, nie spojrzą już na zwykłych ludzi nieznających wojny tym samym wzrokiem. Myślę, że podobnie świat widzą marynarze, patrząc na nas, szczury lądowe, jakby z lekką, może i nawet niezamierzoną, ale jednak pogardą.

Mała próbka literackiego warsztatu Kornela Makuszyńskiego, którą zaznaczyłem sobie w książce, jako bardzo wzruszającą:

"Rzucił się na szyję zdumionej kobiety i ściskał ją czule. Ona zaś nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, wybrała płacz, w czym była bardziej zaprawiona i w czym niepospolite zdobyła doświadczenie."

Kiedy tak nie wiedziałem jeszcze, o jakich czasach w tej książce mowa, byłem przekonany, że mam do czynienia z socrealistycznym podejściem do tematu, jakby to gloryfikowanie Gdyni było zamówione przez partię na potrzeby propagandowe. Jednocześnie chyliłem czoła, jak zgrabnie autor zdołał zmieścić tyle wspaniałej pracy pisarskiej, że niespecjalnie ta mowa o robotnikach w pocie czoła wykuwających tytułową "Wielką Bramę" (brama na świat) przeszkadzała mi w odbiorze. Kiedy okazało się, że mowa o czasach przedwojennych, niewiele to zmieniło. Propaganda sanacyjna też działała swoje na polu literatury. Ja jednak ani na chwilę nie zwątpiłem w szczerość pisarza do wszystkiego, o czym napisał.

Obiecanej przygody więcej jest na sam koniec. Warto jest doczekać, ale nie ona jest tu najciekawsza. Znacznie więcej skarbów znajdujemy gdzieś pomiędzy jedną a drugą akcją. Nie zgadzam się, że jest to książka lekka i prosta. Może tak było jeszcze przed wojną i tuż po niej, kiedy ludzie rozumieli wagę poczucia wyobraźni, która wiodła ich bliżej wolności, a także wagę ciężkiej pracy, kiedy przyjaźń i dane słowo znaczyło więcej, niż znaczy dziś. Obecnie taka "lekka książka" może być dla przeciętnego czytelnika archaiczna i niezrozumiała. Zastanawiam się więc, jak inni ją odbierają.

Historie wiążące się z przeczytaniem przez nas książek takich a nie innych mogą być ciekawe. Mam na myśli okoliczności, w jakich dana książka dostała się do naszych rąk albo po prostu sposób, w jaki się o niej dowiedzieliśmy. Historia tej książki - "Wielka Brama" Kornela Makuszyńskiego - autora, którego znałem dotąd jedynie z lektury szkolnej (którą zresztą olałem, bo nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna z tych książek, które dostały się w moje ręce przypadkiem, ale znałem już powierzchownie Terry'ego Pratchetta z pierwszej książki "Kolor magii" (także niezłej adaptacji telewizyjnej) oraz jednej książki, która nie wiąże się chyba w ogóle ze "Światem Dysku", za to mam ją w oryginale, a jest to "The Amazing Maurice and His Educated Rodents". Ta jedna dała się przeczytać po angielsku ze zrozumieniem. Taką na przykład "Guards! Guards!", którą kupiłem kiedyś w tzw. charity shop w miejscowości Pangbourne w Anglii, zachwycony tanim zakupem, oddałem dość szybko, zorientowawszy się, że nie rozumiem nawet jej pierwszych stron – co nie jest niezwykłe, biorąc pod uwagę, że nawet polskie tłumaczenie wymaga czujności czytelnika, bowiem jak to u Pratchetta w "Świecie Dysku" sarkazm goni sarkazm i nierzadko trudno jest wszystko załapać, a już na pewno czytając szybko. Nie zaznajomiłem się z książkami pomiędzy pierwszą częścią, a "Ciekawymi czasami", jednak zdawałem sobie sprawę, że są to jakby oddzielne historie i nie powinno być problemu z wątkami pozostałych części. Początek nastawił mnie bardzo optymistycznie, wywołując niejeden uśmiech do samego siebie.

Po kilku stronach zorientowałem się nagle, że nie za bardzo nadążam za tym, kto mówi do kogo, o co chodzi, no i najgorsze ze wszystkiego – gdzie tu jest żart... bo przecież musi tu gdzieś być. Zrozumiałem wtedy, że nie będzie tak łatwo i przyjemnie, jak to sobie wcześniej wyobrażałem. Wróciłem się o te parę stron, no i powoli – już bez muzyki na uszach – nadrobiłem zaległość. Sporą radość dało odkrycie świetnych zabawnych tekstów, które wcześniej umknęły mojej uwadze. Od tej pory czytałem już dokładnie, coraz częściej zaznaczając sobie ołówkiem co ciekawsze fragmenty, jak ten o rolnikach, którym zamiast wydawać dyrektywy, rządzący powinni udostępnić biblioteki i po prostu dać im żyć i pracować po swojemu, albo ten o Czterech Jeźdźcach Zasmarkania.

Już po okładce z czymś jak Mur Chiński i słynnym chińskim przekleństwem w tytule, możemy się domyślić, że w książce mamy do czynienia z przenośnią na azjatycką kulturę. "Ciekawe czasy" to historia niby-maga Rincewinda, który wbrew swej woli zostaje rzucony w misję na tamtejszym Dalekim Wschodzie, gdzie wraz ze stetryczałymi barbarzyńcami, zderza się z obcą nam wszystkim kulturą. Właściwie cały pomysł oparł się o ten patent, a że nasze kultury są sobie bardzo obce, powodów do wyśmiewania absurdów jednej oraz drugiej jest cała masa – właściwie po kilka na jedną kartkę. Autor zestawia te kultury, ściera je ze sobą, czasami nie pozostawiając suchej nitki na żadnej z nich. Nie ma tu czegoś takiego, że nasza cywilizacja jest lepsza, ich gorsza, a barbarzyńska najgłupsza. Nierzadko to właśnie język prostego, brutalnego barbarzyńcy (może tamtejszego Wikinga) stanowi głos rozsądku, ponieważ stawia na prosty przekaz w stylu "albo ja, albo on", "tak albo nie", "zasady muszą być", itp. Wyśmiani są jednak wszyscy, a wspomniany wcześniej wątek chłopów, którym tutaj w książce nieśmiali rewolucjoniści chcą zrobić dobrze, organizując im życie od rana do wieczora, podpowiada mi, że Terry Pratchett mógł mieć najzdrowsze poglądy polityczno-gospodarcze, czyli wolnościowe. Rozmowa Rincewinda z chłopem trzymającym na sznurze bawoła, który to chłop nic a nic nie pojmuje z toczącej się właśnie historycznej bitwy, a jego wyobraźnia lepszego, które może nadejść, to dłuższy sznur do trzymania bawoła, jest moim zdaniem genialna. Takie momenty dają mi do zrozumienia, że mam do czynienia z niezwykłym obserwatorem rzeczywistości.

Nie napiszę, że jestem ogromnym fanem "Świata Dysku", bo chyba jeszcze tak nie jest, ale byłbym uboższy kulturalnie, gdybym nie miał przyjemności poznania tych kilku dzieł Pratchetta i możliwe, że skuszę się na więcej. Przeszkadza mi po prostu, że te dzieła ze Świata Dysku nie są lżejsze w lekturze. Jeśli sarkazm byłby rozłożony w odpowiednich miejscach, trudniej byłoby się pogubić, łatwiej byłoby dostrzec te momenty, w których trzeba się przełączyć na myślenie przenośniami, a tymczasem cała lektura szła mi powoli, bo zmuszony byłem filtrować tekst w głowie w poszukiwaniu znaczenia żartów. Rozumiem jednak doskonale zachwyt nad tymi książkami. Rozumiem też, że można je uwielbiać i podziwiać. Jak to z tym angielskim humorem bywa, bardzo ważny jest dobry polski przekład, często wymagający od tłumacza umiejętności bliskich samemu pisarzowi i tu się to raczej udało.

Na koniec anegdota z życia wzięta. Będąc w mojej ulubionej "Sweet Cafe" w Łebie, dostałem saszetkę z cukrem do kawy, na której było życzenie w języku angielskim: "Obyś żył w ciekawych czasach"... Powiedziałem to w żartach kelnerowi, ale on się nie zaśmiał. Akurat kiedy to piszę, za parę godzin po całym roku wracamy z rodziną do Łeby. Ciekaw jestem czy na saszetkach z cukrem do kawy Illy, nadal będą te złowieszcze życzenia dla klientów. W sumie zeszłoroczne życzenia się spełniły. Nie wiem tylko, czy tego właśnie oczekiwaliśmy. Zawsze jednak może być gorzej, a kawa na pewno będzie przepyszna, jak zawsze zresztą.

Jedna z tych książek, które dostały się w moje ręce przypadkiem, ale znałem już powierzchownie Terry'ego Pratchetta z pierwszej książki "Kolor magii" (także niezłej adaptacji telewizyjnej) oraz jednej książki, która nie wiąże się chyba w ogóle ze "Światem Dysku", za to mam ją w oryginale, a jest to "The Amazing Maurice and His Educated Rodents". Ta jedna dała się przeczytać...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tę książkę dostałem w 1989 roku za ukończenie pierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie było tak, że przeleżała na półce aż do teraz, bowiem podchodziłem do niej po kawałku, ale przyznam, że poza opowiadaniem o bazyliszku, niewiele mnie interesowało. Okazuje się, że już od najmłodszych lat najbardziej lubiłem te straszne historie, a tylko dwie ryciny wyglądały na potworne — jedna wielka ryba oraz właśnie bazyliszek z opowiadania o tym samym tytule. Z perspektywy czasu to nawet mnie nie dziwi, że nigdy nie zdołałem przeczytać całości „Klechd domowych”, ale o tym za chwilę.

Jest to zbiór opowiadań, legend, przypowieści, czasami po prostu spisanych przez różnych autorów, którzy podania te poznali od mieszkańców poszczególnych miast. Staropolskie legendy ułożono w interesujący sposób, bowiem baśniową podróż po Polsce rozpoczynamy od czasów tworzenia się polskiej państwowości, ale nie idziemy po prostu przez historię dawną do nowszej, ale ruszamy z każdą kolejną opowieścią w sąsiednie rejony Polski. Nie przeskakujemy z jednego krańca Polski na drugi, ale poruszamy się w obrębie konkretnego województwa. Pomysł przedni. Gorzej z samymi legendami.

Czytając kiedyś zbiór opowiadań Braci Grimm, doszedłem do wniosku, że to dla dzisiejszego czytelnika musi być mało strawne. Jednak te polskie opowieści podobają mi się jeszcze mniej. Nie tylko pełne są biedy, śmierci, niesprawiedliwości — odniosłem wrażenie, że co chwilę ktoś zostaje zamordowany albo popełnia samobójstwo — ale brak w tych klechdach baśniowości pełną gębą. Jeśli jest to baśń, to jakaś taka siermiężna, a wróżki oraz inne baśniowe stwory przypominają bardziej filmy Guillermo del Toro, niż bajki na dobranoc. Jak na książkę czytaną córce na dobranoc, wybrałem chyba tę niewłaściwą. Jednak to nie koniec wad domowych opowiadań po polsku.
Jak ugryźć polskość, jej źródło, jej charakterystykę, historyczne polskie tereny, historycznych wrogów albo przyjaciół, kiedy przecież teksty pochodzą ze zbiorów zdaje się w 1960 roku? Jak przez cenzurę mogłoby przejść cokolwiek o ponad połowie zabranych nam przez sowietów terenów, na przykład z Kresów Wschodnich, będących w rzeczy samej sercem Polski? Jak opisać ruskich wrogów? Odpowiedź jest prosta — takich rzeczy tutaj nie uraczymy. Wrogiem przez całą książkę są głównie Krzyżacy, bo był to wróg wygodny dla ówczesnej cenzury. Odniosłem wrażenie, że przez całą historię Polski, to tylko Niemcy, czasami Szwedzi nam dokuczali. Ale nie, jest jeszcze wróg klasowy! Tego wroga legendy polskie okładają niemal w każdym opowiadaniu. Takie to mamy korzenne historie naszego narodu. Jest cała masa opowiadań, w których postać właściciela ziemskiego jest gorsza nawet od postaci samego diabła. Pozytywnymi bohaterami są rzecz jasna zawsze ci biedni przedstawicieli wyzyskiwanej klasy robotniczej. Dostajemy więc karykaturę średniowiecza w propagandzie peerelowskiej. Tak bardzo cenzura musiała wykastrować polskie legendy, że nie zostało z nich prawie nic. Czasami nawet brak jakiegoś morału.

Są też pozytywne strony. Po pierwsze moja córka faktycznie zasypiała na tych opowiadaniach, bo są nudne, a czytałem jej głównie do snu, więc o to właściwie mi chodziło, żeby książka była jak środek usypiający. Po drugie „Klechdy domowe” wydane zostały bardzo ładnie. Nie zazdroszczę posiadaczom nowych wydań, bowiem te stare pachną tak samo jak w 1989 roku! Jest to jedyny zapach dzieciństwa z lat 80-tych, który w każdej chwili mogę przywołać, po prostu otwierając tę książkę. Po trzecie rysunki (drzeworyty) Zbigniewa Rychlickiego ozdabiające „Klechdy domowe” są niezapomniane, jedyne w swoim rodzaju. Jako dziecko nie do końca je doceniałem, ale teraz oglądam je z podziwem. Papier oraz czcionka godne są najlepszych tradycyjnych dzieł literackich, cennych domowych kolekcji literatury. Biorąc pod uwagę piękną polszczyznę, jakże niesłusznie zapomnianą, a jakże urozmaiconą o różne lokalne gwary, to pocieszające, że piękna polska mowa doczekała się pięknego wydania. Szkoda, że nikt już dziś nie wydaje książek w ten sam piękny sposób, z takim szacunkiem dla druku, choć przecież ta wykastrowana baśniowa historia Polski niespecjalnie nawet na to zasłużyła i powinna zostać mocno zaktualizowana o wszystko, czego cenzura wówczas zabroniła.

Tę książkę dostałem w 1989 roku za ukończenie pierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie było tak, że przeleżała na półce aż do teraz, bowiem podchodziłem do niej po kawałku, ale przyznam, że poza opowiadaniem o bazyliszku, niewiele mnie interesowało. Okazuje się, że już od najmłodszych lat najbardziej lubiłem te straszne historie, a tylko dwie ryciny wyglądały na potworne —...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to