rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Rumunia oczami Michała Kruszony to kraj niezwykle sympatycznych ludzi, ludzi zwykle ubogich i kultywujących wiarę w liczne zabobony, wywodzące się z tradycji ludowych. Na tle innych ostatnio czytanych przeze mnie pozycji z kategorii „literatura podróżnicza” wypada dosyć chaotycznie, jednak stanowi to też jej urok. Autor przedstawia najciekawsze, a przynajmniej najbardziej znaczące (jak sądzę) momenty ze swoich licznych podróży do Rumunii. Nie są one ułożone chronologicznie co utrudnia trochę czytanie. Ponadto Michał Kruszona bardzo często ubarwia swoje opowieści wątkami fantastycznymi – może jednak w takim miejscu rzeczywiście nie można inaczej i trzeba się poddać jego niezwykłości?
Dodatkowy plus za bardzo ładne wydanie z mnóstwem zdjęć (jak z resztą dla wszystkich propozycji od Bernardinum - taki mały akcent lokalnego patriotyzmu z mojej strony).

Rumunia oczami Michała Kruszony to kraj niezwykle sympatycznych ludzi, ludzi zwykle ubogich i kultywujących wiarę w liczne zabobony, wywodzące się z tradycji ludowych. Na tle innych ostatnio czytanych przeze mnie pozycji z kategorii „literatura podróżnicza” wypada dosyć chaotycznie, jednak stanowi to też jej urok. Autor przedstawia najciekawsze, a przynajmniej najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Proza Pawła Huelle ma w sobie coś, co uwielbiam. Jest jak muzyka, która w odgrywa w niej zawsze istotną rolę. Czytając "Pamiętaj ogrody", słyszałam Wagnera, tym razem nieustannie towarzyszył mi szum morza.
Pięknie wydana książka z okładką w odcieniach szarości doskonale uzupełnia się w tym „muzycznym” wrażeniem i morską tematyką – bo morze u Huelle jest zazwyczaj zamglone, tajemnicze i urzekająco piękne. Paweł Huelle potrafi w mistrzowski sposób wprowadzić mnie w nostalgiczny nastrój, pięknie buduje pełen melancholii nastrój. Kiedy sięgam po jego książki ogarnia mnie blogi spokój i mogę delektować się pięknym, plastycznym językiem, oddziałującym w jakiś magiczny sposób na wszystkie moje zmysły.
Ponadto oczywiście z wielką przyjemnością wracam zawsze do Gdańska sprzed lat. To jedno z moich ulubionych miast, jedno z moich miejsc na ziemi. Swoim bogactwem historycznym i kulturalnym zapewnia prawdziwe morze inspiracji. Gdańsk ma szczęście, że pisze o nim Paweł Huelle.

Proza Pawła Huelle ma w sobie coś, co uwielbiam. Jest jak muzyka, która w odgrywa w niej zawsze istotną rolę. Czytając "Pamiętaj ogrody", słyszałam Wagnera, tym razem nieustannie towarzyszył mi szum morza.
Pięknie wydana książka z okładką w odcieniach szarości doskonale uzupełnia się w tym „muzycznym” wrażeniem i morską tematyką – bo morze u Huelle jest zazwyczaj zamglone,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poznałam powieści Zygmunta Miłoszewskiego na fali popularności przygód Teodora Szackiego. „Bezcenny” to inna półka – dobry materiał na film akcji w iście hollywoodzkim stylu. Ciekawa, choć może nieco naciągana, intryga z poszukiwanym dziełem sztuki w tle. Zaczyna się wybuchem, a dalej robi się tylko coraz goręcej: strzelaniny, pościgi, ucieczki, ukrywanie się przed tajemniczymi wrogami i oczywiście wątek miłosny. Jednym słowem: jest tu wszystko. Nie mam jednak poczucia nadmiaru. Powieść czyta się dzięki temu bardzo szybko, w czym pomaga też lekki język Miłoszewskiego.
Zawsze bardzo lubię bohaterów powieści Miłoszewskiego – nie są to postaci jednowymiarowe, niekiedy potrafią być irytujące, ale na ogół są wiarygodne. W „Bezcennym” podążamy w szaleńczym tempie wspólnie z doktor Zofią Lorenz – poważną inteligentną i pozornie nieco oschłą profesjonalistką zajmującą się poszukiwaniem zaginionych w czasie II Wojny Światowej z polskich zbiorów dzieł sztuki, Karolem Boznańskim – sarkastycznym marszandem, o romantycznym usposobieniu, którego dawniej coś łączyło z Lorenz, Anatolem Gremiukiem – emerytowanym komandosem, anonimowym bohaterem narodowym, skrywającym swoją przeszłość oraz Lisą Tolforgs – szwedzką arystokratką, doskonałą złodziejką obrazów o szerokich kontaktach i nieposkromionej naturze. Wszystkie te postaci są dość typowe dla tego rodzaju literatury, ale budzą sympatię, skrywają tajemnice, stają przed wyborami, dają się ponieść emocjom i nie pozostają obojętni na targające nimi uczucia. Szczególnie polubiłam Karola Boznańskiego, skrywającego romantyczną naturę pod maską sarkazmu i zamiłowanie do życia w zgodzie z naturą pod afiszowaniem się z drogim samochodem i gadżetami.
„Bezcenny” to doskonała lektura na weekend – nieszczególnie wymagająca, wciągająca, skrząca się humorem i odwołująca się do podstawowych uczuć czytelników: strachu, miłości, potrzeby akceptacji, ale też niezależności. No i szczęśliwe zakończenie... Nie oszukuję się - lubię to ;)

Poznałam powieści Zygmunta Miłoszewskiego na fali popularności przygód Teodora Szackiego. „Bezcenny” to inna półka – dobry materiał na film akcji w iście hollywoodzkim stylu. Ciekawa, choć może nieco naciągana, intryga z poszukiwanym dziełem sztuki w tle. Zaczyna się wybuchem, a dalej robi się tylko coraz goręcej: strzelaniny, pościgi, ucieczki, ukrywanie się przed...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowieść o młodym człowieku, który nie potrafi się odnaleźć w rzeczywistości po upadku komunizmu. To historia człowieka, nie oczekującego od życia nic ponad możliwość spokojnego, niezakłóconego niczym trwania, ale też nie oferującego niczego w zamian. Tłem jego życia jest zmieniająca się rzeczywistość gospodarcza i społeczna postkomunistycznej Polski, jednak mam wrażenie, że takie historie zdarzały się zawsze i wszędzie. Główny bohater jest bowiem „uchylny”, a uchylać się od życia, od odpowiedzialności można w każdych okolicznościach.
Prywatna apokalipsa tego, wykształconego przecież i – zdawać by się mogło – niegłupiego, człowieka zaczyna się niepostrzeżenie (wcale nie wydaje mi się żeby był to właśnie ten symboliczny 1989 rok, ani nawet śmierć jego ojca) i chyłkiem wkracza w jego życie, roztaczając odór bezsilności, znudzenia, marazmu, znieczulicy, uzależnienia i osamotnienia.

Opowieść o młodym człowieku, który nie potrafi się odnaleźć w rzeczywistości po upadku komunizmu. To historia człowieka, nie oczekującego od życia nic ponad możliwość spokojnego, niezakłóconego niczym trwania, ale też nie oferującego niczego w zamian. Tłem jego życia jest zmieniająca się rzeczywistość gospodarcza i społeczna postkomunistycznej Polski, jednak mam wrażenie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce” - książka, która musiała do mnie trafić i sama się o to postarała, mimo że o jej istnieniu dowiedziałam się dzień po powrocie z Poznania (mogłabym ją kupić w Arenale, ale wówczas nie wiedziałam jeszcze o jej istnieniu). Co jakiś czas przypominała mi o swoim istnieniu, pojawiając się m.in. na facebookowej ścianie niczym wlepka czy nawet mural.

Od dłuższego czasu interesuję się szeroko pojętym street artem. Amatorsko. Po prostu bywając w różnych miastach patrzę, a właściwie Patrzę – tak, żeby nic mi nie umknęło. Zawsze lubiłam poznawać nowe miejsca, zwiedzać nie tylko punkty obowiązkowe danego miasta, ale zaglądać w boczne uliczki, w bramy, zadzierać głowę... Kto tego nie praktykuje, nie wie co traci. Niestety wieś póki co dostarcza mi niewiele wrażeń pod tym względem.

Street art wypłynął w mediach i zagnieździł się w świadomości Polaków głównie dzięki rosnącej popularności malarstwa monumentalnego. Wielkie murale trudno przegapić, tym bardziej, ze ich liczba rośnie wprost lawinowo. Sama też jestem ich miłośniczką, jednak mam nadzieję, że w najbliższym czasie muralowy boom trochę zmaleje – nie chciałabym żeby kolorowa pstrokacizna murali zastąpiła chaos bannerów i reklam wielkoformatowych – nie o to przecież chodzi. Oczywiście z czasem odkryłam inne formy sztuki ulicy – wlepki, szablony, a moja fotokolekcja znacząco się rozrasta.

Sebastian Frąckiewicz przeprowadził wywiady ze znanymi postaciami ze świata street artu. Są to zarówno twórcy, jak i kuratorzy wystaw. Poznajemy ich wspomnienia o korzeniach street artu w Polsce, ich spojrzenie na fenomen sztuki ulicy, na jej komercjalizację, rosnącą popularność, przesyt(?). Możemy zastanowić się wraz z nimi nad przyszłością tej dziedziny sztuki. Twórcy zdradzają, jak pracują, skąd czerpią inspiracje, jak w ogóle to się stało, że robią w życiu właśnie to. Okazuje się, że ilu ludzi, tyle opinii.

Czy street art powinien angażować się w problematykę polityczną, historyczną i społeczną? Czy mural malowany na zamówienie to wciąż sztuka? Czy komercjalizacja szkodzi sztuce a jej rosnąca popularność i wszechobecność powodują, że traci ona wartość i autentyczność? Czy organizowanie wystaw w galeriach ma w tym przypadku jakikolwiek sens? Czy polska zachorowała na muralozę?
Na te i wiele innych pytań możemy znaleźć odpowiedzi w „Żeby było ładnie...”. Po lekturze tych wywiadów mogą jednak pojawić się tez kolejne pytania.

„Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce” - książka, która musiała do mnie trafić i sama się o to postarała, mimo że o jej istnieniu dowiedziałam się dzień po powrocie z Poznania (mogłabym ją kupić w Arenale, ale wówczas nie wiedziałam jeszcze o jej istnieniu). Co jakiś czas przypominała mi o swoim istnieniu, pojawiając się m.in. na facebookowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tam dom twój, gdzie cukiernica twoja.


Słysząc, że „13 pięter” to reportaż o mieszkalnictwie w powojennej Polsce, można pochopnie uznać, że to nudny i niewdzięczny temat. Tak też zareagowało kilkoro moich znajomych, kiedy im opowiadałam, co aktualnie czytam. Nie byli przekonani, że to naprawdę ciekawa lektura, kiedy usiłowałam wyprowadzić ich z błędu. A wystarczyłoby, żeby zdecydowali się sięgnąć po książkę Filipa Springera.

Pierwsza część książki to przedstawienie sytuacji mieszkaniowej Polaków, a głównie Warszawiaków, w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Oglądając dziś filmy o tamtym okresie możemy odnieść wrażenie, że Warszawiacy prowadzili beztroskie i pełne rozrywek życie w pięknych, jasnych i przestronnych wnętrzach kamienic, które zostały później zniszczone podczas zawieruchy wojennej. A jednak Filip Springer słusznie zauważa, że taki obraz dotyczył zaledwie maleńkiego ułamka społeczeństwa, podczas gdy rzesze bezdomnych na ulicach polskiej stolicy budziły zgrozę, a warunki mieszkaniowe najuboższej warstwy społeczeństwa (nie tylko zresztą, bo autor wskazuje, że niewiele lepiej wyglądała sytuacja warstwy średniej – np. robotników i urzędników państwowych niższego szczebla) były, eufemistycznie rzecz ujmując, bardzo trudne. W tej części książki przedstawione zostały też próby rozwiązania kryzysu mieszkaniowego w okresie międzywojennym – pomysły często naprawdę interesujące i o wielkim potencjale, jednak natłok faktów i nazwisk jest nieco męczący, może zniechęcić nieco do dalszej lektury i według mnie nie było konieczne aż tak szerokie omawianie problemu.

Część druga, zasadnicza, książki to już tytułowe 13 pięter. Tu dopiero zaczyna się reportaż sensu stricto. Bardzo ciekawym zabiegiem jest podział na rozdziały, odpowiadające piętrom (na początku pojawiają się też np. fundamenty, piwnica czy garaż). Co więcej, podział ten nie jest przypadkowy – w każdym rozdziale została przedstawiona postać zamieszkująca na pietrze, odpowiadającym temu w jego tytule. Filip Springer zebrał ciekawe historie ludzi, zamieszkujących w różnych rejonach Polski. Historie krążące wokół mieszkań kupionych na kredyt, niewykończonych z powodu nagłego braku środków, mieszkań wynajmowanych do spółki z zupełnie przypadkowymi ludźmi, mieszkań bronionych heroicznie przed tzw. czyścicielami kamienic. Wraz z reporterem poznajemy punkt widzenia deweloperów, właścicieli wynajmujących lokale i starających się zarobić na tym jak najwięcej przy jak najmniejszym nakładzie, a także przerażające praktyki tzw. „czyścicieli kamienic”. Te ostatnie są naprawdę szczególnie drastyczne i wręcz nieludzkie. Kilka dni po tym jak skończyłam czytać „13 pięter” w życie weszły przepisy, mające umożliwić lokatorom szczutym przez takich ludzi obronę swoich praw. Jestem bardzo ciekawa, jak ta regulacja sprawdzi się w praktyce. Reporter zwraca uwagę również na panujący w naszym kraju „mit własności” i przeciwstawia go powszechnym np. we Francji mieszkaniom przeznaczonym na wynajem. Bardzo zainteresował mnie związany z tym wątek mieszkań budowanych przez TBS – w założeniu mieszkań dla każdego, również niezamożnego człowieka.

Reporter wspólnie ze swoimi rozmówcami poszukuje odpowiedzi na pytanie, czym właściwie jest dla nas dom, z czym się kojarzy, jakie mamy marzenia mieszkaniowe, jakie możliwości, jakie skojarzenia. Dla jednej z jego rozmówczyń symbolem prawdziwego domu jest cukiernica. Zaskakujące? Niekoniecznie. Jej wyjaśnienie bardzo do mnie przemawia – mam silną potrzebę wicia sobie gniazdka, urządzania wnętrza według własnego gustu, otaczania się własnymi przedmiotami, wieszania na ścianach obrazków i może właśnie posiadania własnej cukiernicy (a dlaczego akurat cukiernicy można dowiedzieć się z książki).

Muszę przyznać, że na 13 piętrach przepadłam na dłuższy czas – czytałam jednym tchem, a kiedy nie czytałam, to w mojej głowie kłębiło się mnóstwo myśli. Bo Filip Springer zmusza czytelnika do myślenia. Lektura tego reportażu wstrząsa, oburza, wzrusza, przeraża. W młodym człowieku, stojącym u progu dorosłego życia i usamodzielnienia się może wywołać też zniechęcenie, rezygnację... Wszystkie te emocje towarzyszyły mi w czasie lektury i jakiś czas później. Jednak ostatecznie pomyślałam, że ja nie mam najgorzej, moja sytuacja jest w zasadzie niemal komfortowa, mam pewien – ograniczony wprawdzie, ale jednak – wybór. Wielu spośród bohaterów reportażu tyle szczęścia nie miało.

Tam dom twój, gdzie cukiernica twoja.


Słysząc, że „13 pięter” to reportaż o mieszkalnictwie w powojennej Polsce, można pochopnie uznać, że to nudny i niewdzięczny temat. Tak też zareagowało kilkoro moich znajomych, kiedy im opowiadałam, co aktualnie czytam. Nie byli przekonani, że to naprawdę ciekawa lektura, kiedy usiłowałam wyprowadzić ich z błędu. A wystarczyłoby,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od jakiegoś czasu zauważam, że inaczej podchodzę do kwestii zakupów i gromadzenia przeróżnych przedmiotów – zmierzam w kierunku „mniej”. Dokonuję innych wyborów niż jeszcze przed dwoma laty. Czytam też inne blogi. Dawniej śledziłam z zapałem ubraniowe nowości popularnych „szafiarek” i przyznaję, niekiedy skutkowało to niezbyt przemyślanymi zakupami. Obecnie moje ulubione blogi prowadzą osoby, które starają się kupować rozsądnie, a dzielą się głównie swoimi przemyśleniami na temat bardziej świadomego podejścia do tego, co materialne, polecają dobre jakościowo produkty, promują raczej styl życia często określany mianem "slow". Często pojawia się w tym kontekście pojęcie (czy może już zjawisko?) minimalizmu. Właśnie na tych blogach natrafiłam na cały szereg bardzo pozytywnych opinii o „Minimalizmie po polsku” (akurat "Prosty blog" autorki książki był mi zupełnie obcy). Zachęcona zachwytami blogerów i przekonana przez nich, że w tej akurat pozycji o minimalizmie nie ma oklepanych frazesów, a jej treść nie powtarza wpisów z bloga, postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Mularczyk-Meyer. Jako że to jeszcze stosunkowo nowa pozycja i w żadnej z bibliotek, z których zasobów często korzystam, nie było na razie szansy jej znaleźć, postanowiłam zakupić własny egzemplarz. Tak zupełnie nieminimalistycznie.

„Minimalizm po polsku” to pierwsza książka o minimalizmie, którą przeczytałam. W znacznej części zgadzam się z poglądami autorki – nie zawsze całkowicie, jednak przecież nie o to chodzi. Zjawisko minimalizmu zostało tu jednak, moim zdaniem, zaledwie naszkicowane, a to, co miało być nowym spojrzeniem na minimalizm, okazało się niczym odkrywczym (przynajmniej dla mnie). Elementem nowym w stosunku do innych książek o minimalizmie jest podobno (jak wspomniałam była to pierwsza taka pozycja, którą przeczytałam) przedstawienie go na tle chrześcijaństwa – zwykle pojawiają się odniesienia do buddyzmu i innych ideologii Dalekiego Wschodu. Autorka wydaje się bardzo zaskoczona tym, jak bardzo w chrześcijaństwie obecne są idea prostoty i umiaru. Osobiście zupełnie tego zaskoczenia nie rozumiem i uważam, że niezauważanie tych związków wynika z bardzo powierzchownego i stereotypowego (niestety pełnego uprzedzeń) spojrzenia na Kościół.

Nie można odmówić autorce umiejętności ładnego i ciekawego pisania, jednak brakuje mi konkretów. Mam wrażenie, że kręcimy się w kółko, a wszystkie przemyślenia sprowadzają się do jednego: kiedy mam mniej, jestem szczęśliwszy, ponieważ mogę skupić się na tym, co jest dla mnie naprawdę ważne i np. zbudować silne i trwałe relacje z bliskimi. „Minimalizm po polsku” jest więc czymś w rodzaju wprowadzenia do tematu. Już po przeczytaniu książki natknęłam się (również na jednym z moich ulubionych blogów) na rozmowę z Anną Mularczyk-Meyer. Autorka powiedziała tam właśnie, że „Minimalizm po polsku” jest skierowany głównie do tych, którzy chcą dopiero poznać to zagadnienie, natomiast obecnie pracuje ona nad nową książką, w której zamierza temat pogłębić i przedstawić bardziej szczegółowo i osobiście. Być może po nią sięgnę, ale raczej nie kupię (w przypadku „Minimalizmu po polsku” jednak, a jakże, uległam reklamie).

„Minimalizm po polsku” to pozycja na jedno popołudnie, którą czyta się bardzo przyjemnie. Jest ciekawa, jednak raczej nie nazwałabym jej odkrywczą. Po przeczytaniu książki zajrzałam również na "Prosty blog" i przeczytałam kilka pierwszych wpisów. I tu spotkało mnie kolejne rozczarowanie, ponieważ to już było – było w książce, która podobno nie powiela treści z bloga. Nie chcę absolutnie powiedzieć przez to,z e blog jest nieciekawy czy niegodny uwagi – co to, to nie. Wręcz przeciwnie – zamierzam go przeczytać w całości. Czuję się jednak trochę oszukana.

Muszę przyznać, że nieco się zawiodłam – oczekiwałam czegoś więcej (wygląda jednak na to, że zamiar autorki został zrealizowany). Mimo tych wszystkich minusów, uważam, że warto po tę książkę sięgnąć w wolnej chwili. Może ona skłonić do zastanowienia i może zachęcić do wprowadzenia pewnych zmian we własnym życiu albo utwierdzić w przekonaniu, że warto zwolnić, że sporo jest osób, które przedkładają jakość (życia, rzeczy, itp.) nad ilość. Może jednak niekoniecznie trzeba tę książkę mieć we własnej biblioteczce.

Od jakiegoś czasu zauważam, że inaczej podchodzę do kwestii zakupów i gromadzenia przeróżnych przedmiotów – zmierzam w kierunku „mniej”. Dokonuję innych wyborów niż jeszcze przed dwoma laty. Czytam też inne blogi. Dawniej śledziłam z zapałem ubraniowe nowości popularnych „szafiarek” i przyznaję, niekiedy skutkowało to niezbyt przemyślanymi zakupami. Obecnie moje ulubione...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W świat zapachów Jana Babtysty Grenoulle’a zanurzyłam się po raz drugi, nie licząc filmu (bardzo dobrego z resztą). Po raz drugi zrobiłam to z niekłamaną przyjemnością, choć zapewne daleko mniejszą niż genialny perfumiarz, podążający za zapachem idealnym.
Pozbawiony wszelkich głębszych uczuć główny bohater nie mail łatwego życia, nawet jak na trudne czasy, w których przyszło mu żyć. Czasy trudne i… wyjątkowo cuchnące. To ostatnie natomiast Janowi Babtyście udaje się dostrzec o wiele dokładniej niż komukolwiek innemu – otóż urodzony w najbardziej śmierdzącym miejscu w Paryżu, na targu, wśród rybich wnętrzności, Grenouille jest obdarzony węchem absolutnym. Świat zapachów nie ma dla niego tajemnic: zanim potrafi stanąć na własnych nogach i cokolwiek powiedzieć zna już dokładnie całkiem pokaźną gamę zapachów. Do jego aromatycznej kolekcji z czasem dołączają coraz to bardziej niebanalne wonie: suchego drewna, metali, wody, poszczególnych ludzi… Sam Jan Babtysta jednak jest zupełnie pozbawiony zapachu, co nie tylko sprowadza na niego od początku jego życia kłopoty, ale z czasem staje się jego obsesją. Jednocześnie jednak cecha ta pozwala mu wytrwale zmierzać do celu. Główny bohater jest odczłowieczony, nie ma niemal żadnych potrzeb, nie posiada praktycznie żadnych uczuć poza cieniem zadowolenia z siebie – jego życie sprowadza się do upartego podążania przed siebie, nieustępliwie, bez względu na wszystko. Tak, jak prowadzi go niezawodny nos. Grenouille jest niczym kleszcz. Ten mały, niepozorny człowieczek potrafi czekać na właściwą okazję, aby zawładnąć światem – nie tylko zapachów.
Ciekawie przedstawione zostały również postacie drugoplanowe, a nawet epizodyczne. To typowi przedstawiciele swoich czasów, jednak ich obraz nie napawa nas optymizmem. W zdecydowanej przewadze mamy tu bowiem do czynienia z ludźmi pozbawionymi kręgosłupa moralnego, zachłannymi, skąpymi, egoistycznymi, zaślepionymi perspektywą szybkiego wzbogacenia się albo zupełnie pozbawionych woli życia i niewidzących jakiejkolwiek szansy na odmianę swojego losu. Wszyscy oni stają na drodze Grenouille’a. I wszystkich ich w jakiś sposób wykorzystuje on zgodnie ze swoimi zamiarami, sprytnie wykorzystując ich wady.
Niesamowicie sugestywnie zostały przedstawione w tej powieści zapachy. Nie mogłoby być inaczej, zważywszy na ich znaczenie. Czytając „Pachnidło” naprawdę możemy zanurzyć się w krainie odurzających aromatów – nie tylko tych przyjemnych. Gościmy w przesyconym smrodem ścieków, ludzkiego potu i rozkładającego się jedzenia Paryżu, na wonnych łąkach pełnych kwiatów oraz wysoko w górach, gdzie rozrzedzone powietrze jest niesamowicie czyste i lekkie.
Patrick Süskind maluje swoje wonne obrazy używając często dosadnego, a nawet nieco wulgarnego języka. Języka brudnego jak to, co opisuje. Innym razem narracja jest prowadzona w znacznie delikatniejszy i subtelniejszy sposób, doskonale oddający ulotność i urok prawdziwie pięknych aromatów. Z kart powieści wyłania się rzeczywisty świat pełen piękna i brzydoty, które nie są wcale, jak się okazuje, tak bardzo od siebie odległe. Jest to świat zupełnie zwyczajny, a jednak, jeśli się dokładnie przyjrzymy (wwąchamy?), to mamy szansę odkryć niesamowitość w jego złożoności. Jakże mogłoby być inaczej, skoro jest to historia tak niezwykłego mordercy?

W świat zapachów Jana Babtysty Grenoulle’a zanurzyłam się po raz drugi, nie licząc filmu (bardzo dobrego z resztą). Po raz drugi zrobiłam to z niekłamaną przyjemnością, choć zapewne daleko mniejszą niż genialny perfumiarz, podążający za zapachem idealnym.
Pozbawiony wszelkich głębszych uczuć główny bohater nie mail łatwego życia, nawet jak na trudne czasy, w których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Życie jest jak pudełko czekoladek…”
Długo trwałam w nieświadomości, że kultowy film z fenomenalną kreacja Toma Hanksa jest ekranizacją książki. Kiedy tylko się dowiedziałam, postanowiłam ją przeczytać, przekonana, że na kartach książki spotkam się z jeszcze lepsza opowieścią. Kiedy jednak wreszcie sięgnęłam po tę, niewielkich rozmiarów, powieść, nieco się zawiodłam. Owszem powieść Grooma czyta się bardzo dobrze, lekko, szybko. Jest momentami zabawna, chwilami wzruszająca. Jednak jest to najwyraźniej jeden z nielicznych przypadków, kiedy film podoba mi się bardziej niż książka, na której podstawie powstał. „Forrest Gump” jest jednak nadal bardzo dobrą pozycją, po którą warto sięgnąć
Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, co uważam za bardzo dobry pomysł, bo patrząc na świat oczyma Forresta można dostrzec wiele rzeczy w zupełnie nowym świetle. W konsekwencji mamy do czynienia z barwnym słownictwem, pełnym językowych przekrętów i przejęzyczeń. Sam język wywołuje uśmiech na twarzy. Forrest jest idiotą, co często podkreśla, jednak nie używa tego jako wymówki. Jest to bohater niezwykły, bo w swej prostocie i naiwności pozostaje nieświadomy tego, jak wiele osiąga. Przyznać trzeba, że życie go nie rozpieszcza, bo co chwilę spotykają go kolejne kłopoty, jednakże któż inny może się pochwalić przeżyciami jak pogawędki z prezydentami na temat programów telewizyjnych, ratowanie tonącego Mao czy granie w hipisowskim zespole? Nie można oczywiście nie wspomnieć o przeżyciu wojnie w Wietnamie i o locie na księżyc (!). Zwykłemu idiocie wszystko to by się nie przytrafiło. To mogło spotkać tylko Forresta.
Co ciekawe, w książce nie ma wielu scen znanych z filmu. Nie pojawiają się tu słynne sentencje jak porównanie życia do pudełka czekoladek czy zdanie „Może i jestem głupi, ale wiem co to miłość”. Ta ostatnia myśl stanowi doskonale podsumowanie całej historii Gumpa – nie grzeszy on wprawdzie rozumem i jak mówi, ma „niski rachunek entelegencji”, jednak kieruje się on w życiu czymś znacznie ważniejszym – sercem. Prowadzi go ono niekiedy na manowce, jednak Forrest ma niebywały talent do wychodzenia z opresji obronną ręką i dzięki niemu potrafi się dogadać z każdym, nawet z orangutanem (orangutem?) Zuzią.

„Życie jest jak pudełko czekoladek…”
Długo trwałam w nieświadomości, że kultowy film z fenomenalną kreacja Toma Hanksa jest ekranizacją książki. Kiedy tylko się dowiedziałam, postanowiłam ją przeczytać, przekonana, że na kartach książki spotkam się z jeszcze lepsza opowieścią. Kiedy jednak wreszcie sięgnęłam po tę, niewielkich rozmiarów, powieść, nieco się zawiodłam. Owszem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jakiś czas temu moją uwagę na półce z nowościami w jednej z sieciowych księgarni zwróciła pewna bardzo ładnie wydana książka. To, co przeczytałam na tylnej okładce tez było obiecujące, więc dodałam ja sobie w myślach do listy „do przeczytania” i na jakiś czas o niej zapomniałam. Był to oczywiście „Cyrk nocy”, który przypomniał mi o sobie sam, klika miesięcy temu, kiedy zobaczyłam tę powieść w pewnej księgarni internetowej za śmieszną cenę. Klika dni później książka gościła już u mnie wraz z sześcioma innymi. „Cyrk nocy” jednak budził moja ciekawość od dłuższego czasu, więc od tej pozycji zaczęłam.
Oczekiwałam iskrzącego od magii powietrza oraz tajemniczego i nieco mrocznego klimatu. Nie zawiodłam się. Dodatkowo otrzymałam historię pewnej niełatwej miłości w pięknej, malowniczej scenerii. Sama fabuła nie jest oryginalna, a nawet możnaby stwierdzić, że dość banalna i w nieco innych wersjach występuje ona bardzo często w literaturze – dwoje młodych, których losy są ze sobą splecione od dzieciństwa, zakochuje się w sobie miłością czystą, i zdawać by się mogło, skazaną na szybki i nieszczęśliwy koniec. Bohaterowie „Cyrku nocy” nie zapadają szczególnie w pamięć, choć podczas czytania powieści ich polubiłam.
Największym jednak atutem „Cyrku nocy” jest bardzo plastyczny język, nieprzypadkowo z resztą używam tego sformułowania, bo z krótkiej noty biograficznej dowiadujemy się, że autorka jest malarką. Możemy się przekonać, że również słowem potrafi tworzyć wspaniałe obrazy. Tytułowy cyrk jest majstersztykiem, który autorka przedstawia bardzo dokładnie i zmysłowo, pozostawiając jednak dużo miejsca wyobraźni czytelników. Malując słowem Morgenstern tworzy piękny, ciepły, nieco zamglony i rozmyty klimat, w którym przenikają się światy magii i rzeczywistości. zadbała przy tym nie tylko o obrazy, ale też dźwięki oraz zapachy. Miałam wrażenie, że sama przechadzam się po krętych czarno-białych uliczkach cyrku, że oglądam kunsztownie skonstruowany zegar, zaglądam do lodowego ogrodu czy zatracam się w niezwykłym świecie zapachów Szkraba. Oczywiście z czerwoną różą we włosach.
Warto zauważyć, ze to debiut pani Erin Morgenstern. Nie jest to literatura najwyższych lotów, ale czyta się doprawdy bardzo przyjemne. Myślę, ze powieść może przypaść do gustu także Ci, którzy nie przepadają za wątkami fantastycznymi, bo wprawdzie tej niezwykłości jest tu sporo, ale jest ona nienachalna, ulotna niczym mgiełka, spowijająca snujących się po zmroku wąskimi ulicami londyńczyków w cylindrach. Polecam „Cyrk nocy” zwłaszcza na długie zimowe wieczory. Dla dopełnienia atmosfery warto się zaopatrzyć w świece, aromatyczną gorącą czekoladę i miękki koc.

Jakiś czas temu moją uwagę na półce z nowościami w jednej z sieciowych księgarni zwróciła pewna bardzo ładnie wydana książka. To, co przeczytałam na tylnej okładce tez było obiecujące, więc dodałam ja sobie w myślach do listy „do przeczytania” i na jakiś czas o niej zapomniałam. Był to oczywiście „Cyrk nocy”, który przypomniał mi o sobie sam, klika miesięcy temu, kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Część trzecia i ostatnia przygód Katniss Everdeen. Kosogłos staje do ostatecznej walki i zagrzewa innych swoim śpiewem. Czy aby na pewno?
W Panem zapanował totalny chaos i odnoszę wrażenie, że udzielił się on tez samej autorce. Czegoś mi w „Kosogłosie” zabrakło, jednak nie do końca potrafię określić czego, bo jest tu wszystko: mniej lub bardziej spektakularne bitwy, intrygi, atmosfera przesiąknięta strachem, ale i nadzieją. Trup ściele się gęsto jak nigdy dotąd. Katniss miota się i nie wie, jaka jest w tym wszystkim naprawdę jej rola. Na domiar złego przeżywa rozterki miłosne (ten wątek doprawdy mógł być zredukowany do minimum). Wydaje mi się, że tej części po prostu zaszkodził nadmiar wrażeń i mnóstwo bohaterów. Generalnie jednak fabuła jest skonstruowana dość zgrabnie i aż szkoda, że brak tu spodziewanego spektakularnego zakończenia. Liczyłam na coś więcej, a tu finał przeszedł bez echa, a ja wraz z główną bohaterką popadłam w apatię. Szkoda. Finałowa scena (mam na myśli tę kluczową, kiedy Katniss zyskuje etykietkę wariatki strzelającej do nowej prezydent) mogła być znacznie ciekawiej przedstawiona. Zabrakło mi jednocześnie dynamiki, jak i dłuższego opisu tego momentu. Collins potrafi wiarygodnie przedstawiać swoje postaci i po raz kolejny to one są najjaśniejszymi punktami powieści. Tym razem najbardziej przemawia do mnie Johanna, której owiana tajemnicą historia i trudny charakter już w drugiej części intrygowały.
Ostatecznie „Kosogłos” uznaję za najsłabszą część trylogii. choć nadal dobra i godna polecenia. Na pewno pozostaje w tyle za „W pierścieniu ognia”. Ustępuje także części pierwszej, choć w mniejszym stopniu. Być może moja ocena wynika z pewnego zmęczenia światem Panem? Jednak to nie pierwszy cykl, i absolutnie nie najdłuższy, który czytałam, więc sądzę, że nie to jest przyczyną nieco niższej oceny.

Część trzecia i ostatnia przygód Katniss Everdeen. Kosogłos staje do ostatecznej walki i zagrzewa innych swoim śpiewem. Czy aby na pewno?
W Panem zapanował totalny chaos i odnoszę wrażenie, że udzielił się on tez samej autorce. Czegoś mi w „Kosogłosie” zabrakło, jednak nie do końca potrafię określić czego, bo jest tu wszystko: mniej lub bardziej spektakularne bitwy,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po drugą część historii Katniss sięgnęłam, podobnie jak po pierwszą, już po obejrzeniu filmu. Zwykle najpierw czytam, jednak tym razem w żaden sposób nie wpłynęło to negatywnie na odbiór książki. Podobnie jak w pierwszej części akcja toczy się wartko i nie pojawiają się żadne dłużyzny. Katnisss chcąc niechcąc staje się częścią świata Kapitolu i, delikatnie mówiąc, nie czuje się z tego powodu szczęśliwa. Jednak najgorsze dopiero przed nią. Wbrew wszelkim zasadom trybuci ponownie trafiają na arenę śmierci, na arenę Głodowych Igrzysk – i to nie byle jakich, bo jubileuszowych. Przypadek? Nie sądzę…
Niespodziewane zwroty akcji i doskonale poprowadzone postaci to moim zdaniem bardzo mocne strony „W pierścieniu ognia”. Tym razem mamy okazję, ku mojej radości, lepiej poznać wiecznie pijanego mentora trybutów z dziewiątki – Haymitcha, który, jak się można domyślać nie jest ot takim sobie zwykłym pijaczyną. Pojawia się tez sporo interesujących bohaterów drugoplanowych, jak choćby oszałamiająco ujmujący Finnik, skrywający (nie tylko) swoje tajemnice. Zwycięzcy trybuci z minionych rozgrywek stanowiliby nie lada gratkę dla całego sztabu psychiatrów. Przedstawienie tak różnych postaci i ich losów (choćby tylko w wielkim skrócie) było bardzo trafionym rozwiązaniem – współczujemy im, nienawidzimy… rozumiemy ich (znów mamy tu do czynienia ze studium natury człowieka).
Przede wszystkim jednak towarzyszymy Katniss w jej dalszych perypetiach i nie mamy przy tym szans na nudę. Pomysłowość organizatorów Igrzysk zdaje się nie mieć granic. A zakończenie naprawdę pobudza apetyt na więcej.
Czytałam z zapartym tchem, mimo że wcześniej obejrzałam film. Dla mnie część druga serii jest jeszcze lepsza niż pierwsza.

Po drugą część historii Katniss sięgnęłam, podobnie jak po pierwszą, już po obejrzeniu filmu. Zwykle najpierw czytam, jednak tym razem w żaden sposób nie wpłynęło to negatywnie na odbiór książki. Podobnie jak w pierwszej części akcja toczy się wartko i nie pojawiają się żadne dłużyzny. Katnisss chcąc niechcąc staje się częścią świata Kapitolu i, delikatnie mówiąc, nie czuje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie słyszałam o tej serii, dopóki nie doczekała się ekranizacji, a również wtedy hasła typu „hit literatury młodzieżowej” czy <<nowy „Zmierzch”>> mnie nie zachęcały, bo i do młodzieży się zaliczam już starszej. Jednak w końcu obejrzałam film, kiedy już doczekał się emisji w telewizji i bardzo mi się spodobał. Nie widziałam tam typowego kina młodzieżowego i to mnie zaintrygowało. Nie sięgnęłam jednak od razu po książkę. Najpierw zdążyłam obejrzeć, tym razem już w kinie, kontynuację losów Katniss. Dopiero znając dwie części z filmów, sięgnęłam po książki. Nie zawiodłam się. Obie powieści zostały dość wiernie przeniesione na ekran. Nadal nie wiem, dlaczego właściwie powieści Collins są uznawane za literaturę młodzieżową (szczerze mówiąc nie rozumiem też tego określenia w odniesieniu do „Harry’ego Pottera”) – czyżby wskazówka był wiek bohaterów? „Igrzyska śmierci” to interesująca pozycja fantasy, nie tylko dla młodzieży.
Jednak, przechodząc do rzeczy, powieść czyta się przede wszystkim bardzo lekko i szybko. Przystępny, nieskomplikowany język, wciągająca fabuła i całkiem ciekawie zarysowane postacie. Nie mamy tu jakiś szczególnie rozwlekłych opisów świata, w którym akcja się dzieje – ot, tyle, aby czytelnik miał ogólny obraz Panem, jego terytorium i historii. Najważniejsi są ludzie. No właśnie… Katniss bywa trochę irytująca, ale jest to postać z krwi i kości – ja jej wierzę, a nawet, przyznaję, polubiłam ją. Jej rozterki i tok rozumowania bywają infantylne, ale na ogół jest w tym bardzo przekonująca.
Sam przerażający pomysł Głodowych Igrzysk jest strzałem w dziesiątkę. Czegoś takiego jeszcze nie było (a przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo). Chociaż zapewne podobne rozwiązania pojawiały się choćby w horrorach (których na ogół nie czytam ani nie oglądam), opierających się na bratobójczej walce o przetrwanie na oczach świata. Idea straszna, ale jakże skuteczna i efektowna, czego świadomość mają włodarze Kapitolu. Zachowanie młodych trybutów także wydaje mi się być jak najbardziej realistyczne. Jedni poddają się duchowi igrzysk, zgłaszają na ochotników, trenują, znajdują w zadawaniu śmierci prawdziwą przyjemność, inni z kolei starają się przeciwstawić władzy w jakikolwiek sposób lub po prostu przetrwać, nawet jeśli oznacza to czynny udział w rozgrywce i zabijanie wbrew ich przekonaniom. Mamy wiec spory wachlarz interesujących postaci: od bezwzględnych zabójców z pierwszych dystryktów, po małą, niewinna i bezbronną (jak się wydaje) Rue. Nie zawsze jednak wszystko jest po prostu białe albo czarne. Jak to w życiu.
Dla mnie ta powieść to nic innego jak kolejne w literaturze studium istoty człowieczeństwa, a główna bohaterka staje na straży idei, że „Zawsze warto być człowiekiem...”.

Nie słyszałam o tej serii, dopóki nie doczekała się ekranizacji, a również wtedy hasła typu „hit literatury młodzieżowej” czy <<nowy „Zmierzch”>> mnie nie zachęcały, bo i do młodzieży się zaliczam już starszej. Jednak w końcu obejrzałam film, kiedy już doczekał się emisji w telewizji i bardzo mi się spodobał. Nie widziałam tam typowego kina młodzieżowego i to mnie...

więcej Pokaż mimo to