rozwiń zwiń

„Córka nauczyła mnie uważności”. Małgorzata Musierowicz i Emilia Kiereś o „Na Jowisza!”

LubimyCzytać LubimyCzytać
27.05.2020

Czego Małgorzata Musierowicz i Emilia Kiereś nauczyły się, razem tworząc „Na Jowisza!”? W czym matka i córka są do siebie podobne, a co je odróżnia? Które rodzinne historie zostały wplecione w wydarzenia znane z kart „Jeżycjady”? I kiedy ukaże się kolejna książka Małgorzaty Musierowicz, zatytułowana „Chucherko”? Przeczytajcie wywiad z pisarkami i sprawdźcie, co mówią o sobie samych oraz książkach, które tworzą.

„Córka nauczyła mnie uważności”. Małgorzata Musierowicz i Emilia Kiereś o „Na Jowisza!”

[Opis wydawcy] Gratka dla wszystkich miłośników Borejków, „Jeżycjady" i Małgorzaty Musierowicz – bez względu na wiek i płeć!

Sprawdźcie, jak wyglądała Rubaszna z plecakiem, skąd wziął się serwis Nowakowskich, czy kino "Rialto" wciąż funkcjonuje, a Fatum Ślubne istnieje naprawdę, jak zrobić najprawdziwszą sałatkę z puńczyka z tuszki i rudą perukę. Zajrzyjcie do mieszkania Borejków, spróbujcie poprawnie napisać najzabawniejsze dyktando świata i dowiedzcie się co nieco o piromańskich skłonnościach autorki „Jeżycjady"…

„Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę" to niemal dwieście alfabetycznie ułożonych haseł, kolorowe zdjęcia, nigdy dotąd niepublikowane ilustracje, ciekawostki, anegdoty, cytaty i powiedzonka. Wasza ukochana Autorka uchyla rąbka niejednej tajemnicy…

Agata Szwedowicz*: Ukazanie się książki „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” to rodzaj jubileuszu najdłużej pisanej polskiej serii powieści dla młodzieży. Niemal pół wieku pisania „Jeżycjady” to pół wieku obserwowania ludzi i świata. Czy dzisiejsze nastolatki różnią się od tych z pokolenia Gabrysi i Idy, czy też Róży i Tygryska? Co pozostaje niezmienne?

Małgorzata Musierowicz: Przecież łatwo to dostrzec: zmieniają się tylko rzeczy powierzchowne, pozory, fasony, mody, obyczaje. Prawdziwa natura człowieka – także nastoletniego – zmieniać się wraz z epokami nie może. Wszystkie emocje, lęki, nadzieje, pragnienia, wszystko co duchowe – dostaliśmy raz na zawsze. Niezależnie od czasów, w jakich żyjemy – musimy sobie z tymi uczuciami radzić, iść z nimi przez zmieniający się świat. To w gruncie rzeczy optymistyczne, prawda? – pomyśleć, że wszelkie nasze rozterki, burze, załamania i triumfy były już udziałem poprzednich pokoleń, i to jak wielu!

Emilia Kiereś: Też tak myślę. Zresztą niesłabnąca popularność literatury powstałej w ubiegłych wiekach dowodzi tego samego: nasze ludzkie sprawy i problemy są niezmienne i opisano je już dawno temu. Inne są tylko okoliczności.

„Chciałabym pokazać, jak trudno jest żyć młodemu człowiekowi dzisiaj. Jak trudno mu jest mieć nadzieję, otuchę, wiarę w to, że życie ułoży się po jego myśli, że będzie miał możliwość zrealizować wszystkie swoje marzenia, wszystkie swoje plany, że jego życie nie będzie jałowe. Jest niezmiernie trudno młodemu człowiekowi w tej chwili uwierzyć, że mu się to uda” – tak mówiła pani Małgorzata, podsumowując 35 lat pisania „Jeżycjady”. Czy te zdania pozostają aktualne?

MM: O, ciekawe, zupełnie nie pamiętam tych swoich słów. Dziś bym może tak nie powiedziała. Ale chwileczkę – przecież łatwo nie jest nigdy! I nigdy nie będzie. Trudności same się mnożą, a młody człowiek w każdej epoce ma tremę przed dorosłym życiem. Jeśli mogę mu jakoś pomóc swoim pisaniem – to się cieszę.

EK: Dorastanie zawsze jest trudne, mniej lub bardziej. Największą podporą są wówczas bliscy, jak zresztą w każdym trudnym momencie czy etapie życia. Książki mamy są za to świetnym dodatkowym drogowskazem. Pokazują, jak żyć dobrze, jak postępować, żeby potem nie musieć się wstydzić. Każdemu z nas od czasu do czasu przyda się takie przypomnienie, zwłaszcza jeśli jednocześnie przynosi dużo radości i humoru. Wcale niełatwo jest połączyć te dwie funkcje, ale mamie się udaje.

Wnętrze książki "Na Jowisza!" Małgorzaty Musierowicz

„Na Jowisza!” to kolejny owoc współpracy matki z córką. Co radzicie innym „zespołom”, żeby tak dobrze wychodziło? Czy są jakieś zasady, których trzeba przestrzegać? Czego się wzajemnie od siebie panie nauczyły?

EK: Owszem, zdarzało nam się współpracować już wcześniej, ale nigdy nie była to od początku do końca wspólna praca nad jedną książką. Kiedy mama pisała gawędy kulinarne „Musierowicz na Gwiazdkę” i „Musierowicz dla zakochanych”, służyłam tylko skromną pomocą w dostarczeniu niektórych materiałów. Z kolei moje trzy książeczki dla młodszych dzieci zostały zilustrowane przez mamę – ale w tym przypadku każda z nas pracowała zupełnie niezależnie, więc to też innego rodzaju współpraca niż nad „Na Jowisza!”. Tworzenie, komponowanie tej ostatniej książki było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem.

MM: „Na Jowisza!” to pierwsza naprawdę wspólnie napisana książka, na moich ponad czterdzieści i na dziesięć napisanych przez Emilię. Na co dzień jednak nie jesteśmy zespołem, wręcz przeciwnie! Owszem, w razie potrzeby bardzo łatwo i dobrze nam się ze sobą pracuje, pewnie dlatego, że i w życiu świetnie się ze sobą zgadzamy.

EK: „Na Jowisza!” od podstaw stworzyłyśmy razem. Począwszy od pomysłu, poprzez zmieniającą się w toku prac koncepcję, przetasowywanie haseł, dobieranie materiału ilustracyjnego, decyzje o usuwaniu nadmiarów tekstu czy dodawaniu go, a skończywszy na tytule, który wymyśliłyśmy wspólnie (ja: „Na Jowisza!”, mama: „Uzupełniam Jeżycjadę”). Oczywiście najważniejszą część książki, czyli rozwinięcie wymyślonych przeze mnie haseł, napisała mama, ale i tutaj stale się konsultowałyśmy. Zdarzało mi się zastawać mamę płaczącą ze śmiechu nad tworzonym właśnie sonetem Ignasia albo powątpiewającą, czy dany tekst nie jest za długi albo zbyt osobisty – wszystko to przeżyłyśmy razem. Pracowało nam się doskonale, w radosnej, twórczej atmosferze, jak gdybyśmy szykowały dla przyjaciół skrzynię pełną niespodzianek. Co nie zmienia faktu, że – ponieważ obie jesteśmy indywidualistkami i preferujemy pracę solową – natychmiast po zakończeniu działań związanych z „Jowiszem” rzuciłyśmy się w swoje własne pisanie, i w tej chwili już znowu, tak jak wcześniej, każda z nas zanurzona jest w osobnym świecie: mama z Chucherkiem w podpoznańskim otoczeniu, a ja w baśniowej krainie pełnej zagadek i niebezpieczeństw.

MM: Jesteśmy różne, ja – wesołek i szałaput, Emilia – osoba poważna i zorganizowana; ja nie lubię podróży, ona je uwielbia, mnie najlepiej się pisze w nocy, a jej – od wczesnego rana. Z podobieństw: jesteśmy obie samowystarczalne, ponadto bardzo lubimy pracę, każda swoją. Nie przekraczamy nigdy owych intuicyjnie wyczuwanych granic naszych autonomii, to kwestia taktu po prostu. Emilia już od dziecięciu lat jest uznaną autorką – pisze tajemnicze powieści i opowiadania dla dzieci starszych, bardzo pracochłonne. Staram się jej nie przeszkadzać i tylko niekiedy proszę ją o rzeczową pomoc i kontrolę w pisaniu – tak jak to było w przypadku dwóch książeczek kucharskich zawierających także cytaty poezji. „Na Jowisza!” zaś powstało w duecie na specjalną prośbę pani redaktor Anny Czech, z którą Emilia współpracowała już wcześniej. A kiedyś, także na prośbę wydawcy, z największą przyjemnością zilustrowałam córce jej trzy książki dla dzieci młodszych – i tu też świetnie się ze sobą zgadzałyśmy, rozumiejąc doskonale jedna drugą.

Wielka to radość, obserwować twórczy rozwój swojego dziecka! – ale trzeba umieć się nie narzucać, trzymać się w dyskretnym dystansie. Każdy pisklak musi sam rozwinąć swoje skrzydła i sam polecieć. Matka tylko uczy go sztuki latania, a potem stoi z boczku i kibicuje, w razie czego wydając jedynie cichy szczebiot ostrzegawczy.

EK: Uczyłam się tego latania, owszem! Także jeśli chodzi o pracę twórczą. Na początku pisarskiej drogi potrzebne było te parę bardzo ważnych, fundamentalnych wskazówek z ust mamy, w połączeniu z latami obserwacji i całkiem mimowolnego podglądania, w jaki sposób mama pracuje z tekstem – bo wówczas wcale jeszcze nie planowałam, że będę pisać książki. Studia polonistyczne dały mi też bardzo wiele, podobnie jak doświadczenie zebrane w pracy redaktorki i tłumaczki literatury dziecięco-młodzieżowej, które z kolei pozwoliło mi poznać pracę przy książkach od podszewki. Uczę się zresztą przez cały czas, myślę, że tak trzeba – stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Każda kolejna książka, którą piszę, to dla mnie nowa szkoła i nowe doświadczenia.

MM: A czego ja się uczę od mojej córki? – metodyczności, porządku, dobrej i przemyślanej organizacji. Uważności! Emilii też zawdzięczam potrzebną biegłość w pracy z komputerem – nauczyła mnie wszystkiego!

EK: To prawda – mama śmiga jak rakieta, już nawet nie chodzi o prostą obsługę komputera, ale o prowadzenie, moderowanie i uzupełnianie jej strony internetowej… W tym zakresie w ogóle przestałam być mamie potrzebna!

W „Opium w rosole” znalazła się bardzo dramatyczna opowieść o Piesku – ukochanej zabawce małej dziewczynki. Piesek zostaje wyrzucony za okno przez matkę chcącą odzwyczaić dziecko od ssania palca. W „Na Jowisza!” przekonujemy się, że to historia wzięta z życia. Znamy już wersję powieściową, poznaliśmy właśnie opowieść pełnej poczucia winy matki, a jak zapamiętała to pani Emilia, właścicielka Pieska?

EK: Szczerze mówiąc – nie pamiętam szczegółów zbyt dobrze. Widocznie jednak nie było to dla mnie aż tak ważne, jak się wydawało mamie, zawsze pełnej skrupułów. Piesek był, potem go nie było – ale najwyraźniej z powodzeniem zastąpiła go któraś z ulubionych lalek: fioletowa Lila (nawet włosy miała fioletowe) albo Tola, lalka-szmacianka z warkoczami z żółtej włóczki i, co absolutnie cudowne, mojego wzrostu! Pomysł na to, żeby w ogóle napisać o Piesku w „Na Jowisza!”, przyszedł nam do głowy, kiedy przeglądałyśmy nasze albumy ze zdjęciami. Wpadła nam w oko ta rodzinna fotografia na stogu siana i nagle mnie olśniło – że przecież skoro ten Piesek na zdjęciu jest jednocześnie Pieskiem Geniusi, zabawnie będzie opisać jego prawdziwe losy. Zresztą, szkoda byłoby o tym nie wspomnieć. Epizod ten jest dla mnie ważny z jednego, bardzo istotnego powodu: historii z Pieskiem zawdzięczam prawidłowy zgryz!

MM: A ja dodam, że – jako wówczas młoda matka – to poczucie winy miałam niepotrzebnie. Teraz już wiem, że wychowywanie dzieci jest sztuką trudną i że rodzice niekiedy muszą podejmować decyzje niełatwe i niepopularne, stawiać stanowcze zakazy mające chronić przed niebezpieczeństwem. „Babskie sentymenty”, jak je trafnie nazwała moja Mama, trzeba twardo odłożyć na bok w obliczu argumentów racjonalnych i sytuacji wymagających działania. To po prostu kwestia odpowiedzialności.

Wnętrze książki "Na Jowisza!" Małgorzaty Musierowicz

 

Z książki aż kipi miłość do Poznania i okolic! Które detale było najprzyjemniej fotografować? Jak zmieniły się Jeżyce od czasów, gdy pani Emilia zwiedzała dzielnicę na wózku pchanym przez panią Małgorzatę? Czy podczas fotografowania coś panie zaskoczyło? Dokonałyście jakiegoś odkrycia?

MM: A nie, tu znów się pani myli, niespecjalnie kocham Poznań, zwłaszcza obecny. Uciekłam z jego centrum, kiedy tylko to było możliwe! (Zdecydowanie wolimy leśne okolice, gdzie właśnie teraz mieszkamy). Natomiast od dziecka mam zwyczaj uważnie obserwować swoje otoczenie i zawsze staram się jak najwięcej o nim dowiedzieć, toteż wiem całkiem sporo o moim mieście rodzinnym, w którym przeżyłam aż pół wieku. Podziwiam dawnych mieszkańców Poznania i wszystkich Wielkopolan, którzy dzielnie i jakże roztropnie stawiali opór podczas kolejnych zawieruch historii.

EK: Duże miasta jako takie raczej mnie odstraszają. Wolę przebywać w przyrodzie, z dala od zgiełku, tłumu i spalin. Nie zmienia to faktu, że z Poznaniem wiąże się wiele moich bardzo dobrych wspomnień. Mam tam wielu przyjaciół. No i jest w Poznaniu mnóstwo pięknych miejsc, zakątków, budynków, które z pewnością warto docenić.

MM: W książce „Na Jowisza” starałyśmy się pokazać mimochodem ten Poznań i tę Wielkopolskę, które budzą szacunek, sympatię i podziw. Rada jestem, że zamiar się powiódł – a wiem to z licznych już głosów czytelniczych – i że, pomimo owych poważnych akcentów, książka przecież śmieszy, bawi i przynosi pociechę. Czytelnicy żywiołowo i gorąco zareagowali na „Na Jowisza!” i, jeśli wolno, chciałabym tu im podziękować za ten wspaniały odbiór i za tyle sympatii. To silne uczuciowe, duchowe sprzężenie między autorem a czytelnikami jest czymś nie do przecenienia! Bardzo, bardzo pomaga mi w pracy – a także w życiu!

EK: Wracając do pani pytania: Jeżyce znam oczywiście na wylot i teraz, odwiedzając je po dość długim czasie, stwierdziłam, że bardzo wypiękniały. Kamienice, niegdyś podupadłe, świecą nowymi tynkami, wiele zniszczonych miejsc odrestaurowano, zadbano o zieleń, o chodniki. Teraz to dużo ładniejsza, czystsza i przyjemniejsza dzielnica niż kiedyś.

MM: Wraca do dawnego fasonu! – była to kiedyś bardzo elegancka enklawa, jak świadczą stare zdjęcia i opisy. Kiedy my tam zamieszkaliśmy w latach siedemdziesiątych, w tej starej kamienicy z roku 1911 wszystko się waliło i sypało, z sufitem nad naszymi głowami włącznie. Dobrze, żeśmy przeżyli!

Detale owego dramatu, rzecz jasna, można znaleźć w „Na Jowisza!” (w „Febliku” także spadł sufit!). Mowa jest tam też o dziurze w ścianie, która została odkryta najpierw u nas, a potem w mieszkaniu Borejków. Ale też sporo napisałyśmy na przykład o odległym Śmiełowie, dokąd uciekła z ukochanym Laura, i o pobliskiej Wierzenicy, gdzie bawił Ignacy Grzegorz z Agą. Wszystkie zaś miejsca jeżycjadowe pięknie obfotografowała Emilia!

EK: Na początek zrobiłam spis miejsc, które koniecznie trzeba sfotografować. Ta lista przeewoluowała później w mapkę, którą można znaleźć w „Na Jowisza!”, już w opracowaniu graficznym pani Anny Pol. W spisie znajdowały się na przykład domy poszczególnych bohaterów „Jeżycjady” oraz te budynki czy miejsca, które miały znaczenie w akcji poszczególnych książek (np. opera, park Moniuszki, Teatralka) – nie wszystkie zmieściły się w „Na Jowisza!”. Część musiałyśmy usunąć kosztem innych haseł i fotografii, które zrobiłam już niezależnie od listy, a których żal było nie pokazać, bo widać na nich piękno starych Jeżyc i, jak mi się zdaje, można też trochę poczuć atmosferę tej dzielnicy.

Co z „Chucherkiem”, której twarzyczkę (i okładkę) już znamy?

MM: „Chucherko” spokojnie czeka, aż wymyślę je na nowo. Nigdy nie zamierzałam truć swoich czytelników żadnym z dostępnych wirusów. Tymczasem akcja „Chucherka” toczyć się miała właśnie w roku 2020, a więc, jak się okazuje, w „roku zarazy”! Zamierzałam pisać tę powieść na bieżąco (jak to często mam w zwyczaju). Ale najpierw wydawnictwo Egmont zaprosiło nas do współpracy, więc trochę czasu zeszło (jakże przyjemnie!!) przy tym pisaniu „Na Jowisza!”: przekopywałyśmy się przez rodzinne archiwa (bardzo obfite!), ja malowałam, Emilia fotografowała, wreszcie razem tkwiłyśmy nad układaniem całości i nad korektami. Pracy było mnóstwo i, jak to pracusie, świetnie się razem bawiłyśmy! A potem nagle nastał okres epidemii i okazało się, że właściwie nic z tego, co już napisałam w odłożonym na bok „Chucherku”, nie przystaje do nowej rzeczywistości. Połowa książki do wyrzucenia! Ale to nic, lubię wyrzucać i pisać na nowo. W ogóle – lubię pisać, jest to moje ulubione zajęcie, zaraz po czytaniu, a przed malowaniem. „Chucherko” więc zapewne powstanie! – tylko nie wiem, kiedy. Muszę się dobrze namyślić. No i przede wszystkim – zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja.

EK: Jako obserwator zza miedzy mogę zdradzić, że mama pracuje nad „Chucherkiem” – ale każda książka musi dojrzeć, i to w swoim czasie. Pozwolę sobie więc wystosować apel do czytelników „Jeżycjady”: bądźcie cierpliwi!

*Agata Szwedowicz, dziennikarka, czytelniczka i ogrodniczka.

Książkę można kupić już w księgarniach online.

Fot. otwierająca: Wydawnictwo HarperCollins Polska


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
czytamcałyczas 27.05.2020 16:03
Czytelnik

Bardzo dobre było czytać jak ci,bohaterowie dorastali.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać 27.05.2020 10:03
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post