cytaty z książek autora "Sidonie-Gabrielle Colette"
Trudno zadowolić jednocześnie wszystkich i samą siebie. Wolę zacząć od siebie...
Łudź się, ty romantyczne stworzonko, nadzieja nic nie kosztuje. Gdybym nawet usiłowała otworzyć ci oczy - i tak byś mi nie uwierzyła.
Ale czym jest serce, proszę pani? Ma mniejszą wartość niż opinia, którą się cieszy. Ze wszystkim się godzi, na wszystko przystaje. Można je wypełnić byle czym, tak mało wymaga... Ciało to zupełnie inna rzecz... A owszem! Wie, czego chce, jest, jak to się mówi - smakoszem.
Na imię mi Klaudyna, mieszkam w Montigny; tu się urodziłam w 1884 i pewno nie tu umrę.
- Jakie ta Annie ma śliczne oczy, prawda, miły? Jak kwiaty dzikiej cykorii rozkwitłe na brunatnym piasku…
- Tak - uzupełnia Renaud - kiedy unosi powieki, ma się wrażenie, że się rozbiera.
Raduje mnie tylko, że przniknęłam go do głębi, że go bez reszty zaklaudynowałam.
Biorę kochanka, bez miłości, po prostu dlatego, że wiem, że to jest źle: oto zepsucie. Ale jeżeli biorę kochanka (…), którego kocham lub po prostu pożądam (…) mam do tego najzupełniejsze prawo i uważam się wtedy za osobę najuczciwszą w świecie. Słowem: być zepsutym to znaczy grzeszyć, choć nam to nie sprawia przyjemności.
Dwaj panowie potrząsają kolejno moją ręką i odwracamy się na pięcie. Zbawienny wpływ na Marcela? Dużo mnie to obchodzi! Nie mam powołania apostolskiego. Zbawienny wpływ na Marcela? Boże, cóż to za nierozgarnięte stworzenie: inteligentny mężczyzna!
Gdybym była mężczyzną i znała siebie naprawdę, nigdy bym siebie nie pokochała: nietowarzyska, porywcza i zbuntowana, wszystko z góry wie, nigdy nie ustąpi, czepliwa, niby taka bohema, ale w głębi duszy strasznie “akuratna”, zazdrosna, szczera z lenistwa, kłamczucha dla świętego spokoju...
Krzywdzić, powstrzymując się niemalże od grzechu, to nie mogło być dzieło kobiety pospolitej.
Być zepsutym to znaczy grzeszyć, chociaż nie sprawia nam to przyjemności.
I ta jej drwiąca mina, ta mina jakby nosiła w kieszeni cyjanek i pół korca chloroformu w torebce!
Kiedy nie ma się nic samemu (jak ja), wszystkiego oczekuje się od innych.
Jasne, że nie żałuję, iż nie opuściłam szkoły, ale nawet ja, przyzwyczajona do ich zadziwiających manier i niespotykanych obyczajów, zgłupiałam teraz i pytam sama siebie, czego się ona spodziewa, posyłając razem tego kobieciarza i tę młodą dziewczynę po to, by w jej sypialni oglądali szczelinę, która, mogłabym przysiąc, wcale nie istnieje.
- Jest to taka szpara, która zasadniczo powinna znajdować się w murze, ale czasem znajduje się zupełnie gdzie indziej.
Na imię mi Klaudyna, mieszkam w Montigny, tu się urodziłam w 1884 i pewnie tu nie umrę"...
Mój stan ducha - dlaczego niby i ja nie miałabym pozwolić sobie na "stany ducha"? - trudno byłoby sprecyzować. Jest to stan ducha osoby, której niedługo ma spaść na głowę dachówka.
On zbyt wiele podróżował, ja za mało. Włóczęgą jestem tylko duchem. Podążam wesoło za Renaudem, bo go bardzo kocham. Uznaję jednak tylko takie jazdy, które mają swój kres. On, rozkochany w podróżach dla podróży, budzi się, wesoły pod obcym niebem, z tą świadomością, iż tego samego dnia pojedzie dalej. Wzdycha do gór w kraju sąsiednim, do cierpkiego wina w jeszcze innym, do sztucznych wdzięków jakiegoś kurortu wyfiokowanego i ukwieconego, do samotności górskiej wioski. I opuszcza je, nie żałując ani wioski, ani kwiatów, ani mocnego wina...
Ja podążam za nim. I rozkoszuję się - ależ tak, tak, ja rozkoszuję się także - urokami kurortu, słońcem przezierającym spoza sosen, dźwięcznym górskim powietrzem. Lecz u nogi czuję nić, której drugi koniec okręca się wokół starego orzecha w ogrodzie w Montigny.
Trudno pocieszać kobietę przytłoczoną dobrym pół kilo diamentów.
Kiedy kobieta, na którą miło jest popatrzeć - a w owych czasach na pewno miło było na mnie popatrzeć - żartuje z mężczyzny, ma on sto sposobów, by natychmiast odparować atak kpiną, złośliwością czy aluzją do swojej miłosnej przewagi. W spojrzeniu Gerarda Haume nie dostrzegłam żadnej wrogości, ale też i żadnej chęci, żeby mi się spodobać. Nie ma kobiety, która nie poczułaby się dotknięta takim prędkim, milczącym dowodem własnej nieszkodliwości.
Historię doskonałej miłości streścić można w trzech linijkach: On mnie kochał, ja Go kochałam, Jego obecność przesłoniła mi wszystkich innych; byliśmy szczęśliwi, potem On przestał mnie kochać i cierpiałm.
W mym cierpieniu, w mym cierpieniu niemądrym i niewypowiedzianym wydrążyć jamę i zwinąć się w kłębek
na jej dnie.
Dalej wielka Anais (dzięki doskonałej pamięci, która zastępuje jej prawdziwą
inteligencję, uda jej się na pewno przekroczyć progi szkoły w Fontenay-auxRoses), chłodna, zepsuta i tak opanowana, że nigdy się nie czerwieni –
szczęśliwa! Posiada prawdziwy talent rozśmieszania i nieraz rozśmieszała mnie
do łez. Ni to blondynka, ni brunetka, cera żółta, bez rumieńców, malutkie czarne
oczka i długa jak tyka. W sumie postać wcale niebanalna; kłamczuch, lizus i
oszukanica, wielka Anais da sobie radę w życiu.
O Boże, jak ja kocham te lasy! Jestem tam zupełnie sama, oczy błądzą w oddali pośród drzew, gdzie jest zielono i tajemniczo, i czuję się jednocześnie rozkosznie spokojna i odrobinkę strwożona samotnością i półmrokiem...
Ciche dzwonienie porcelanowej łyżeczki w korytarzu ostrzega, że ktoś niesie Marcelowi filiżankę ziółek, które pija o dziesiątej, i nagle zaciskam szczęki, żeby nie zerwać się, nie zrzucić lampy, nie przewrócić stołu, Annie i Marcela, nie krzyknąć: “Dajcie mi spokój! Chcę być sama, nie słyszeć cudzego, głupiego życia wokół siebie!
Oby tylko moja odpowiedź zawarła dość tego, co mu chciałam przekazać, chciałam ją napisać radosnym atramentem koloru pomarańczy lub koniuszkiem rozżarzonej słomki, głownią pochodni czarnej i różowej, na papierze z ciepłego aksamitu podobnego do mojej skóry… Listy miłosne powinno się móc rysować, malować, krzyczeć...
Jadę do Arriege w najpoważniejszych zamiarach, te cztery tygodnie zabiegów pozwolą mi zimą jeść trufle, pić burgunda i kłaść się spać o trzeciej...