Projekt Stalin Adam Roberts 5,7
ocenił(a) na 43 lata temu Dobry tytuł, obiecująca okładka - militarne sf z latającymi talerzami, osadzone w realiach ZSRR, pomyślałem biorąc książkę do ręki. Poniewczasie się okazało, że wydawca na spółkę z autorem polecieli sobie w kulki, bo w środku nie ma nic z tych rzeczy. Ale może po kolei.
Primo - to nie jest żaden "Projekt Stalin". Owszem, to Stalin daje pisarzom SF polecenie stworzenia konceptu potencjalnej inwazji obcych, ale tak on sam, jak i koncept, po kilku kartkach schodzą ze sceny. Z kolei podtytuł - "Wspomnienia Konstantyna Skworeckiego z inwazji obcych z 1986 roku" - jest wyssaną z palca bzdurą, bo zasadniczo w książce... nie ma żadnej inwazji. Serio serio. Zaś dla ścisłości - oryginalny tytuł książki brzmi "Yellow Blue Tibia", co jest angielskim z grubsza fonetycznym zapisem rosyjskiego zwrotu "Kocham cię" ("Ja ljublju tiebia"). Ale, jak rozumiem, zadanie sensownego przełożenia tego tytułu na polski przerosło tłumacza i dostaliśmy absurdalny "Projekt Stalin"...
Secundo - w książce nie ma żadnych armat i czołgów, żadnych siejących promieniami ufockich talerzy, ba!, w ogóle niczego, co mogłoby choć otrzeć się o batalistykę. Cała fabuła to mieszanka kryminału z pokrętnym dramatem obyczajowym, pełna dialogów, dreptania (w końcu bohater młody nie jest) i użerania się z innym, równie starym durniem. Z akcentów militarnych jest co najwyżej grożenie pistoletem oraz granatem.
Tertio - z "Projektu Stalin" takie science fiction, jak z koziej rzyci waltornia. Inwazji obcych, jak już ustaliliśmy, nie ma. Nie jest to też historia alternatywna (katastrofa "Challengera" i Czarnobyl są, jakie były). Chwilami można podejrzewać namiastkę ufologicznych bliskich spotkań trzeciego stopnia, ale są one tak podane, że raczej należy je zrzucić na karb rozstrojonego umysłu bohatera.
Natomiast w bonusie dostajemy nie do końca wiarygodne realia (te wszystkie grzeczne rozmowy z aresztowanymi),nieciekawe wtręty ufologiczne, dwójkę scjentologów będących wręcz zbawcami ludzkości, oraz wkurzająco trudnych do utłuczenia adwersarzy, którzy sposobem niemalże magicznym wciąż wychodzą z życiem z sytuacji zdawałoby się beznadziejnych.
Najzabawniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że książkę czyta się całkiem nieźle, Roberts potrafi bowiem nadzwyczaj barwnie odmalować postaci głównych bohaterów, żywo poprowadzić interakcje między nimi, a wszystko skąpać w odrobinie czarnego humoru. Mógłbym z łatwością polubić tę książkę, gdybym sięgał po nią jako po sensację czy kryminał. No ale to miała być fantastyka.
A wtedy następuje finał, w którym... trudno powiedzieć, co się dzieje. Autor rzucił na szalę flotę talerzy UFO, ale zrobił to w sposób tak dramatycznie mętny, pseudofilozoficzny i wydumany, że nie sposób rozstrzygnąć, czy czyni to w końcu z "Projektu Stalin" fantastykę, czy nie. Czy prościej założyć, że bohaterowi ostatecznie odbiło.
Roberts to ponoć całkiem przyzwoity pisarz. Trudno w to jednak uwierzyć, bo trzy jego wydane w Polsce książki - wespół z "Kodem Edy Vinci" i "Opowieścią zombilijną" - to mniej lub bardziej knoty...