cytaty z książek autora "Karl-Markus Gauß"
Właśnie te narody, które swą heroiczną genealogię wywodzą z zamierzchłych wieków historii, dopatrują się tylko mitów o krwi i rasie, są mieszanką tak wielu grup etnicznych, że ich nacjonalistyczni ideologowie musieliby popełnić samobójstwo, przepełnieni pogardą do samych siebie, gdyby nie dane im było błogosławieństwo głupoty.
Jeżeli ma się wystarczające środki, można rozbijać się po świecie i jako zglobalizowany tubylec wszędzie czuć się u siebie. Tymczasem zaś miliony ludzi, bez względu na to, jak długo harują w jakimś miejscu, na zawsze pozostaną tymi samymi obcokrajowcami, którymi byli w momencie swojego przybycia.
Wszakże nacjonaliści umieją się zawsze powoływać na przeszłość swojego narodu dopiero wtedy, gdy wcześniej gruntownie ją zafałszują.
Materialna i instytucjonalna zależność od ludzi, których poziom umysłowy ma się wszelkie powody lekceważyć, jest czymś upokarzającym.
Widok pokonanych jest tak porażający, że nawet oprawca zaczyna się przed sobą usprawiedliwiać i tłumaczyć, że tak naprawdę to jego zaatakowano i został zmuszony do obrony.
Pod płaszczykiem przesadnego, taniego współczucia prawie zawsze kryje się agresja. Obrazy grozy rozpowszechnia się tylko pozornie ze współczucia; w tych, którzy je oglądają, też nie budzą one współczucia, lecz strach. Niepokoi nas groza, która zawisła nad innymi, ponieważ czujemy niejasno, że nędzarze mogą się wyrwać ze swojej nędzy i zarazić nią nas.
Pewien przyjaciel, który niegdyś pracował w Polsce jako korespondent dużego czasopisma i zna ten kraj o wiele lepiej ode mnie, opowiadał mi, że można tu spotkać wiele atrakcyjnych kobiet pieczołowicie dbających o swoją powierzchowność i spędzających życie u boku grubo ciosanych, niezadbanych i mało pociągających mężczyzn. Ponieważ w ten sposób przygotowywał mnie na moją pierwszą podróż po Polsce, wówczas rzeczywiście wszędzie to dostrzegałem, w restauracjach, w tramwajach, na ławkach w parku, w hipermarketach - tę dysproporcję, tę nierówność płci. Wszędzie było widać zadbane kobiety w różnym wieku, które najlepiej jak mogły uwydatniały urodę daną im przez naturę, a obok nich brzuchatych osobników z tłustymi włosami, facetów tkwiących w dresach albo ubiorach skomponowanych zupełnie bez gustu i chyba tylko po to, żeby po prostu nie musieli chodzić po katolickim kraju jako nagie małpy. Teraz, kiedy mnich z zachwytem opowiadał mi o katedrze Podwyższenia Świętego Krzyża i innych kościołach w mieście, znów przyszła mi na myśl obserwacja mojego przyjaciela i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że często widzę taki obrazek: najatrakcyjniejsi polscy chłopcy nie chodzą w dżinsach ani modnych ciuchach, tylko w habitach nowicjuszy, braci klasztornych i młodych mnichów. Suną po swoich miastach, nierzadko w radosnych grupach, za którymi dziewczęta posyłają spojrzenia pełne zupełnie innego rodzaju współczucia niż u nas, to znaczy nie współodczuwają z tymi godnymi pożałowania chłopakami, że tak wcześnie wyrzekli się uciech życia, lecz patrzą za nimi z żalem, że to właśnie oni na zawsze chowają się przed nimi za murami klasztornymi i regułą kościelną. Również w Opolu, po którym tego wiosennego dnia spacerowała niejedna zakochana para, wydawało się, że na wybór kobiet zdecydowali się jedynie ci, którzy są zbyt szpetni na kandydatów do stanu duchownego.
Im zimniejsza zdawała się niemiecka siła, tym bardziej Łużyczanie zamykali się w swych ciepłych, małych wspólnotach, odgradzając się od świata. Teraz, kiedy ich narodowe prawa są zagwarantowane, nie są już narażeni na nacisk germanizacji, lecz ssącą, przemożną siłę asymilacji.
Każdy Łużyczanin ma dwa nazwiska, jedno niemieckie i jedno łużyckie. Niemieckie ma wpisane w paszporcie i używa go w urzędach oraz oficjalnie. Łużyckie nosi na co dzień i ma je także zapisane na grobie (a jeśli jest pisarzem, to także na okładkach swoich książek). Do Łużyczanina w jego wsi wszyscy zwracają się tylko jego łużyckim imieniem, ale jeśli pójdzie zapisać dziecko do szkoły, musi to zrobić po niemiecku. (...) Do tego, że dla urzędów ich nazwiska muszą mieć niemieckie brzmienie, Łużyczanie przyzwyczaili się od pokoleń, i nie spotkałem nikogo, kto uważałby to za coś dziwnego. Mają dwa nazwiska i tak jest już od setek lat.
Za rządów Bismarcka zjednoczone Niemcy próbowały konsekwentnie z całą surowością nauczyć owych "kulturowych reakcjonistów", jak nazywano Łużyczan, niemieckiego postępu, a jeden z propagandystów, któremu już wtedy marzył się Endlösung, żądał, by "skończyć z resztkami Wendów". Kraj zalały zastępy uskrzydlonych duchem nacjonalistycznym nauczycieli i pastorów, by zacofany narodek nauczyć pruskiego porządku. A potem nastali narodowi socjaliści, którzy zamierzali w ciągu jednego pokolenia zakończyć tę trwającą od stuleci irytującą sytuację. Intelektualiści mieli całkowicie się zasymilować, pod warunkiem, że zrozumieją swój błąd i zadeklarują chęć poprawy, lub zostaną bezlitośnie wymordowani, zaś plany Himmlera dla "pozbawionego przywódców ludu" przewidywały, że po wojnie zostanie on przesiedlony na wschód Europy i zapędzony do niewolniczej pracy.
Dzisiaj w Dolnych Łużycach mieszkają ludzie, którzy już nie mówią po łużycku, podobnie jak nie czytają w tym języku, lecz mimo to nadal nazywają się Łużyczanami.
Skoro tak mało jest granic naturalnych, bezsensowne jest doszukiwanie się logicznej zasady, według której w Europie można by przejrzyście i bezkonfliktowo uporządkować linie podziału. Obojętnie, jakie kryterium wybierzemy, uznając je za słuszne i sprawiedliwe - geograficzne, kulturowe, religijne czy historyczne - granica zawsze będzie naruszeniem indywidualnych i zbiorowych praw, zawsze stanie na ich drodze. Bo nie jest ona wymysłem ludzi mieszkających na obrzeżach, lecz ludzi z centrum kraju.
Nie wiem, czy potrzebowałem dziesięciu minut, czy może godziny, żeby podać rękę każdemu, kto witał mnie osobiście jako gościa swojej osady (...). Byłem otoczony napiętnowanymi - i nie spotkałem wśród nich nikogo, kto nie uśmiechnąłby się do nieznajomego gościa i nie poklepał go przyjaźnie po plecach.
Ile kobiet trzeba wybrać do władz określonej partii, żeby mężczyźni nie wypadali nazbyt niekorzystnie, na to w cywilizowanych krajach istnieją wyliczone kwoty procentowe.
Nacjonalizm zasadniczo jest grzechem, który popełniają inni, a byli przecież jeszcze Albańczycy, nacjonaliści rozmnażania się, którzy na uświęconej ziemi Kosowskiego Pola najbezczelniej w świecie okazali się płodniejsi niż Serbowie i stopniowo w owej mitycznej kolebce serbskości osiągnęli przewagę demograficzną!
Podział Europy istnieje nadal i jedna, ta zamożna, krótko mówiąc, nasza Europa ma tyle władzy i majestatu, by decydować, w którym miejscu ta druga się zaczyna, a nasze królestwo humanizmu i dobrobytu – zrodzonego z dobrobytu humanizmu i chronionego przez władzę dobrobytu – się kończy.
Jeśli wierzyć werdyktom językowym formuowanym przez wielkie narody europejskie, potężne państwa narodowe, nacjonalizm stał się dzisiaj raczej sprawą małych, słabych, zatroskanych o swą suwerenność ludów Europy. Tam, gdzie się odzywają, by bronić swych słusznych interesów i w często trudnym ekonomicznie, kulturowo czy językowo położeniu upierają się przy narodowej odrębności, tam wspólnota potęg często piętnuje je jako rzekomych nacjonalistów i wystawia im złą cenzurkę, stwierdzając, że narody owe nie przyswoiły sobie jeszcze nauk nowej Europy.
Brak tradycji mieszczańskich ma również sympatyczną stronę: codzienne życie nie jest do końca skomercjalizowane i nie wszystkie jego dziedziny są w całości uzależnione od pieniądza. (s.199).
Kto pokazuje ludzi zawsze tylko w ich ubóstwie, ten redukuje ich do niego albo w najlepszym razie robi z nich wieczne ofiary, które jedynie jako ofiary wydają mu się do zniesienia i którym nie przypisuje żadnych innych cech prócz właśnie takich, jakie predestynują je do tej roli.
Rosyjscy studenci obchodzą dzień zwycięstwa Armii Czerwonej nad faszystami, który to dzień ich rumuńscy koledzy traktują jako dzień rozpoczęcia w ich kraju okupacji sowieckiej; Rumuni obchodzą dzień ogłoszenia niepodległości Mołdawii w 1991 roku, a ich rosyjscy koledzy uważają go za dzień, kiedy w swoim kraju stali się mniejszością. Ponadto (...) większość, która uważa się za pełnych Rosjan, w rzeczywistości jest w połowie Rumunami czy Bułgarami albo Ukraińcami, ci zaś, którzy uważają się za czystej krwi Rumunów, są w istocie w połowie Rosjanami. I jako tacy, jako pół-Rumuni, którzy kochają pół-Rosjanki, i pół-Rosjanie, którzy kochają pół-Rumunki, większość z nich jest nadal głęboko przekonana o tym, że ich narodowość to rzecz święta. (s.47).