Dziewiąty tom kolekcji rozpoczyna się od dziwnego sojuszu autobotów z organizacją Action Force - paramilitarnej ekipie paradującej w strojach klaunów / superbohaterów (niepotrzebne skreślić). Rozumiem, że próba rozkręcenia nowej marki i tak dalej, ale jest zwyczajnie słabo - zwłaszcza jak na Brytyjską redakcję.
Jak zwykle, historie zza oceanu też nie imponują - a to kosmiczne śrubki wywołujące korozję, a to autoboty bez zastanowiania wykonują durne rozkazy nowego 'dowódcy', a to banda losowych dzieciaków lata po orbicie Decepticonem. Gdzieś pod koniec robi się lepiej, ale to zbyt mało, zbyt późno.
Dziwny tom, nawet jak na standardy lat '80.
Po stopniowym wzroście poziomu w 2 i 3 tomie, znowu zrobiło się kiepsko.
A to jakiś niezbyt rozgarnięty przestępca znajduje pistolet-Megatrona i zaczyna siać zniszczenie, jednocześnie żyjąc życiem gwiazdy rocka.
A to tajna amerykańska agencja chce stworzyć propagandę przeciw wielkim robotom, zatrudniając w ramach czarnego charakteru rysownika przebranego za klauna.
Bumblebee wchodzi w wiek bycia emo i porzuca autoboty, a Buster chce dowieść swojego męstwa jako pilot mecha - pomimo kompletnego braku doświadczenia czy kwalifikacji - czyli historia żywcem skopiowana z japońskiego Gundama.
Zapowiedź tytułowej "Drugiej Generacji" Transformersów też zrealizowana jest dość marnie, przypominając marketingowe rozkładówki z pierwszego tomu. Pomijając nawet braki fabularne wynikające z opóźnień w amerykańskim oddziale Marvela.
Ogólnie cały tom przypominał fillery w anime - kiepskie historyjki, ledwo powiązane z nadrzędną fabułą, mające zapełnić miejsce między powstającymi powoli epizodami z głównego wątku.