rozwiń zwiń

Szkice o przekładzie, część pierwsza. O widoczności

Tomasz Pindel Tomasz Pindel
26.05.2019

My, czytelnicy literatury pięknej, mamy świadomość, że znaczna część naszych lektur napisana została w innych językach i żebyśmy mogli się nimi cieszyć, ktoś musiał je z tamtych języków przetłumaczyć na nasz.

Szkice o przekładzie, część pierwsza. O widoczności

Akurat w Polsce od lat statystyki jasno wykazują, że proporcje literatury tłumaczonej do tej pisanej po naszemu mniej więcej rozkładają się fifty–fifty, choć jeszcze niedawno wyraźną przewagę miała literatura obca (proszę zwrócić uwagę, że na przykład w latach dziewięćdziesiątych rodzimy kryminał czy proza romansowo-obyczajowa – a to one nabijają statystyki czytelnicze – występowały w formie szczątkowej). Mamy zatem dość dobrze ugruntowaną świadomość istnienia zawodu tłumacza literackiego.

To wcale nie wszędzie jest aż tak oczywiste. Weźmy choćby najpotężniejszy współczesny rynek wydawniczy, ten należący do świata anglojęzycznego. Anglosasi – że nazwę tak użytkowników mowy Szekspira z całego globu – są czytelniczo raczej wsobni, nieraz słyszałem opinię, że w Wielkiej Brytanii czy USA łatwiej wydać trzeciorzędnego pisarza anglojęzycznego niż wybitnego twórcę piszącego w jakimkolwiek innym języku. Tamtejsze statystyki są od naszych zgoła odmienne: na wyspach brytyjskich procent przekładów literatury pięknej oscyluje koło pięciu, acz od pewnego czasu nieśmiało rośnie. Pamiętam, jak kiedyś na targach książki w Londynie rozmawiałem z bardzo doświadczoną wydawczynią sporej brytyjskiej oficyny, która właśnie przymierzała się do wydania pierwszej książki znanego polskiego pisarza fantasy: wyznała mi wtedy, że jest very excited, bo to będzie w jej karierze pierwsza książka tłumaczona – i w ogóle to jak się do tego zabrać?

Słowem, w naszym rodzimym kontekście świadomość istnienia tłumacza jest większa, co nie zmienia faktu, że zdaniem wielu – i to nie tylko tłumaczy – niewystarczająca. Tłumaczenie bowiem jest aktem twórczym, nie polega tylko na przepisywaniu z jednego języka na drugi, tylko na stworzeniu w języku docelowym tekstu adekwatnego do oryginału. Tłumacz musi mieć zatem po części kompetencje takie same jak pisarz: musi umieć stworzyć w swoim języku to, co autor stworzył w swoim. Autor zrymował, zrytmizował i ułożył tekst w zgrabny sonecik? Cóż, tłumacz musi zrymować, zrytmizować i zgrabnie ułożyć tekst w sonecik po swojemu. Autor stworzył powieść pełną kolokwializmów i bluzgów? Tłumacz musi sięgnąć do mowy potocznej i niepięknej w swoim języku. Oczywiście tłumacz w buty autora wchodzi tylko w materii języka: historia już jest przecież wymyślona, postaci zbudowane, narrator skonstruowany.

Przeciętny czytelnik na pracę tłumacza często nie zwraca uwagi, tłumacz jest dla niego niewidoczny. W pewnym sensie to nawet dobrze: istnieje wszak mocna tradycja w teorii przekładu, by rolę tłumacza porównywać do szyby – ma pokazać to, co jest w oryginale, samemu nie rzucając się w oczy. Dziecko słuchające czy czytające książki dość szybko dowiaduje się, że jest ktoś taki jak autor/autorka, ale zwykle nie wie albo nie troszczy się o to, jak to się stało, że napisane po szwedzku „Muminki” czy włoski „Pinokio” brzmią nam nagle w polszczyźnie. Wielu czytelników nie przejmuje się tą kwestią także i w dorosłości.

Mam jednak wrażenie, że pokolenie wychowane na „Harrym Potterze” będzie pod tym względem uprzywilejowane. Wielka w tym zasługa polskiego tłumacza serii, Andrzeja Polkowskiego. I nie chodzi mi tu o jakość jego pracy, tylko o „Kilka słów od tłumacza, czyli krótki poradnik dla dociekliwych” – owe posłowia, w których Polkowski objaśnia czytelnikom pewne przekładowe decyzje: podaje brzmienie oryginalnych słów, zwykle nazw własnych i neologizmów, tłumaczy ich wyjściowy sens, pokazuje, z jakiego rodzaju dylematami musiał się mierzyć. Praktyka ta mogła wynikać także z ówczesnych realiów – wszak zanim ukazywał się polski „Harry Potter”, niecierpliwi czytelnicy mieli dostęp do oryginału, a w sieci pojawiały się amatorskie i kolektywne przekłady – ale ponad wszelką wątpliwość jest to fenomenalna robota, która tysiącom młodych (i nie tak młodych) odbiorców w dyskretny i przystępny sposób objawiała ważną prawdę: tę mianowicie, że po pierwsze, tłumacz jest, a po drugie, że podejmuje osobiste, nieoczywiste i bardzo ważne decyzje.

W ogóle przekłady dla dzieci wydają się szczególnie wdzięczne z perspektywy wyciągania tłumaczy z mroku czy półmroku – na dobre i na złe. Proszę sobie przypomnieć dawną już aferę z nowym przekładem „Kubusia Puchatka”. Jak wiadomo, za powszechnie czytaną, kanoniczną wersję odpowiada Irena Tuwim. Tymczasem w 1986 roku nakładem Wydawnictwa Lubelskiego ukazał się nowy przekład, firmowany przez Monikę Adamczyk, która postawiła szokującą dla wielu tezę: wersja pani Tuwim to w sumie nie tyle tłumaczenie, ile adaptacja, dopasowana do oczekiwań dzieci, w wielu miejscach odległa od oryginału. Pani Adamczyk zatem zaprezentowała własną wersję, której odmienność kłuła w oczy już w tytule, Kubuś bowiem stał się Fredzią Phi-Phi.

Afera zrobiła się niesamowita – wprawdzie wtedy nikt nie używał określenia „hejt”, ale tu akurat pasowałoby doskonale, zaś Fredzia Phi-Phi przez lata służyła za dyżurny symbol fatalnego tłumaczenia. Tragiczność tej sytuacji polegała na tym, że pani Adamczyk pod wieloma względami miała rację – w każdym razie w sensie teoretycznym: wersja Ireny Tuwim naprawdę jest miejscami bardzo odległa od oryginału, jest nawet jeden kawałek, który w ogóle wypadł w polskiej wersji. Sęk jednak w tym, że nie pod każdym względem (kto chciałby dowiedzieć się więcej, niech sięgnie do „Gościnności słowa” Jerzego Jarniewicza, jest tam ciekawy szkic à propos) i że literacka jakość nowej wersji pozostawia wiele do życzenia. No i jeszcze kwestia nawyków: ile by racji nie było w uczynieniu z Winnie the Pooh Fredzi Phi-Phi (a jest sporo), to niebezpiecznie jest pogrywać z powszechnymi przyzwyczajeniami.

Poniekąd podobne ryzyko podjął już współcześnie Wojciech Charchalis, biorąc się za nowy przekład „Don Kichota”. Panuje raczej powszechna zgoda, że starą klasykę warto tłumaczyć na nowo, a wręcz, że każde pokolenie winno mieć swój przekład wielkich dzieł – idąc tym tropem, Charchalis postanowił pokazać, że powieść Cervantesa wcale nie jest nudną i przegadaną ramotą rycerską sprzed czterech wieków, tylko bardzo ciekawą i śmieszną powieścią przygodową sprzed czterech wieków. Polszczyzna nowego przekładu dąży do oddania sprawiedliwości tekstowi, ale przy okazji porwał się tłumacz na rzecz ryzykowną, bo pomajstrował przy imionach postaci. Faktycznie zmiany są znaczące: Sancho Pansa (Panza) to Sancho Brzuchacz, a w słowie Rosynant pobrzmiewają skojarzenia z chabetą – stąd Chabetton. Tyle że nowe wersje idą wbrew mocno osadzonemu nawykowi. Reakcje jednak były znacznie łagodniejsze: cóż, Kubuś ma najwyraźniej znacznie więcej psychofanów niż stuknięty szlachcic z La Manczy…

Takie właśnie sytuacje – kiedy tłumacze podejmują jakieś kontrowersyjne, a zatem rzucające się w oczy decyzje – są jak reflektory kierowane na ów zawód: uzmysławiają nam, jak ogromne znaczenie mają ci, którzy przenoszą dzieło z jednego języka na drugi. Choć kiedy tłumacze mówią o widoczności, często mają na myśli także kwestie praktyczne: wprawdzie pomijanie nazwiska autora przekładu w książce od dłuższego czasu zdarza się sporadycznie i jest to jednak praktyka kompromitująca, to już w katalogach, na stronach internetowych, w materiałach prasowych czy przedrukach do niedawna tłumacze pojawiali się bardzo rzadko. Ostatnio to się jednak zmienia, stopniowo doszlusowujemy do wydawniczych standardów, do tego stopnia, że coraz częściej – acz wciąż nie za często – tłumacze pojawiają się na okładkach książek.

Specyfiką polskiego rynku wydawniczego, która ma ogromny i pozytywny wpływ na widoczność przekładu, jest z pewnością tradycja Wielkich Tłumaczy. Przynajmniej od początku XX wieku w naszej przestrzeni kulturowej funkcjonują osoby powszechnie (w każdym razie wśród populacji czytającej) znane właśnie, bądź także, ze względu na swoją działalność przekładową. Wspomnijmy choćby Tadeusza Boya-Żeleńskiego: mógł się pochwalić dokonaniami na wielu polach, ale to właśnie jako tłumacza go pamiętamy. Nic dziwnego – facet wziął i po prostu spolszczył literaturę francuską, dorobek niesamowity. Symptomatyczne jest to, że choć wedle dzisiejszych norm i zasad jego przekłady nie są wolne od grzechów – miejscami daleko idąca dowolność i odbieganie od oryginału podnoszone są najczęściej – w niczym nie osłabia to jego pozycji. Mamy takie projekty, jak nowy przekład „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, ale wydaje mi się, że wszyscy zainteresowani dalecy są od jakiejś wizji literackiego zamachu na wielkiego pioniera. Inny przykład: Stanisław Barańczak. Wybitny poeta, świetny eseista – ale większość z nas zna go przede wszystkim z niesamowitych przekładów. Postaci takich posiadamy całkiem sporo, bo też tłumacze bardzo często nie ograniczali się do pracy w zaciszu gabinetów, tylko aktywnie zabierali głos: opowiadali o swoich autorach, starali się o ich wydawanie, pisali o nich, stawali się ambasadorami „swoich” literatur.

Inna sprawa, że wśród polskich pisarzy nie brak – i dziś, i dawniej – aktywnych i świetnych tłumaczy. Ale o tym będzie następnym razem.


komentarze [45]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Ambrose 09.06.2019 11:57
Bibliotekarz

Ja zacząłem doceniać rolę tłumacza, kiedy zainteresowałem się literaturą japońską. W przypadku przekładów autorów z Kraju Kwitnącej Wiśni, bardzo często oprócz samego tekstu przełożonego z japońskiego, mamy też do czynienia z przybliżeniem różnych obliczy japońskiej kultury. W rezultacie tłumacz nie jest tylko tłumaczem, ale i przewodnikiem po orientalnym z naszego punktu...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Monika 09.06.2019 23:49
Czytelnik

przewodnikiem po orientalnym z naszego punktu widzenia świecie
Jak już zajmujemy się tłumaczeniami i językiem, to pozwolę sobie na uwagę.
Z naszego lub jakiegoś innego punktu widzenia coś może być na przykład egzotyczne, obce, nieznane, dalekie, nawet wschodnie. Choć w tym ostatnim przypadku czasem określenie nie zawsze ma związek z naszym punktem widzenia kierunków świata,...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
filifionka 02.06.2019 09:52
Czytelnik

Moim zdaniem dobry tłumacz powinien bardzo dobrze znać nie tylko język, z którego tłumaczy, ale przede wszystkim język polski , a z tym niestety bywa bardzo różnie. Przez całe swoje życie zawodowe pracowałam w bibliotece i mogę wiele na ten temat powiedzieć. Pamiętam poronione tłumaczenie niejakiego p.Piotrowskiego "Ani z Zielonego Wzgórza", w którym w/w przetłumaczył tytuł...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
konto usunięte
30.05.2019 15:25
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

konto usunięte
30.05.2019 15:28
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

8_oclock 27.05.2019 22:30
Czytelniczka

Jedna z tłumaczek "Żywostatków" w ogóle popsuła mi przyjemność czytania książki.

Z kolei do niektórych tłumaczeń bardzo się przywiązuję, przykładem jest tu wspomniana "Ania z Zielonego Wzgórza", baśnie braci Grimm czytane w dzieciństwie (nawet nie wiem, kto je tłumaczył - ale wiem, kto nie!) Inne mogą być dobre, ale... nie takie.

Zmiana tytułu oryginału "pod publiczkę",...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
konto usunięte
28.05.2019 06:11
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

8_oclock 28.05.2019 10:00
Czytelniczka

Tak też mam zamiar.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
konto usunięte
29.05.2019 06:41
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Krzysztof Nalepa 27.05.2019 10:46
Czytelnik

Harlan Coben w swoich książkach często pisze o koszykówce, szkoda, że w którejś powieści tłumacz miał tak mało pojęcia o tej dyscyplinie sportu, że jest to niezrozumiałe nawet dla kogoś kto się interesuje nią na co dzień.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Piotr Kucharski 27.05.2019 19:34
Bibliotekarz

Tłumacz nie ma szans znać się na wszystkim. Rzecz w tym, żeby potrafił znaleźć odpowiednie słownictwo. Sam musiałem kiedyś przełożyć kilka mocno koszykarskich rozdziałów i mam nadzieję, że poprawnie. :)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Krzysztof Nalepa 27.05.2019 10:46
Czytelnik

Harlan Coben w swoich książkach często pisze o koszykówce, szkoda, że w którejś powieści tłumacz miał tak mało pojęcia o tej dyscyplinie sportu, że jest to niezrozumiałe nawet dla kogoś kto się interesuje nią na co dzień.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
konto usunięte
27.05.2019 07:12
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

konto usunięte
27.05.2019 11:18
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

konto usunięte
28.05.2019 06:05
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

Babaryba 26.05.2019 19:42
Bibliotekarka

Ja trochę też sentymentalnie podchodzę do niektórych tłumaczeń. Mimo perspektywy czasu i sporych epokowych naleciałości najbardziej kocham tłumaczenie Ani z Zielonego Wzgórza autorstwa Rozalii Bernsteinowej. Miałam okazję we fragmentach czytać inne przekłady, ale ten pierwszy jest jakby najukochańszy. Choć nie ukrywam, że mam w planach i nawet kupiłam egzemplarz przekładu...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
awita 26.05.2019 11:29
Czytelniczka

Od jakiegoś dopiero czasu zwracam uwagę na nazwisko tłumacza. Zapamiętuję je zwłaszcza wtedy, gdy tłumacz dodaje coś od siebie - posłowie, w którym pisze o języku, z którego tłumaczył, o trudnościach w tłumaczeniu. Pamiętam, że dla mnie rozpoznawalną marką była np. Zofia Chądzyńska (tłumaczka Cortazara). Gdy widzę książkę tłumaczoną przez cenioną osobę, jest to dla mnie...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Piotr Kucharski 26.05.2019 20:16
Bibliotekarz

"Ciekawa jestem jaki wpływ na polski tytuł książki ma tłumacz?"

Różnie bywa. W moim przypadku czasami przechodzi bez problemu pierwsza propozycja, a czasami przesyłam kilka wersji przełożonego tytułu, lecz wydawca i tak wybiera coś zupełnie własnego (z czym niekoniecznie się zgadzam...).

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
MacStu 27.05.2019 13:46
Czytelnik

Bardzo często decydujący głos w kwestii tytułu ma dział marketingu wydawnictwa ("To się sprzeda!"). A tłumacz najczęściej macha ręką, bo akurat ten punkt umowy nie jest dla niego najważniejszy (zwłaszcza w przypadku literatury popularnej).

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Piotr Kucharski 27.05.2019 14:22
Bibliotekarz

MacStu, zgadzam się. Zwykle zresztą takiego punktu w umowie po prostu nie ma, więc poza uprzejmym argumentowaniem i machnięciem ręką nie zostaje wiele możliwości.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Nesihonsu 26.05.2019 11:17
Czytelniczka

Niestety zdarza się, że tłumacz jest bardzo widoczny - wtedy gdy jest wyjątkowo niedbały. Stąd po kartach książek grasują czerwone jelenie (red deer to po naszemu jeleń szlachetny) a hominidy wyposażone bywają w psie zęby (zamiast po prostu kły).

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post