Pierwszy raz usłyszałam o „Black Bird Academy” od osoby z bookmediów, którą obserwuję. Przygotowała naprawdę ciekawą rolkę, w formie, jakiej jeszcze nie widziałam. To brzmiało tak dobrze, że nie mogłam o niej zapomnieć i często wracałam do niej myślami. A gdy dzięki uprzejmości wydawnictwa wpadła w końcu w moje ręce, to bardzo chciałam rzucić wszystko i od razu zacząć ją czytać. Niestety, musiała trochę poczekać, a ja w tym czasie natrafiłam na kolejne treści, które jeszcze bardziej zwiększały hype, który odczuwałam względem tej pozycji.
Bałam się, że gdy już w końcu po nią sięgnę, to się zawiodę. W końcu każdy ma inny gust i to, że komuś książka się podobała, nie znaczy, że spodoba się również mi, bez względu na to, że przecież zdawała się pasować w moje gusta wręcz idealnie. Bo hej, demony, egzorcyści, mroczny klimat, ciężka, oblepiająca czytelnika niczym smoła fabuła, do tego Akademia, która zajmuje się edukacją egzorcystów. To zaledwie początek!
Dostajemy tu rozbudowany świat, na każdej stronie czuć ogromną kreatywność autorki. Ta książka nie opiera się tylko na egzorcyzmach, nauce, nie jest dodatkiem do znanych nam realiów. Autorka wymyśliła zasady stworzonego przez siebie świata, jego przeszłość, wszystko, co znajduje się poza Akademią, to czego uczy sama Akademia, a także rodzaje egzorcystów. Choć akcja dzieje się w Ameryce, w pobliżu Manhattanu, to nie jest to znany nam świat. Stella dokładnie przemyślała i rozwinęła swój pomysł, dodając do niego wymyślone przez siebie typy demonów, demoniczne stworzenia, sposoby walki z demonami, od niezwykłych broni (jak np. używany przez Falco różaniec z runami), po rośliny, z których tworzy się różne substancje.
Oprócz samej fabuły to właśnie to było dla mnie największym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się jak bardzo rozbudowana będzie to książka. Nie spodziewałam się, że będzie tak okrutnie wręcz angażująca. Nie spodziewałam się, że te 500 stron przeczytam z taką lekkością, mimo ciężaru, który się za nią ciągnie. To było genialne, odświeżające, niezwykle soczyste!
Gdy do tego dodamy jeszcze enemies to lovers, mój ukochany slow burn, wymuszoną bliskość, mrok i tajemnice mrożące krew w żyłach, to otrzymamy naprawdę dobrą pozycję, po którą zdecydowanie warto sięgnąć. Tu jest tyle treści, że głowa mała. A to, co wypisałam wyżej, to zaledwie początek, to zaledwie czubek góry lodowej! „Black Bird Academy” zaskoczyła mnie wiele razy, czytałam ją dosłownie z wypiekami na twarzy!
Ta książka to definicja „Never let them know your next move”. Myślałam, że wiem, czego się tutaj spodziewać, autorka jednak bardzo szybko pokazała mi, jak bardzo się myliłam. Szybkość akcji nie zawsze była dobrze wyważona, na początku wszystko działo się bardzo szybko, później gdy Leaf trafiła do Akademii i rozpoczęła naukę, to całość się uspokoiła i zwolniła (co nie oznacza, że nic się tutaj nie działo, bo działo się sporo i to tych najważniejszych rzeczy względem rozwoju bohaterki), a pod koniec działo się tak dużo, że nie wiedziałam, którym zwrotem akcji mam się przejąć najbardziej w pierwszej kolejności.
Styl autorki jest bardzo dobry, nie jest to jej pierwsza książka i od razu to czuć. Jednak jest to pierwsza książka w tak mrocznej tematyce, o czym dowiadujemy się w podziękowaniach na końcu tego tomu. Autorka jest niezwykle kreatywna i nie raz zostawia czytelnika z opadniętą z wrażenia szczęka. To ile pomysłów włożyła w tę historię, jest zachwycające, bo stworzyła bohaterów, za którymi chcemy podążać i świat, którego rozwój (bądź degradację) chcemy śledzić i robimy to z zapartym tchem. Całość czyta się świetnie i to nie tylko dzięki pióru autorki, ale również dzięki temu, że zastosowała tutaj naprzemienną perspektywę, co bardzo dobrze wpływa na dynamikę historii.
Oprócz Leaf głównej bohaterki poznajemy również stronę Falco, egzorcysty, który się nią zajmuje, jest jej nauczycielem w akademii i love interesem (choć nie zdają sobie oboje z tego sprawy), a także Lore demona, który opętał Leaf i utknął w jej ciele. Leaf została wykreowana bardzo dobrze, ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że jej zachowanie jest nieodpowiednie, że czegoś mi w jej kreacji brakuje. Faktem jest, że ogromnie polubiłam jej sarkastyczny humor i podejście do życia, a także sam charakter.
Falco, no cóż, tutaj już nie jest tak dobrze. Gdy patrzyłam na niego oczami Leaf to widziałam mrocznego, zamkniętego w sobie, lodowatego mężczyznę, który miał w sobie to coś, magnetyzm, któremu nie sposób się oprzeć. Jednak gdy czytałam jego rozdziały, to jakoś zabrakło mi tutaj charakteru, był okropnie wyprany z wszelkich emocji, płaski, mdły. Między nim, a Leaf rozwija się relacja romantyczna, jednak mnie ona nie przekonywała, dopiero ostatnie rozdziały sprawiły, że poczułam tę iskrę, która rozpaliła we mnie cieplejsze uczucia względem ich relacji. Do tego jednak przejdziemy dalej, mamy jeszcze jednego bohatera, który totalnie zawładnął moim sercem.
Lore, demon, który opętał Leaf. Dla osoby, która nie czytała tej książki, może to brzmieć dziwnie, bo jak można polubić bohatera, który skrzywdził główną bohaterkę? Wszystko się wyjaśni w tej części, gdy tylko zaczniecie czytać, to zrozumiecie. Lore to bohater, który jest tak charakterny, pełen sarkazmu i humoru, tajemniczy, pewny siebie, a przede wszystkim ogromnie intrygujący, to zdecydowanie najciekawsza z postaci. Tajemnice, które skrywa były dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Gdy zaczęłam czytać "Black Bird Academy" to nie spodziewałam się, że w gruncie rzeczy, mimo swej demonicznej natury, to wcale nie Lore jest tutaj największym potworem.
Jego relacja między z Leaf była niezwykle uzależniająca. Świetnie się razem uzupełniali, oboje są niezwykle charakterni, a chwile, gdy się zgrywają, wzbudzały we mnie salwy śmiechu. Jednak moją ulubioną sceną jest moment, kiedy demon śpiewał w głowie „All by myself” Celine Dion. Myślałam, że dosłownie sturlam się z łóżka ze śmiechu. Nie jest to jedyna taka scena, zdecydowanie ich tutaj nie zabrakło. Jedyne czego mi tutaj brakowało to trochę więcej Lore, ale mam nadzieję, że zostanie to naprawione w kolejnym tomie.
Oprócz nich poznajemy mnóstwo innych postaci, najbliższymi z nich są Crain i Zero, których pokochałam praktycznie od razu. Każdy z nich skrywał tajemnice, których poznanie było dla mnie kolejnym szokiem.
Niestety, jest tutaj jeden wątek, który mnie zawiódł, a mianowicie relacja romantyczna między Leaf a Falco, a raczej jej brak. Przez 500 stron nie dzieje się między nimi praktycznie nic, do ostatnich stron mamy wręcz wrażenie, że kompletnie się oni nie lubią i nie ma między nimi żadnych ciepłych uczuć. Uwielbiam motyw slow burn, jednak w tym przypadku było to dla mnie trochę za wolno. A gdy już w końcu między nimi coś się stało, to było to za szybkie. Dużo lepsze odczucia miałam względem Zero, a także Craina, obaj (choć w samej książce nie pojawiali się zbyt często) mieli dużo więcej charakteru niż Falco.
Oprócz nauki w szkole, a także napięć między Leaf a innymi uczniami, poznajemy również początek intrygi, którą będziemy obserwować w kolejnych tomach. Okazuje się, że świat egzorcystów wcale nie jest tak zgrany, jak mogłoby się na początku wydawać, a skrywają one tajemnice, które nie mieszczą się w głowie.
Jak ja wspaniale się bawiłam przy tej książce, wow! To było świetne doświadczenie, oderwanie się od niej było praktycznie niemożliwe. Dawno nie czytałam książki w takich klimatach, jest całkowicie inna od książek, które zwykle czytam, ale dzięki temu wypaliła w mojej głowie silniejszy ślad. Pomysł na akademię dla egzorcystów i cały świat dookoła był dla mnie bardzo świeży i ogromnie intrygujący. Jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Zdecydowanie warto dać jej szansę.
Pierwszy raz usłyszałam o „Black Bird Academy” od osoby z bookmediów, którą obserwuję. Przygotowała naprawdę ciekawą rolkę, w formie, jakiej jeszcze nie widziałam. To brzmiało tak dobrze, że nie mogłam o niej zapomnieć i często wracałam do niej myślami. A gdy dzięki uprzejmości wydawnictwa...
Rozwiń
Zwiń