-
ArtykułySztuczna inteligencja już opanowuje branżę księgarską. Najwięksi wydawcy świata korzystają z AIKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus9
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
Biblioteczka
2016-05-29
Z potrawami jest już tak, że jeśli jedna z nich nam zasmakuje, powracamy do niej jak najczęściej. Myślimy o cudownym smaku, jaki pozostawia nam na języku i uczuciu, które towarzyszy nam przy czy też po jedzeniu. Przyjemność zasiana w naszym wnętrzu jest czymś niezmiernie miłym, daje nam cudowną świadomość tego, że jeśli znów zatęsknimy za ukochanym smakiem, zawsze możemy do niego wrócić.
Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam sok pomarańczowy. To, że w zależności od owoców powstaje różny smak. Słodki? Kwaśny? A może… słodko–kwaśny? Reakcja naszych kubków smakowych zawsze pozostaje nieznana do momentu, aż nie spróbujemy. Mamy jakieś oczekiwania, ale końcowy rezultat zawsze zostaje niespodzianką. Nawet w głębinie słodkości można wyczuć nutkę kwasu, a w rozległym oceanie gorzkości – odrobinę słodyczy.
Właśnie tak można określić [Dwór cierni i róż] – porównując go do mojego ukochanego soku pomarańczowego. W środku znalazłam wiele różnych smaków, atakujących kubki smakowego mojego czytelniczego zmysłu. Mieszankę słodyczy, kwasu czy też goryczy. Jednak… czy ten mix nie był zbyt różnorodny?
Feyra urodziła się w dość zamożnej rodzinie. Razem z dwoma starszymi siostrami zasmakowała bogactwa i luksusu. Słodyczy, jakie wokół siebie roztaczają. Dlatego też trudno było jej przyzwyczaić się do ubóstwa, do jakiej przyszło im żyć po nieudanej próbie inwestycji ojca. Rodzina dziewczyny poznała co to głód, niepewność jutra, przeciskający się przez szczeliny domu zimny wiatr.
Myślicie pewnie, że głowa rodziny zajęła się swoimi córkami w odpowiedni sposób, zapewniła im chociaż minimalną ilość jedzenia do przeżycia czy też inne warunki. Otóż… nie. Nie zajęły się tym nawet starsze siostry Feyry, ale ona sama. Obietnica złożona jej matce leżącej na łożu śmierci przykazywała jej opiekę nad rodziną. Bohaterka nauczyła się polować i tak codziennie udawała się do lasu na poszukiwanie pożywienia.
To właśnie tam ujrzała wilka, którego zabicie odmieniło całe jej życie już na zawsze. Bo już następnego dnia, już po sprzedaniu cennej skóry zabitego zwierzęcia do niewielkiej chatki Feyry zawitał niespodziewany gość. Kolejny wilk. Dokładniej – fae, czarodziejska istota, w jego postaci. Żąda jej życia za życie swojego przyjaciela, którego zabiła. Rozkazuje dziewczynie iść z nim poza Mur, dzielący krainę ludzi od krainy fae.
Każdy z nas zna opowieść o Pięknej i Bestii. Nie trzeba jej nawet opisywać, aby zrozumieć ogólny koncept zawarty w tej historii. Najnowsze dzieło pani J. Maas opisuje się jako połączenie tejże baśni z legendami o czarodziejskich istotach. Miksujemy oba składniki i otrzymujemy cudowny egzemplarz [Dworu cierni i róż], liczący sobie nieco ponad pięćset stron. Jest to nasza potrawa przygotowana do konsumpcji. Mamy pewne oczekiwania wobec jej smaku, ale – jak już wcześniej wspominałam – wynik zostaje niespodzianką.
Z twórczością Sary J. Maas spotkałam się po raz pierwszy. Tak, na półce już od jakiegoś pół roku czeka [Szklany tron], a koleżanka przypomina o tym, że miałam ten tytuł przeczytać już dawno. Ale książka ta zaginęła gdzieś wśród nowszych pozycji, potem pojawiły się dodatkowe lektury, a pierwszy tom popularnej serii autorki zostawiłam odłożony na wakacje razem z pozostałą jej twórczością. Do czasu, aż wśród majowych zapowiedzi nie pojawił się [Dwór cierni i róż].
Muszę przyznać – z początku byłam do tego tytułu nastawiona dość sceptycznie. Opinie zachęcały, podobnie jak oceny na książkowych portalach, ale czegoś mi brakowało w opisie. A przynajmniej do czasu, aż nie przestudiowałam go po raz enty. Dopiero wtedy spostrzegłam, że najnowsze dzieło pani J. Maas zapowiada się świetnie! Dlatego też nie czekałam dłużej z decyzją zakupu przy okazji Światowego Dnia Książki. Tym razem egzemplarz ten nie czekał na swoją opinię zbyt długo – postanowiłam przeczytać go jak najszybciej, aby uniknąć spoilerów (który, swoją drogą, i tak zafundowała mi koleżanka). Ale… co z moją opinią?
Ostrzegę już na początku: jeśli spodziewasz się z mojej strony krytyki, możesz wyjść. Drzwi są tam. [Dworu cierni i róż] chyba nie da się odpowiednio zasypać wadami, które w nim występują. Głównie dlatego, że tych wad tutaj nie znajdziemy.
Styl autorki nie jest prosty, ale czyta się go lekko i przyjemnie. Już na pierwszych stronach widać, że J. Maas celowo rzucała gdzieniegdzie przestarzałymi słowami, dając nam odczuć klimat powieści. Znajdziemy tu krztynę humoru, która sprawi, że uśmiechniemy się pod nosem. Ale jak dobrze wiemy, nie ma słodyczy bez goryczy – nie zabraknie tutaj także sytuacji, przywołujących łzy na spotkanie ze światem zewnętrznym. Wielkim plusem, o którym nie mogłabym nie wspomnieć są opisy. Gdyby określić je jednym słowem, byłoby to „cudowne”. Nasz umysł sam podsuwa nam odpowiednie obrazy. Język, użyty przy opisywaniu jest barwny oraz obrazowy, a słownictwo nie pozostawia nic do życzenia. Mając do czynienia z tak wspaniałym kunsztem pisarskim, każde kolejne słowo wydaje się być dla nas dziełem sztuki.
Ponadto miałam do czynienia z kolejną lekturą zawierającą nietuzinkowych bohaterów. Pod tym względem mogłabym zacząć całować autorkę po rączkach – głównie za Rhysanda, ukochanego, cudownego Rhysanda, któremu pozostało mi tylko oddać szczątki mojego serca. Zaczęłam jednak od tyłu, dlatego też szybko powracam do początku – głównej bohaterki.
Feyra jest jedną z naprawdę nielicznych żeńskich postaci, którym nie trzeba co parę stron przypominać za pomocą patelni o godności, jaką przecież posiada. Muszę wręcz przyznać, że przez większość czasu naprawdę ją polubiłam. Nie zapominała o porzuconej z konieczności rodzinie, martwiła się o nią i dotrzymywała złożonej tajemnicy, a jednocześnie nie pozwalała popychać się wszystkim wokół czy robić z siebie kozła ofiarnego. Zadziorna, o ciętym języku, który bardzo przypadł mi do gustu, kamiennym sercu i chwilami głupoty, którymi mnie irytowała. Ale były to przecież tylko chwile. Można je spokojnie wybaczyć, zważając na ogólny zarys powieści.
Głównym bohaterem męskim jest tutaj Tamlin, kolejny fikcyjny mąż do mojej powiększającej się kolekcji. Fae wysokiego rodu, książę Dworu Wiosny, skryty przed światem pod maską, podobnie jak wszyscy inni jego poddani. Nie umiem opisać jego charakteru, ale bez wątpienia mogę uznać go za wspaniały – w końcu nie bez powodu chłopak zdobył moje serce i teraz walczy o nie razem z Rhysem. Jesteście ciekawi, kto wygra? Cóż, ja też. Ale skoro już mowa o Rhysandzie…
Nie wiem jak innym, ale mi postać wspomnianego już parę razy Rhysa niesamowicie się spodobała. Pięknego, jednak niebezpiecznego, uwikłanego w swoje własne gierki, ukryte przed innymi. Niektórym może będzie przeszkadzać jego charakter i pochodzenie, w końcu był on w jakiś sposób kreowany na „tego złego”. Jak niektórzy dobrze wiedzą – kocham dobrze wykreowane czarne charaktery. Fakt faktem, że tutaj była nią raczej inna postać, aczkolwiek muszę przyznać, że ją też polubiłam. Mogłabym mówić więcej na ten temat, ale… spoilery krzyczą! Grzechem byłoby zdradzić parę ważnych faktów z tak genialnej książki!
Jeśli chodzi o bohaterów, warto także wspomnieć o nietuzinkowych drugoplanowcach, takich jak Lucien – kolejna postać, której chyba nie da się nie lubić. W porządku, przyznaję – z początku za nim nie przepadałam. Ale w miarę jak Feyra nabierała do niego zaufania, robiłam to także ja, aż w końcu mogłam nazwać rudowłosego fae swoim książkowym przyjacielem.
Sam pomysł na powieść może wydawać się z początku niezbyt oryginalny. Jednak nie pozwólcie się zwieść i dajcie fabule szansę, a nie pożałujecie. Znajdziecie doskonały, nieprzesłodzony wątek miłosny, doskonale wykreowany magiczny świat, akcję oraz liczne niespodzianki. Niektóre rzeczy dało się przewidzieć, aczkolwiek nie zepsuło to mojego ogólnego odbioru. Zakończenie nadrabiało wszystko. Niby jasne, ale… nie do końca. Dlatego też niecierpliwie będę czekać na drugą część. Mam szczerą nadzieję, że w Polsce ukaże się ona najpóźniej w przyszłym roku, nawet jeśli chciałabym poznać dalsze losy bohaterów już teraz. Właśnie to jest najgorsze w czytaniu nowo wydanych książek – jesteśmy zmuszeni czekać na kolejną część.
Trudno jest mi pisać tę recenzję. Dlaczego? Bo w książkach, które nam się nie spodobały, wytkniemy odpowiednie błędy i ponarzekamy trochę na styl. Z kolei świetne powieści wywołujące w nas burzę uczuć jest niełatwo opisać. Należy ubrać emocje w słowa. Mogę w tej recenzji zachwalać [Dwór cierni i róż] ile tylko zechcę, ale i tak nie zdołam dokładnie odzwierciedlić tego, jak bardzo lektura powieści Sary J. Maas mi się spodobało. Dlatego podsumuję to w paru słowach: jesteś fanem powieści fantastycznych, romansu, niesamowitego stylu czy też dobrze wykreowanych bohaterów? Czy na twojej półce czeka już najnowsze dzieło pani J. Maas? Nie?
W takim razie narzucaj na siebie płaszcz, zdobądź pieniądze (napadnij na bank czy coś w tym stylu) i leć do najbliższej księgarni. A potem pozwól tamtemu światu pochłonąć się bez reszty…
Podsumowując:
[Dwór cierni i róż] to doskonała lektura dla każdego fana fantastyki i nie tylko. Mamy do czynienia ze świetnym stylem autorki, niesamowitą historią oraz nietuzinkowymi, realnymi bohaterami, którzy nie są ideałami, ale ludźmi (czy też fae) popełniającymi błędy. Powieść pozostawia po sobie czytelniczego kaca, który będzie trwał do premiery drugiej części w Polsce, jednak warto narazić się na takie niebezpieczeństwo i poznać przedstawione w książce losy Feyry.
Opinia została zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Z potrawami jest już tak, że jeśli jedna z nich nam zasmakuje, powracamy do niej jak najczęściej. Myślimy o cudownym smaku, jaki pozostawia nam na języku i uczuciu, które towarzyszy nam przy czy też po jedzeniu. Przyjemność zasiana w naszym wnętrzu jest czymś niezmiernie miłym, daje nam cudowną świadomość tego, że jeśli znów zatęsknimy za ukochanym smakiem, zawsze możemy do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-11
Udało jej się przedrzeć przez dżunglę oraz pustynię. Teraz czekają na nią ocean i góry.
Piekielny Wyścig wciąż trwa. Ludzie wciąż walczą o cudowny lek, który jest zdolny uleczyć ich najbliższych, ocalić ich przed śmiercią, wyrwać z jej szponów. Uczestniczą w czymś na kształt Głodowych Igrzysk, przez chwilę można zauważyć pomiędzy nimi podobieństwo, które jednak znika tak szybko, jak się pojawiło. Pryska jak bańka mydlana.
Choroba nie jest dla nikogo rzeczą lekką, którą można wziąć na swoje barki i przerzucić przez nie bez problemu jak potencjalnego, fizycznego przeciwnika. Jest czymś gorszym. Duchem, czającym się pod łóżkiem, podejrzanym kształtem czyhającym za rogiem. Atakuje w najmniej spodziewanym momencie, obezwładniając cię. Nieważne, że jej celem nie musisz być ty. Cios wymierzony w jakąkolwiek bliską ci osobę boli prawie tak samo, jakbyś to ty właśnie została powalona na ziemię.
Tak właśnie czuje się Tella. To właśnie choroba brata sprawiła, że postanowiła wziąć udział w pełnym niebezpieczeństw wyścigu. Ryzykuje swoje życie, aby podarować je Cody’emu razem z cudownym lekiem. W międzyczasie poznaje nowych przyjaciół, których chroni za wszelką cenę. Nawiązuje mocne więzi ze swoimi Pandorami, Madoxem i Potworem, oryginalnie nazywanym AK – 7. Zakochuje się w jednym z najprzystojniejszych kolesi, którzy chodzą po tej ziemi, doskonałym dowódcy. Mogłaby podążać za nim aż do grobu.
Co jednak jest takiego pięknego w kontynuacji „Ognia i wody” od Victorii Scott.
Zmiana, która wydaje się być feniksem wstającym z popiołów. Właśnie to chyba jest idealne określenie tej serii. Kiedy myślisz już, że ptaszysko zginęło, przydeptane przez czarne charaktery, kiedy wiesz, że to już koniec, ono powstaje z hukiem w kolejnej części.
Piszę tą recenzję praktycznie chwilę po przeczytaniu ostatniego zdania i szczerze mówiąc, czuję się tak, jakbym właśnie była naćpana. Chcę więcej, i więcej, i więcej. Chcę wiedzieć, co będzie dalej. Chcę znać dalsze losy głównych bohaterów. Chcę trzeciego tomu. Gdzie jest trzeci tom?
Nie potrafię chyba opisać „Kamienia i soli” normalnymi, logicznymi i składnymi zdaniami. Jestem w szoku, że druga część okazała się być tak niesamowita. Spodziewałam się po Victorii Scott czegoś dobrego, ale kontynuacja „Ognia i wody” wbiła mnie w siedzenie. Leżę, nie wstaję.
Z czytaniem dobrej książki zazwyczaj jest tak, że chce się ją jak najszybciej skończyć, a jednak nie chce się jej kończyć w ogóle. Chcesz znać zakończenie, chcesz wiedzieć, co w końcu wydarzy się dalej, ale kiedy pomyślisz, że trzeci tom dopiero w drodze, a końcówka wyzwoli w tobie tak wielkie emocje, że będziesz przypominać balonik na skraju wytrzymałości, masz ochotę rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady. Wiecie co?
Z „Kamieniem i solą” jest chyba jeszcze gorzej.
Ta książka rozdziera cię od środka. Jest czymś w rodzaju wirusa, na którego lek możemy znaleźć razem z Tellą poprzez udział w Piekielnym Wyścigu. Ta historia wciąga nas do środka, ale my nie opieramy się. Wręcz przeciwnie – podążamy grzecznie za nią i sami stajemy się uczestnikami gry o cudowne lekarstwo. Czytelnik staje się Tellą, staje się jej duszą, dzięki czemu nie jest ona tylko pustą skorupką, naznaczoną na kartkach przez parę słów. To my ją ożywiamy, a ona ożywia nas.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tęskniłam za „Ogniem i wodą”, dopóki nie sięgnęłam po kontynuację. Och, wróciły stare wspomnienia, wróciły dawne emocje. Starzy bohaterowie dawali mi w pewien sposób wrażenie, że nic się nie zmieniło, jednak nowi wprowadzali tutaj coś nowego – zwłaszcza Cotton. Ach, mój Cotton. Kolejna osoba, w której potrafiłam się zakochać.
Tella wydawała się być o wiele mniej irytująca niż w części pierwszej. Wzięła sprawy w swoje ręce, przestała w końcu podążać ślepo za Guyem, czym zdobyła u mnie dodatkowe punkty w przeciwieństwie do Zielonego Beretu, któremu chwilami miałam ochotę wymierzyć parę porządnych policzków, kończąc na tym samym uczuciu, które zapałało do niego przy naszym pierwszym spotkaniu.
Akcja płynie tutaj wartko, co jakiś czas zaskakując nas czymś niespodziewanym. Kunszt pisarski autorki wyraźnie jest bardziej podszkolony niż w części pierwszej, zachwyca i daje plastyczny obraz danego miejsca, w którym aktualnie znajdują się bohaterowi. Opisy są utrzymane w dobrej proporcji co do akcji, dzięki czemu podczas czytania nie mamy nawet chwili na nudę. Możemy odczuć zimno, jakie bohaterowie odczuwają podczas pobytu w górach, serce przyspiesza w sytuacjach pełnych grozy. Książka jest niczym film akcji, którzy sami odtwarzamy w naszej głowie za pomocą słów, a efekty, jakie przy nim towarzyszą, nie mogą równać się z tymi, jakie możemy wykupić w kinach.
Dobra nowina dla antyfanów romansów – w tej części „Ognia i wody” również nie znajdziecie go w zbyt dużych ilościach. Smaczku do całości dodają kłótnie, jakie rodzą się między nimi. Mimo że nie trwają zbyt długo, są oznaką, że to nie kolejna cukierkowa para, z którą to tak często mamy do czynienia w tanich romansach. Z jednej strony kibicowałam im, wrzeszcząc w głębi serca, jednak z drugiej – o dziwo – miałam też nikłą nadzieję na to, że uczucie zaiskrzy również pomiędzy nią, a pewnym innym męskim, przystojnym bohaterem, który to dołączył do nas w tej części i którego ubóstwiam. Co nie znaczy jednak, że ten fakt czynił lekturę mniej interesującą. O nie, tego zdecydowanie nie można o niej powiedzieć.
Na zakończenie dodam, że książka trzyma nas w swoich szponach do ostatnich zdań. Właściwie to one są tam największą kulminacją. Oddech przyspiesza, serce bije w rytmie serca Telli, a z każdą kolejną kartką chcesz coraz więcej. Historia ta niesie za sobą morał, o którym wspomniała już #Ivy w swojej recenzji – że nawet w najgorszych chwilach można walczyć ze swoją zwierzęcą naturą. Ja dorzucę swoje pięć groszy i powiem, że to nie jedyna wartościowa myśl, jaką można wyciągnąć z całości. Mówi także o tym, aby nie podążać ślepo nawet za osobą, którą kochamy, aby nie być marionetką i być kimś, a nie jedynie czymś. Mówi o tym, jak wiele można zrobić dla bliskiej osoby, aby uratować ją ze szpon choroby, opowiada o stracie, przyjaźni, więzi nie tylko pomiędzy człowiekiem, ale i zwierzęciem. W skrócie – tworzy niesamowitą historię, po którą – mówię to bez cienia wahania – naprawdę warto sięgnąć.
Podsumowując:
„Kamień i sól” jest genialną wręcz lekturą, która nie dorównuje swojej poprzedniczce, ale ją przerasta. Niespodziewane zwroty akcji sprawiają, że serce przyspiesza, a nasze ciało sztywnieje z przerażenia, świetne opisy autorki przenoszą nas w świat wykreowany w powieści, a bohaterowie uśmiechają się do nas niemo z kart książki, zapraszając nas tylko do siebie.
recenzja zamieszczona również na
http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Udało jej się przedrzeć przez dżunglę oraz pustynię. Teraz czekają na nią ocean i góry.
Piekielny Wyścig wciąż trwa. Ludzie wciąż walczą o cudowny lek, który jest zdolny uleczyć ich najbliższych, ocalić ich przed śmiercią, wyrwać z jej szponów. Uczestniczą w czymś na kształt Głodowych Igrzysk, przez chwilę można zauważyć pomiędzy nimi podobieństwo, które jednak znika tak...
Wracasz do domu, zmęczona po całym dniu poza nim. Wita cię znajomy widok, ten, który widzisz praktycznie codziennie. Jednak od jakiegoś czasu w całej tej domowej rutynie, gdzie mama krzątała się po kuchni, gotując obiad, a tata siedział przy stole z gazetą w dłoni, śledząc gazetę. Kogoś w niej brakuje. Twojego rodzeństwa. Twój brat nie może funkcjonować normalnie, jest chory. Każdy dzień okazuje się być dla niego jakiegoś rodzaju zmaganiem z przeciwnościami losu. Chciałabyś mu pomóc, ale nie masz jak. Aż w końcu na twoim łóżku pojawia się małe pudełeczko, a wraz z nim rozwiązanie problemu, cudowny lek, który zapewniłby zdrowie twojemu ukochanemu rodzeństwu.
Tella ma szesnaście lat, chorego brata i nie podoba jej się przeprowadzka na jakieś odludzie, gdzie nie chodzi nawet do szkoły, ale uczy się w domu, gdzie nauczycielką jest jej matka. Żałuje, że nie może już rozmawiać ze swoją dawną przyjaciółką, Hannah, nienawidzi swoich włosów i chętnie wróciłaby z powrotem do Bostonu. W Montanie, gdzie mieszka teraz, zatrzymuje ją jedna rzecz – okolica ma podobno pomóc jej bratu, Cody’emu. Pewnego dnia znajduje na swoim łóżku małe pudełeczko z dziwnym urządzeniem, które wspomina o Piekielnym Wyścigu, w którym nagrodą jest lek na wszystkie choroby. Przed oczami staje jej zdrowy brat, coś, czego tak bardzo chciała, jednak coś, czego nie mogła mu zapewnić.
Książkę przeczytałam w jakieś trzy dni, chociaż spokojnie wyrobiłabym się w dwa. Postanowiłam, że lekturę odstawię i przeczytam coś swojego. Padło na „Ogień i wodę”, stojącą tak ładnie na półeczce obok Gregory’ego, o który już tyle męczyła mnie siostra, że nie da się tego zliczyć. Zaczęłam czytać. W szóstym rozdziale wydarto już jakąś część mnie i wsadzono do środka tej książki. Kiedy oddałam jej swoje serce? A może poprosiłam o zwrot tego kawałeczka po czytaniu dalszych rozdziałów?
Na pierwszy ogień (a może na pierwszą wodę?) pójdą podobieństwa. Z początku miałam wrażenie, że jakaś cząstka całości inspirowana była Igrzyskami Śmierci. Z początku mnie to zniechęciło – znów to samo. Poczytałam trochę i moje zdanie diametralnie się zmieniło. Szczerze mówiąc, „Ogień i woda” będzie chyba książką, do której będzie porównywało się inne lektury, a nie na odwrót. Jest oryginalna, mimo że sam pomysł Piekielnego Wyścigu szczególnie nie zachwyca – przynajmniej mnie. Co jeszcze mi się w niej podobało? Ta nieprzewidywalność. Nigdy nie wiadomo było, co czeka w głębi dżungli – gdyż uczestnicy mieli do pokonania cztery ekosystemy: dżunglę, pustynię, ocean i góry – a co może czyhać wśród piasków pustyni. Powiem tyle – raz mnie wciągnęło, wypuściło tylko na końcu i to z mocnym uderzeniem w ścianę za mną, tak, że wstrzymałam oddech.
Gdybym miała wypisać jakieś wady tej książki, byłoby naprawdę ciężko. Skończyłam ją jakieś trzy dni temu, ale nie mogę sobie przypomnieć nic, co zirytowałoby mnie podczas czytania – oprócz pewnych zachowań głównej bohaterki. Krótko mówiąc – książka wręcz idealna.
Skoro wspomniałam już o głównej bohaterce, Telli, rozwinę temat bardziej. Jeśli chodzi o nią, to powiem tyle: nie wywołała we mnie szczególnych emocji. Chwilami miałam ochotę krzyknąć jej w twarz jedne z najgorszych słów, jakimi dysponuję – dlaczego? Wyobraźcie sobie dżunglę, te piękne roślinki i wilgoć unoszącą się w powietrzu, dziwne odgłosy, które wydają się być zbliżającym do ciebie drapieżnikiem i Tellę w środku tego wszystkiego, myślącą o czym? O tym, że nienawidzi swoich włosów. O tym, że nie ma przy sobie lakieru do paznokci. Naprawdę, nie ma już głównych bohaterek, które nie irytują? Czy to ja jestem tak bardzo krytyczna pod ich względem?
Oprócz Telli występuje tu dość sporo postaci, z czego te drugoplanowe mają swoją historię, która jest ciekawa i prawdę mówiąc – dość nieoklepana. Polubiłam paru z nich, innych traktowałam obojętnie, jednak żadnego nie znienawidziłam. Nawet Titus, czarny charakter tej książki – chwila, czy to nie jest spoiler? – przypadł mi do gustu. Tak, naprawdę, nie wydaje wam się! Ta jego upartość i lekki psychopatyzm – uwielbiam psychopatów i dobre czarne charaktery – urozmaiciły tą historię. Jednak obok bohaterów ludzkich, mieliśmy tutaj Pandory, czyli zwierzęta o niezwykłych umiejętnościach – nie wiem, jak inaczej to określić. Tak, je także polubiłam. Sam koncept na nie jest naprawdę ciekawy i jest kolejną wielką zaletą całości.
Jednak przez całą tą gadkę o bohaterach, nie wymieniłam jednego. Kluczowego bohatera męskiego, Guya – tak, łatwo przekręcić jego imię, aczkolwiek patrząc na całość jest to jak ziarenko piasku na pustyni, którą w sumie przemierzał w Piekielnym Wyścigu. Bohater – cud, przynajmniej dla mnie. Taki idealny, i boski, i zaradny, i troskliwy, i chłodny jak przyjdzie co do czego, i skryty, i… ślub w sobotę! (Jeśli są z innych książek, zdrada się nie liczy, jedna z zasad fangirl).
Jeśli chodzi o styl Victorii Scott, jest bardzo prosty i łatwy do zrozumienia, przy czym wciąga niesamowicie. Ma w sobie opisy i wszystko co potrzebne, znajdziemy w nim humor, znajdziemy też momenty wzruszenia. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej przez Tellę, dzięki czemu możemy poczuć się jak profesjonalni czytelnicy jej myśli i uczuć. Przy tym może nas zirytować to z czasem częstsze myślenie o sobie czy Guyu niż Cody’m, dla którego właściwie tutaj jest, ale cóż – tak już jest. Nie znam uczucia bycia zakochaną – ja taka samotna, ja taka chłodna jak kamień w ogrodzie (powstałby z tego dobry wiersz) – ale być może tak właśnie jest. Kiedy w twoich myślach gości tylko ta jedna, jedyna osoba, ważniejsza nawet od tych przyziemnych problemów, gdyż będąc z nią, nie jesteś już na ziemi, ale w niebie, w obłokach.
Osoby nie przepadającego za wątkiem miłosnym, nie rozczarują się tutaj. Fakt, mamy tu uczucie rodzące się między Tellą a Guyem, jednak nie jest ono mocno wyeksponowane, ledwo muśnięte na kartach całości. Dla mnie jest to idealne posunięcie – miłość nie zajmuje głównego wątku, ale kryje się gdzieś za ogółem dystopii i akcji ogólnej, Piekielnym Wyścigiem.
Akcja powieści cały czas się toczy, miejscami wydaje się pędzić, tylko patrząc, jak podążamy za nią biegiem, jak śledzimy każde kolejne słowo. Dużym plusem, jak już wspominałam, jest ta nieprzewidywalność. Nie wiemy, czy właśnie teraz ktoś zginie, czy właśnie teraz ktoś nie zostanie ranny, czy akurat pod tymi liśćmi będą mrówki, które zaatakują twoje ciało, a za tym drzewem tygrys, który rozszarpie cię, zanim zdążysz pomyśleć, że nie masz przy sobie swojego lakieru do paznokci.
Podsumowując:
„Ogień i woda” jest naprawdę świetną powieścią, którą można wręcz pożreć w krótkim czasie, idealną przerwą od ciężkich lektur oraz nudnego życia codziennego. W każdym z bohaterów dostrzeżemy coś, co nam się spodoba, a ich dość spora ilość – przy której jednak nie gubimy się w imionach i charakterach – sprawia, że możemy wybrać z nich nie jednego, ale parę ulubionych. W moim przypadku był to Guy, którego szczerze mówiąc, nie pokochałam tak od razu, ale w miarę poznawania go, powolutku czułam, jak wyrywa mi serce, jakby chciał je zaserwować na obiad swojej ekipie. Właśnie, byłabym zapomniała uczcić zabitego w tej książce króliczka, mojego pobratymca. Wirtualny znicz dla niego, niedźwiedź taki zły.
Wracając jednak – jeśli nie wiecie, za jaką dystopię się zabrać, aby się nie rozczarować, sięgnijcie po „Ogień i wodę”. Oryginalność, nieprzewidywalność i pomysły autorki już krzyczą ze środka, żeby tylko je poznać.
http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Wracasz do domu, zmęczona po całym dniu poza nim. Wita cię znajomy widok, ten, który widzisz praktycznie codziennie. Jednak od jakiegoś czasu w całej tej domowej rutynie, gdzie mama krzątała się po kuchni, gotując obiad, a tata siedział przy stole z gazetą w dłoni, śledząc gazetę. Kogoś w niej brakuje. Twojego rodzeństwa. Twój brat nie może funkcjonować normalnie, jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać pokemonem. Dokładnie tak, oczy Was nie mylą. Uwielbiałem te małe, różnorodne stworzonka i razem z kuzynem często je udawaliśmy. Właśnie w takich chwilach wyobraźnia pozwalała na spełnienie prostego, dziecięcego marzenia. Była magią, dzięki której byłam kim tylko zechciałam. Power Rangers? Nie ma problemu. Piosenkarka? Szczotka podkradziona z łazienki. Panna młoda? Nic trudnego, należało tylko dyskretnie pożyczyć firankę, po czym ułożyć ją na plecach (ewentualnie na głowie – dla mnie wystarczyły po prostu plecy, żeby welon ciągnął się po podłodze). Raz byłam nawet księdzem – komunikanty z wafelków może i nie były okrągłe, ale spełniały swoją funkcję.
Parę lat temu to właśnie marzenia były dla mnie wszystkim. Nie liczyła się wtedy szkoła ani obowiązki domowe. Byłam ja i mój świat, w którym uwielbiałam tonąć. Jednak z czasem wszystko staje się trudniejsze. Im jesteśmy starsi, tym więcej rozumiemy i mamy do zrobienia. Marzenia oddalają się na drugi plan, ważniejsza jest szkoła czy też praca.
Dlatego też tak ważne jest, aby o swoje marzenia walczyć. Nie pozwólcie, aby zatonęły w oceanie dorosłości i szarej rzeczywistości. Stańcie się piratami, kapitanami na swoim statku życia, czujnie obserwującymi majaczące gdzieś na horyzoncie cele. Wywieście flagi, łapcie wiatr w żagle i razem z Lindsey Stirling brnijcie ku marzeniom! A wtedy już na pewno nie będziecie jedynym piratem na naszej imprezie!
Jednak jak wiadomo, w oceanie czyha na nas wiele niebezpieczeństw. Krwiożercze rekiny, zwodnicze góry lodowe, które pokonały nawet Titanica, hordy niekoniecznie przyjaznych piratów. Czy [Jedyny pirat na imprezie] zdał test i szczęśliwie dopłynął do celu z zadowoloną załogą? Czy może nie potrafił zbytnio bronić się przed niebezpieczeństwami, tonąc przy pierwszej lepszej okazji?
Zapewne nie będzie dla Was dużym zaskoczeniem, jeśli poinformuję, że fascynacją Lindsey Stirling zaraziła mnie Ivy. Zaczęło się to niedługo po rozpoczęciu naszej prawdziwej znajomości (czytaj: w momencie, kiedy zaczęłyśmy w miarę regularnie ze sobą rozmawiać). Cóż mogłam powiedzieć jeszcze parę dni wcześniej? Że lubię pannę Stirling, ale nie uwielbiam jej, nie słucham jej utworów każdego dnia i nie zachwycam się nad nimi za każdym razem. Kiedyś po prostu miałam krótki okres, w którym kochałam tę skrzypaczkę. Czas minął, a ja zapomniałam o Lindsey. A przynajmniej do czasu, kiedy dowiedziałam się o jej autobiografii. Nawet nie zgadniecie, kto mnie o niej poinformował…
Nigdy nie miałam ochoty zagłębiać się w życiu kogoś znanego. Nie pociągały mnie biografie sławnych osób, nie czułam potrzeby zagłębiania się w ich życie tylko po to, aby wiedzieć o tej personie więcej. Co ciekawe, z dziełem Stirling było inaczej. Od początku moje serce mówiło mi, że będzie to coś wartego uwagi. Coś, czego nie mogłam przegapić. Nakręciłam się na ten tytuł. Zaczęłam wyczekiwać go podobnie jak Ivy. Byłam wniebowzięta, kiedy po raz pierwszy przyjrzałam się z bliska okładce (i oczywiście cudownym patronatom, gdzie znalazły się Bluszczowe Recenzje – wciąż nie mogę uwierzyć w to, że to przecież my!). Ucieszyłam się jeszcze bardziej na widok sporej ilości zdjęć – już wtedy miałam pewność, że lektura nie będzie nudna.
I cóż więcej mogę powiedzieć? Nie była.
Muszę szczerze przyznać, że chwilami miałam wrażenie, jakbym czytała normalną książkę, a nie autobiografię. Nie mogłam zdać sobie sprawy z tego, że to przecież autobiografia, która zawsze kojarzyła mi się z czymś niezmierni nudnym! Przy [Jedynym piracie na imprezie] było kompletnie inaczej. Autorka wciągnęła mnie do swojego świata i przedstawiła go tak, że nie chciałam jej opuszczać. Podzieliła się swoimi wspomnieniami oraz sekretami, odsłoniła część siebie. W książce tej nie była sławną skrzypaczką. Była człowiekiem. Miała swoje problemy, miała marzenia, w które chwilami wątpiła, robiła błędy jak każdy z nas. Patrząc na Lindsey, którą widzimy w teledyskach, nie myślimy o tym, jaka jest ani jaką miała przeszłość. Widzimy ją jako kogoś popularnego, nie jako człowieka.
Z kolei podczas lektury autobiografii panny Stirling mamy zupełnie odwrotne wrażenie. Chwilami miałam ochotę jeszcze raz spojrzeć na autorkę, ze zdziwieniem myśląc: „czy to na pewno jej historia? Nie pomyliłam książek?”. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona niektórymi faktami z jej życia i sytuacjami, które przed nami ujawniła. Co jakiś czas na moich ustach wykwitał szeroki uśmiech po przeczytaniu niektórych uwag Lindsey czy jej wspomnień. Dodatkowo styl był na tyle lekki, prosty i przystępny, że pozwalał pochłonąć [Jedynego pirata na imprezie] w mgnieniu oka!
Sama lektura nie jest tylko pamiętnikiem, mającym na celu przekazanie faktów o pannie Stirling. Autorka napełnia nas energią rozpierającą jej ciało sprawia, że zarażamy nią innych. Ponadto zawiera w swoim tekście niesamowity przekaz, który czyni tę książkę wręcz magiczną. Smutek, dobry humor, wspaniałe rady – zatrzymajcie się w księgarni właśnie przy półce z autobiografią Lindsey, bo jeśli tego szukacie, to trafiliście do celu!
Muszę również przyznać, że cała wydawnicza ekipa pracująca przy tej książce spisała się znakomicie. Nie zauważyłam ani jednego błędu, a sam egzemplarz prezentuje się pięknie – zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Należałoby również pogratulować tłumaczowi, Jerzemu Bandelowi, który wykonał swoją pracę znakomicie. Właśnie takich ludzi potrzebujemy! Nic, tylko dziękować za tak świetne wydanie tak świetnej pozycji!
Podsumowując:
[Jedyny pirat na imprezie] to świetna pozycja nie tylko dla fanów Lindsey Stirling, ale praktycznie dla każdego z nas. Przy tak wspaniałym kunszcie pisarskim okraszonym świetnym, nienaciąganym humorem nie można źle się bawić! Lektura sprawiła, że polubiłam skrzypaczkę jeszcze bardziej niż wcześniej. Tym samym zrozumiałam, że do spełnienia marzeń trzeba dążyć, nawet jeśli los rzuca ci kłody pod nogi. Przenieś się na morza oceanu, wyrusz swoim statkiem na bezkresne morze, dąż wytrwale do celu, a na końcu trasy będzie na ciebie czekać prawdziwy skarb…
Piracka impreza wciąż trwa – czy zechcesz dołączyć?
Recenzja została zamieszczona również na http://bluszczowe-recenzje.blogspot.com/
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam zostać pokemonem. Dokładnie tak, oczy Was nie mylą. Uwielbiałem te małe, różnorodne stworzonka i razem z kuzynem często je udawaliśmy. Właśnie w takich chwilach wyobraźnia pozwalała na spełnienie prostego, dziecięcego marzenia. Była magią, dzięki której byłam kim tylko zechciałam. Power Rangers? Nie ma problemu. Piosenkarka? Szczotka...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to