Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Jeśli warto coś zrobić, warto też zrobić to marnie. („Świat Dysku #03 – Równoumagicznienie”)
--
http://tomek.buszewski.com/2012/06/13/jesli-warto-cos-zrobic-warto-tez-zrobic-to-marnie-%E2%80%9Eswiat-dysku-03-rownoumagicznienie/
--
Kilka lat temu prze­czy­ta­łem, żeby każ­dej książce dawać szansę w postaci stu stron. Jeżeli do tego czasu mi się nie spodoba – można odło­żyć. Dobrze, że z tej rady korzy­stam, bo w prze­ciw­nym wypadku „Rów­no­uma­gicz­nie­nie” szybko znik­nę­łoby z mojej półki aktu­al­nie czy­ta­nych pozycji.
W 1987 rów­no­upraw­nie­nie było tema­tem dość gło­śnym, co Prat­chett wyko­rzy­stał. Jego trze­cia z kolei powieść dzie­jąca się w Świe­cie Dysku mówi wła­śnie o rów­no­upraw­nie­niu kobiet. Zaczyna się naro­dzi­nami – teo­re­tycz­nie ósmego syna ósmego syna (to nie pomyłka, napi­sa­łem to dwa razy). Prak­tycz­nie – rodzi się córka, czego w pierw­szej chwili nie dostrze­żono. To spo­wo­do­wało, że dziew­czynka dostała już magiczną laskę, a ta zro­biła już swoje.
Akcja roz­po­czyna się we wsi Ramp­topy. Ta, jak każda sza­nu­jąca się osada, ma swoją cza­row­nicę – Bab­cię Weather­wax. Bie­rzę ona na naukę małą Esk, jed­nak ona, mimo suk­ce­sów pod okiem przy­szy­wa­nej babci, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej inte­re­suje się magią niż cza­row­nic­twem. W Świe­cie Dysku panuje nie­stety zało­że­nie, że męż­czyźni to mago­wie, a kobiety to cza­row­nice. I nic tego nie zmieni, nawet gdyby chciał. Esk to jed­nak nie znie­chęca i — wraz z Bab­cią – wyru­szają do Ankh-Morpork, by zapi­sać dziew­czynkę do Nie­wi­dzial­nego Uniwersytetu.
Mając nie­spełna 200 stron, „Rów­no­uma­gicz­nie­nie” przez pierw­szą połowę – nie ma co tu uwi­jać w bawełnę – nudzi. Docho­dząc do sześć­dzie­sią­tej strony, mia­łem poważne obawy, czy skoń­czę. Na szczę­ście wraz z wyru­sze­niem Esk do mia­sta, zaczyna robić się cie­ka­wie, cho­ciaż i tu nuda prze­bły­skuje gdzie nie gdzie.
Gdyby skró­cić ją o jakieś trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści stron, byłaby to naprawdę dobra pozy­cja. W tej chwili – nie­stety – dłuży się, szcze­gól­nie na początku, a i póź­niej są frag­menty, które można by spo­koj­nie skró­cić. Nie­mniej styl i humor Prat­chetta są jak naj­bar­dziej – i to chyba najważniejsze.

Jeśli warto coś zrobić, warto też zrobić to marnie. („Świat Dysku #03 – Równoumagicznienie”)

--

http://tomek.buszewski.com/2012/06/13/jesli-warto-cos-zrobic-warto-tez-zrobic-to-marnie-%E2%80%9Eswiat-dysku-03-rownoumagicznienie/

--

Kilka lat temu prze­czy­ta­łem, żeby każ­dej książce dawać szansę w postaci stu stron. Jeżeli do tego czasu mi się nie spodoba – można odło­żyć....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mój święty blagier

Znam dwie definicje słowa „blagier”. Jedna pochodzi ze Słownika języka polskiego PWN i odnosi się do osoby, która kłamiąc i udając oczekuje na (określony) efekt. Druga to odnośnik prowadzący do hasła „Dean Moriarty”.

Wokół książki „W drodze”, jej powstania, postaci i samego autora krąży masa legend. Jedna z nich mówi, że Kerouac napisał powieść będąc w trzytygodniowym narkotycznym transie. Inna zgadza się z nią, dodaje jednak, że pisarz nosił przy sobie notesiki, w których wszystko zapisywał, a we wspomniane tygodnie jedynie to spiął to w jedną całość. Co do postaci, to ich odnośniki do prawdziwych osób są dziś powszechnie znane i wymieniają m.in. Gore Vidala, Williama S. Burroughsa, Allena Ginsberga i innych. Legend o samym Kerouacu przytaczać nie będę, bo ich liczba sięga setek, tysięcy albo i lepiej.

„W drodze” jest jedną z pierwszych książek zanurzonych po uszy w czymś, co sam autor określił jako „beat”, w kulturze bitników, ludzi Ameryki lat 40-tych i 50-tych XX wieku, odrzucających normy i wymogi społeczne, spokojnie i dostatnie życie, biorąc w zamian wieczny pęd, chęć zabawy (nierzadko niemoralnej w oczach ogółu), ale i ubóstwo, niepewność, nierzadko tułaczkę, konflikty z rodziną i bliskimi. Chociaż, dla bitników, to oni sami stali się dla siebie jedną wielką rodziną, jedynymi przyjaciółmi i kompanami.

Kerouac na blisko 400 stronach opisuje kilka lat z życia swojego alter-ego – Sala Paradise – dzielącego czas między jazdę samochodem, autostopem, autobusem, wędrówkę pieszo, siedzenie w domach swoich znajomych, poznawanie nowych, coraz to bardziej szalonych ludzi, imprezy i słuchanie w klubach San Francisco dzikiego, gorączkowego i granego całą noc bopu.

W swoich wyprawach nie jest sam. Towarzyszy mu wspomniany Dean Moriarty, ochrzczony przez samego autora Świętym blagierem. To on tak naprawdę jest ucieleśnieniem beatu, największym, niemal mitycznym, wielkim bitnikiem. Jego pojawienie się zawsze zwiastuje kłopoty, nie tylko dla siebie, ale i dla wszystkich wokół. Niemniej, to właśnie to szaleństwo sprawia, że przyciąga Sala jak magnes.
Główną siłą powieści jest styl. Luźny, swobodny, nieraz przypominający gawędę snutą przez dobrego przyjaciela, spotkanego gdzieś w przydrożnym barze, po długich latach rozłąki. Faktem w końcu jest, że „W drodze” powstała jako jeden ciągły tekst, bez nowych akapitów czy podziału na rozdziały. Na publikację zresztą czekała kilka lat, podczas których przechodziła liczne modyfikacje, takie jak wycięcie scen uznanych wtedy za pornografię, zamiana prawdziwych nazwisk na fikcyjne i podział, na rozdziały, akapity, części.

Książkę szczerze polecam wszystkim. I tym, którzy tęsknią do życia takiego, jak niegdyś bitnicy, i tym, dla których taka droga jest niczym więcej, jak mrzonką.

Mój święty blagier

Znam dwie definicje słowa „blagier”. Jedna pochodzi ze Słownika języka polskiego PWN i odnosi się do osoby, która kłamiąc i udając oczekuje na (określony) efekt. Druga to odnośnik prowadzący do hasła „Dean Moriarty”.

Wokół książki „W drodze”, jej powstania, postaci i samego autora krąży masa legend. Jedna z nich mówi, że Kerouac napisał powieść będąc w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraź sobie, że wszystko co robisz, mówisz, myślisz i czujesz – zapisujesz albo dokładnie analizujesz w myślach. Ale nie tylko znaczące zdarzenia, wszystko! Ciężko? Joyce’owi się udało i nawet napisał tak powieść.
„Ulisses”, bo o nim mowa, jest jednym z najsłynniejszych dzieł literatury światowej, które zapewniło jej autorowi – Jamesowi Joyce’owi – nieśmiertelność, co zresztą sam zaplanował. Legendarna wręcz jest jej i objętość (około tysiąc stron) i styl - rewolucyjny, nowatorski i… trudny - strumień świadomości. Dlaczego trudny? Jak mówiłem na wstępie, jest tu opisane wszystko bez wyjątku, więc momentami ciężko to zrozumieć. Zdarzenia zewnętrzne mieszają się z wewnętrznymi a wypowiedzi z myślami. Co jeszcze warte odnotowania, każdy rozdział jest pisany innym stylem. Na przykład, jeden jest utrzymany w lekkim nurcie romansów, inny zaś cechuje się językiem staropolskim (staroangielskim w oryginale). Jest też fragment sztuki teatralnej ze wszystkimi adnotacjami i podziałem na role i część pisana jako pytania i odpowiedzi.
Styl jest fenomenalny, to już stwierdziłem. Ale czy fabuła mu wtóruje? To już zależy od odbiorcy. Bo akcja książki toczy się w jednym dniu i jest opowieścią o agencie reklamowym - Leopoldzie Bloom i jego znajomym - młodym artyście nazwiskiem Stefan Dedalus. Obaj panowie o godzinie ósmej rano wychodzą z domów i rozpoczynają swą wędrówkę po Dublinie, napotykając przy tym wiele indywiduów, jednych przychylnych, innych wręcz przeciwnie, odwiedzają różne miejsca, jedzą, wypróżniają się. I wszystko to skrupulatnie jest opisane. Więc, czy fabuła jest interesująca?
Tytuł może sugerować, że powieść ma jakieś połączenie z antykiem. Tak też jest. Ulisses, czyli Odyseusz, był ulubionym bohaterem Joyce'a z dzieciństwa a wyprawa Blooma jest parafrazą przygód dzielnego Greka. Parafrazą jednak bardzo luźną, wyczerpującą termin w całości. Bo kiedy Odyseusz i jego Penelopa byli sobie wierni przez wiele lat rozłąki, Leopold już w trzecim rozdziale, wychodząc po mające delikatny posmak moczu nerki cielęce (które jadał z upodobaniem), nie mógł oderwać wzroku od pośladków dziewczyny kupującej przed nim serdelki, a jego Molly, leżąc jeszcze w łóżku i rozmawiając z mężem, dostaje list od swojego kochanka. Potem jest już tylko lepiej.
"Ulisses" jest książką trudną, momentami męczącą i wycieńczającą. Trudną z uwagi na długość i styl, ale wybitną pod wieloma względami. Męczącą dlatego, że wiele fragmentów jest trudnych do przebrnięcia (dla każdego są to inne części). Wycieńczającą, bo zawiera tyle odniesień do kultury, literatury, filozofii i samej siebie, że ciężko przeczytać jedną stronę nie zachodząc w głowę nad tym, co dokładnie zostało napisane.
Sztandarowe dzieło literatury modernistycznej, wymieniane w wielu listach podsumowujących dokonania pisarzy XX-wiecznych i nie tylko, zachęca, ale równie mocno jak zaprasza, tak może odepchnąć. Na szczęście, ja przeczytałem pierwsze dwadzieścia stron tak, jakbym czytał jedną i wiedziałem od razu, że to będzie coś wartego mojego czasu.
P.S.
Chodząc sobie po różnych miejscach, gdzie ludzie wypowiadają się na temat literatury, często sprawdzam co mówią na temat "Ulissesa". Szczerze, jestem dość zaskoczony, że zdecydowana większość ludzi czyta połowę, ćwierć, sto stron albo coś w tych okolicach, a następnie nazywa powieść stratą czasu czy bełkotem. Poważnie, co jest? To, że w książka nie jest napisana stylem który jest przykładny w lekturach szkolnych i że nie ma w niej wartkiej akcji na każdej stronie, to od razu ją dyskryminuje? Bo trudna? Wiem, że to brzmi jakbym się uważał za nie wiadomo kogo, ale dziwię się, bo ludzie chyba nie odróżniają "klasyki" w postaci przygód Harry'ego Pottera od klasyki takiej jak twory Joyce'a, Camusa czy Kafki. Nie mówię, że każdy ma to czytać z zachwytem czy namaszczeniem, ale myślę, że brak zrozumienia danej publikacji nie upoważnia do mieszania jej z błotem.

Wyobraź sobie, że wszystko co robisz, mówisz, myślisz i czujesz – zapisujesz albo dokładnie analizujesz w myślach. Ale nie tylko znaczące zdarzenia, wszystko! Ciężko? Joyce’owi się udało i nawet napisał tak powieść.

„Ulisses”, bo o nim mowa, jest jednym z najsłynniejszych dzieł literatury światowej, które zapewniło jej autorowi – Jamesowi Joyce’owi – nieśmiertelność, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szkic artysty z czasów młodości
___

James Joyce znany był ze swojej dokładności niemalże tak bardzo, jak z pychy. Już na początku swojej kariery, bo po „Dublińczykach” zaczął pisać powieść, która objętością dorównywała „Ulissesowi”. Zostały z niej jedynie skrawki opublikowane pośmiertnie jako „Stefan bohater”.

Książka ma historię prawie tak ciekawą, jak ta, którą przedstawia. „Legenda” głosi, że Joyce pochwalił się swojemu wydawcy istnieniem 914-stronicowego rękopisu będącego jego quasi-biografią, jednak zaznaczył, że nie zamierza póki co kontynuować, a co dopiero kończyć pracy nad dziełem. A szkoda, bo może wtedy jego siostra nie musiałaby wyciągać z płomieni resztek szkicu.

„Stefan bohater” trafia do nas w bardzo ubogiej i uszkodzonej formie, stanowiąc tak naprawdę niewielką próbkę całości. Zaczyna się bowiem pod koniec… XV rozdziału i oferuje jedynie jedenaście takowych. Naturalnie, po drodze brakuje stron a te, które się zachowały, wydawca wzbogacił odautorskimi komentarzami i przypisami doń tak szczegółowymi, jak dokładny kolor kredki, którą naniesiono uwagę czy rodzaj pisma (w jednym miejscu znajdziemy nawet krytyczną wzmiankę przypisywaną bratu Joyce’a).

Historia właściwa przypomina wejście na film w połowie jego trwania, co bez znajomości tła „Stefana bohatera” może zniechęcić. Chociaż i to nie wydaje się być takie złe, kiedy uświadamiamy sobie, że książka zaczyna się, kiedy tytułowy bohater idzie do szkoły wyższej. Pechowo, do takiej samej, jak Joyce – do jezuitów. Niezbyt odpowiadają mu panujące tam reguły i rygor duchownych, toteż postanawia nie przestrzegać ani jednego, ani drugiego. Czarę goryczy przelewa jednak problem jego dopracowywanego i szlifowanego przez miesiące odczytu. Nie tyle nie spotkał się on z brawami, co nagrodzono go deszczem uwag i krytyki. To wydarzenie stało się jakby katalizatorem w procesie rozwoju duchowego i umysłowego najstarszego syna rodziny Deadalus.

Wraz z ubiegiem czasu, Stefan zjednuje sobie kilku kolegów, popada w zauroczenie i… w konflikt z Kościołem. Tak, ta książka to w dużej mierze szeroko rozwinięty opis sądów młodego Joyce’a na temat religii, katolicyzmu, Kościoła, nauki, Irlandii, języka irlandzkiego itd. Pod każdym stwierdzeniem podpisuje się bohater powieści, jednak gołym okiem widać, że więcej w nim Jamesa niż Stefana.

„Stefan bohater”, jak głosi tył okładki, to pierwsza powieść Joyce’a. Znając choćby pobieżnie biografie pisarza, nietrudno się domyślić, które wątki budowane są na wspomnieniach, które na wyobraźni. Jednak bez takiej wiedzy, wyznaczenie granicy wcale łatwe nie jest – to druga najbardziej bogata w rozbudowane, pełnokrwiste opisy i postaci książka Zoli Irlandii.

Szkic artysty z czasów młodości
___

James Joyce znany był ze swojej dokładności niemalże tak bardzo, jak z pychy. Już na początku swojej kariery, bo po „Dublińczykach” zaczął pisać powieść, która objętością dorównywała „Ulissesowi”. Zostały z niej jedynie skrawki opublikowane pośmiertnie jako „Stefan bohater”.

Książka ma historię prawie tak ciekawą, jak ta, którą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Echolandia!.
Jeżeli „Dublińczycy” to fotografie, „Ulisses” plan miasta a „Portret artysty w wieku młodzieńczym” – schody do dojrzałości, to „Finnegans Wake” – lub, jak od kilku dni oficjalnie w Polsce nazywa się ta publikacja – „Finneganów tren” jest ich (i nie tylko) kolażem.
Siedemnaście lat, podczas których James Joyce pisał swoje ostatnie dzieło nie były dla niego łaskawe. Jak można przeczytać w wielu źródłach, umarł ślepy, pijany i biedny. Taki koniec poprzedziło wiele trosk – zdrowotnych, finansowych, rodzinnych. Problemy z chorobą córki, własnym zdrowiem (postępująca choroba oczu), żoną, o którą był chorobliwie zazdrosny i nie szczędził jej przypomnień o tym, brakiem pieniędzy – to wszystko złożyło się na formę „Trenu”. Ale od początku.
Skończywszy „Ulissesa” – ponad tysiącstronicowego potwora – Joyce był tak wycieńczony, że przez okrągły rok nie napisał ani zdania. Dopiero w marcu 1923 udało mu się spłodzić dwie strony, a potem kilka szkiców, które stały się podłożem nowej powieści. Pracował różnymi technikami, z czego jedną było notowanie niemal każdego wypowiedzianego słowa a potem wkładanie go w tekst. Taki zabieg – jak nietrudno się domyślić – bardzo utrudnił odbiór.
„Finnegans Wake” znane było wtedy jako „Work in Progress” i wydawane w odcinkach, jak większość powieści w tamtych czasach. Przez swoje skomplikowanie i wysoki poziom wymagań stawianych czytelnikom przez autora, tekst otrzymywał bardzo negatywne recenzje. Doszło do tego, że nie chciano publikować gotowych fragmentów.
W dziesięć lat przed premierą – w 1929 – opublikowany został zbiór esejów i listów dotyczących właśnie najnowszego dzieła Joyce’a. Znaleźli się tam artyści, którzy Irlandczyka znali osobiście i rozwój prac śledzili na bieżąco, z Samuelem Beckettem na czele.
Pisać było coraz trudniej, w pewnym momencie Irlandczyk poprosił swojego znajomego, poetę Jamesa Stephensa, by ten, w przypadku gdy pisarz uzna, że nie będzie w stanie skończyć pisania, dokończył za niego. Mimo złego stanu zdrowia – psychicznego i fizycznego – udało się Joyce’owi samodzielnie dobrnąć do końca. Chociaż i to nie było łatwe – jak pierwsza i trzecia księga przyszły podczas, można powiedzieć, burzy, tak prace nad dwiema pozostałymi spotkały się z prawdziwym kataklizmem. Wspomniana choroba córki (Carl Jung, lekarz dziewczyny, po przeczytaniu „Ulissesa” uznał, że należy leczyć bardziej Jamesa, niż ją), śmierć ojca, wrzody i uciekający przez coraz mniej wyraźne palce wzrok wydłużyły proces twórczy do dziesięciu lat.
Wydanie książki nie było takim wydarzeniem, jak poprzednia premiera. „Finnegans Wake” nie spotkało się z publicznym paleniem czy oskarżeniami o pornografię i demoralizację. Pewnie dlatego, że masa czytelników nie przebrnęła przez przedstawioną treść. Praktycznie od daty wydania książka nazywana jest taką nie do przeczytania.
Podejść do tłumaczenia było wiele. Udało się zaledwie kilku osobom. Najpopularniejszy jest przekład holenderski, który idzie niemal słowo w słowo z oryginałem. Ale i Polacy nie pozostawali w tyle. Pierwszy pracę nad „Finneganami” zaczął Maciej Słomczyński. Udało mu się ukończyć i opublikować przekład epizodu „Anna Livia Plurabelle”, który bardziej chyba intrygował oprawą graficzną, niż treścią, która była dla wielu niczym więcej niż zagadką i ciekawostką.
Kolejnym na ringu był Tomasz Mirkowicz. W „Literaturze na świecie” (8/82). Udało mu się ukończyć pierwsze sześć akapitów, do których objaśnienia zawarł obok. Osobiście uważam, że praca Bartnickiego jest lepsza, po prostu lepiej mi się ją przyswaja. Nie podejmuję się jednak stwierdzać, która jest „wyżej” w kwestii językowej czy zgodności z oryginałem.
Ostatnim i tym, któremu się udało, okazał się być właśnie Bartnicki. Chociaż, kiedy dowiedziałem się, w 2010 roku, że jest i przeczytałem w „Literaturze na świecie” (7-8/2004), że tłumaczenie powstaje, byłem jednocześnie mile zaskoczony ale i lekko sceptyczny. Niepotrzebnie, na szczęście.
„Finneganów tren” ukazał się 29 lutego 2012 roku dzięki korporacji ha!art, w serii „Liberatura”. Książka – co ważne – została wydana w oprawie przypominającej jak najdokładniej oryginał, czyli taka sama okładka, kolory, typografia. Liczba stron treści – naturalnie 628. Do tego, od wydawców serii i samego autora, jeden krótki artykuł o samym tłumaczeniu i… krótka próba interpretacji i destylacji treści.
A sam tekst? .
Ile znasz języków? Prócz swojego, rodzimego polskiego. Jeden, angielski? Dwa? Niemiecki, francuski? Więcej? Pierwsze strony „Finneganów trenu” w tłumaczeniu Krzysztofa Bartnickiego to zweryfikują.
Książka zaczyna się urwanym zdaniem. Jak można przeczytać, domyślić się albo dojść samodzielnie, jest to koniec fragmentu zaczętego 617 stron później – czyli na końcu. Znaczy to – poparte przez słowo „recyrkulacja” zawarte już w trzeciej linijce, że powieść działa na zasadzie nieskończonego dzieła. Jest to odniesienie do filozofii Giambattisty Vico („commodius vicus”). Włoch twierdził, że czas nie jest linearny – dzieląc się na trzy mniejsze fragmenty – zatacza koło.
Kolejne stronice przedstawiają luźny i zamglony świat. Gdzieś tam możemy dostrzec sylwetki ludzi, tego, co się z nimi dzieje i co robią oni sami.
Według Krzysztofa Bartnickiego fabuła książki nie jest zajmująca. Ba, miejscami jest nudna. Podobnego zdania był jeden z czołowych badaczy Joyce’a – Fritz Senn. Ten jednak niedowierzał własnej intuicji i pracy – mówił bowiem, że nie wyobraża sobie, by „Finnegans Wake” było tak trywialne.
Sam zainteresowany na temat fabuły wielu wypowiedzi nie wysnuł, zaznaczył mimo to, że każdy może napisać prostą historię w prosty sposób. Wystarczy trzymać się określonych wytycznych. Dlatego właśnie nowa forma.
Jak wiadomo, powieść ta ma wiele interpretacji. Jedna, tłumacza „Ulissesa” – Macieja Słomczyńskiego – mówi, że to parodia „Księgi umarłych”. Inna, ta popierana niejako przez obecnego translatora, że to opis nocy z życia człowieka. I całkiem możliwe, wszak poprzedzająca pozycja była właśnie skrupulatnym opisem dnia codziennego. Dlaczego tu nie może być odwrotnie? Sam Joyce zapowiedział, że to jest rekonstrukcja życia nocy.
Najsilniejszym głosem opowiadającym się za tą teorią jest właśnie styl. Słowa padające tutaj nie są ostre ani dźwięczne, są wymamrotane, przepuszczone przez zepsuty głośnik, nadkruszone i zagłuszone, najczęściej przez nas samych. A to przez złe przeczytanie danej frazy, za szybkie bądź za wolne przebiegnięcie się po zdaniu czy pominiecie (albo właśnie skrupulatne niepomijanie) literki. Wszystkie takie zabiegi sprawiają, że – w zależności do tego, jak przeczytamy – dowiemy się określonej ilości rzeczy. W snach wszystko jest niewyraźne, właśnie zagłuszone, zniekształcone. Po przebudzeniu pamiętamy niektóre wątki, postacie, ale rzadko kiedy możemy ich zacytować, praktycznie nigdy nie powtórzymy słowo w słowo wypowiedzi, która tam się objawia.
Zakładając, że to sen, wartość akcji i waga fabuły jako takiej drastycznie spada. W snach przecież mało kiedy przeżywa się coś wyjątkowego. Przeważnie zdarzenia nam zaprezentowane przez naszą podświadomość nie są wydumane, ale na swój sposób niezwykłe. Warto się zastanowić, ile snów tak naprawdę jest dziwnych i skomplikowanych, a ile sami tak klasyfikujemy przez niemożliwość poskładania ich w logiczny ciąg.
„Finneganów tren” nie jest książką łatwą. Nie jest też przyjemna, co wychodzi od pierwszego stwierdzenia. Jest wymagająca i zmuszająca do wysiłku – nierzadko fizycznego, najlepiej czytać ją na głos. Dla kogo jest? Mówi się, że nie dla każdego. Ja tak nie uważam.

Echolandia!.
Jeżeli „Dublińczycy” to fotografie, „Ulisses” plan miasta a „Portret artysty w wieku młodzieńczym” – schody do dojrzałości, to „Finnegans Wake” – lub, jak od kilku dni oficjalnie w Polsce nazywa się ta publikacja – „Finneganów tren” jest ich (i nie tylko) kolażem.
Siedemnaście lat, podczas których James Joyce pisał swoje ostatnie dzieło nie były dla niego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gościu. Auto-bio-Grabaż Krzysztof Gajda, Krzysztof Grabowski
Ocena 7,4
Gościu. Auto-b... Krzysztof Gajda, Kr...

Na półkach:

Woka­li­sta zespo­łów Pidżama Porno i Stra­chy na Lachy – Krzysz­tof „Gra­baż” Gra­bow­ski nie sły­nie z udzie­la­nia obszer­nych wywia­dów. Tym więk­szym zdzi­wie­niem oka­zała się dla mnie publi­ka­cja „Gościu” będąca wywiadem-rzeką, prze­pro­wa­dzo­nym przez Krzysz­tofa Gajdę i obej­mu­ją­cym całe „doro­słe” życie muzyka.

Książka, jak można się pew­nie spo­dzie­wać, zaczyna się od wspo­mnień pierw­szych kon­tak­tów Gra­baża z muzyką, czyli stu­diów. Skru­pu­lat­nie opi­suje pierw­sze zespoły i trudy, z jakimi rodziły się utwory, pisane czę­sto w hur­to­wych ilo­ściach. Nie pomija panu­ją­cego w tle ustroju i sutych na jego temat komen­ta­rzy. W pew­nym momen­cie muzyka scho­dzi na plan bar­dzo daleki, a pod lupę brane są głów­nie spo­soby zara­bia­nia pie­nię­dzy. Dowia­du­jemy się na przy­kład, że Gra­bow­ski miał ambi­cje zosta­nia naj­waż­niej­szym sprzą­ta­czem w kraju, czy gwiazdą zakładu pogrze­bo­wego (w końcu prze­zwi­sko zobowiązuje).

Ten wła­śnie moment w książce jest zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szym, bo Gra­bow­ski z dużym luzem przy­ta­cza wiele świet­nych histo­rii, spra­wia­jąc, że ma się wra­że­nie, że znamy go dobre kilka lat, a to jest po pro­stu kolejne spo­tka­nie. Nie­stety potem ten luz stop­niowo zanika, ustę­pu­jąc coraz więk­szemu nie­za­do­wo­le­niu z ota­cza­ją­cego świata i ludzi.

„Gościu” jest napi­sany lekko i czyta się go przy­jem­nie, jed­nak po dłuż­szym obco­wa­niu zaczyna iry­to­wać. Jak wspo­mnia­łem, Gra­baż bar­dzo czę­sto prze­cho­dzi w dłu­gie narze­ka­nia na cały świat. Nie­jed­no­krot­nie zda­rza się, że przez kilka stron cią­gnie się mono­log o złych wypo­wie­dziach na forum zespołu czy o nie­do­brym kry­tyku. Na szczę­ście książkę koń­czy około 100-stronicowa roz­mowa o waż­niej­szych publi­ka­cjach obu zespołów.

Publi­ka­cję mogę pole­cić z czy­stym sumie­niem fanom zespołu. Oso­bom postron­nym, cóż, też, jeżeli mają czas i ochotę na nie­spełna 600 stron, czę­ściej pol­skiego narze­ka­nia, niż roz­mów o muzyce.

Oryginalnie opublikowane na moim blogu: http://tomek.buszewski.com

Woka­li­sta zespo­łów Pidżama Porno i Stra­chy na Lachy – Krzysz­tof „Gra­baż” Gra­bow­ski nie sły­nie z udzie­la­nia obszer­nych wywia­dów. Tym więk­szym zdzi­wie­niem oka­zała się dla mnie publi­ka­cja „Gościu” będąca wywiadem-rzeką, prze­pro­wa­dzo­nym przez Krzysz­tofa Gajdę i obej­mu­ją­cym całe „doro­słe” życie muzyka.

Książka, jak można się pew­nie spo­dzie­wać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nie istniejący kanał." (1) Cytat - legenda. Praktycznie każdy, kto choć trochę interesuje się literaturą światową kojarzy ten fragment. Fragment otwierający książkę uważaną za matkę cyberpunku, popularyzację hackingu i wizji komputerów osobistych.

"Neuromancer" ukazał się w 1984 roku i od razu narobił zamieszania. Autor przedstawia w niej świat przyszłości, gdzie rządzą korporacje a ludzie mają ciała modyfikowane mechanicznie. Technologia jest wszechobecna i penetruje każdy aspekt życia. Brzmi znajomo? Tak, to co przedstawił tu Gibson stało się podłożem i inspiracją dla kolejnych pokoleń twórców parających się odłamem science-fiction dumnie zwanym cyberpunkiem.

Książka opowiada o hakerze imieniem Case. Niegdyś gwiazda swej branży, po dokonaniu jednej złej decyzji zleceniodawcy w akcje zemsty zredukowali go do podrzędnego, na wpół martwego kolesia, który za odpowiednią cenę zrobi wszystko. Na szczęście, mimo odebrania zdolności fizycznych, nie zabrali mu talentu, który okazuje się, mimo totalnego zepsucia świata, być nadal w cenie. Bohaterem zaczyna interesować się Armitage, który na poczet współpracy zleca operacje przywracającą Case'a do dawnej świetności. Jednak nie ma róży bez kolców i dobroczyńca od razu informuje go, że w przypadku niesubordynacji, smycz w postaci worków z neurotoksyną zdegraduje go momentalnie do kaleki, jakim był jeszcze kilka godzin temu. Prócz pięknie pachnącej pracy w cyberprzestrzeni, Henry'ego interesuje jeszcze coś. Kobieta - Molly.

Nietrudno się domyślić, że wywiąże się romans. Ale to najmniejszy z ich problemów, bo szybko zacznie okazywać się, że Armitage nie jest do końca tym, za kogo się podaje, a całą operacją steruje ktoś znacznie potężniejszy. Od momentu, w którym bohaterowie odkryją ten fakt, historia zaczyna toczyć się dwutorowo. Z jednej strony jest operacja do której oboje zostali zatrudnieni, z drugiej prywatne śledztwo mające na celu dotarcie do ich prawdziwych mocodawców.

Fabuła jest napisana bardzo dobrze, nie ma dłużyzn, za to akcja jest bardzo wartka i nie pozwala oderwać się od książki. Bohaterowie, co osobiście uwielbiam we wszystkich mediach, często zmieniają miejsca pobytu (bynajmniej nie są to zmiany mieszkania, a kraju), w żadnym nie są dłużej niż to konieczne, jednakże każda wizyta jest bardzo ważna i niesie ze sobą ciekawe wydarzenia i postaci.

Powieść, co niezmiernie cieszy, przetrwała próbę czasu całkiem nieźle. W sci-fi prawie trzydzieści lat to szmat czasu, ale gatunek wykreowany przez Gibsona okazał się dla jego kontynuatorów tak idealny, że postanowili praktycznie go nie zmieniać. Dlatego nietrudno w dzisiejszych tworach znaleźć sztuczne inteligencje, wszczepy czy japońskich cichych zabójców.

"Neuromancer" dostarcza wielu informacji na temat genialnego gatunku, jakim jest cyberpunk. Jest to świetna pozycja zarówno dla tych zaczynających przygodę z tym odłamem fantastyki naukowej, jak i dla tych zaprawionych. Świetnie jest zobaczyć, jak to się wszystko zaczęło i skąd garściami czerpali choćby twórcy "Matriksa".

(1) - "Neuromancer", William Gibson, tłum. Piotr W. Cholewa (wyd. Zysk i s-ka, Poznań 1996, 1999)

Oryginalnie tekst ukazał się na moim blogu - tomek.buszewski.com

"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nie istniejący kanał." (1) Cytat - legenda. Praktycznie każdy, kto choć trochę interesuje się literaturą światową kojarzy ten fragment. Fragment otwierający książkę uważaną za matkę cyberpunku, popularyzację hackingu i wizji komputerów osobistych.

"Neuromancer" ukazał się w 1984 roku i od razu narobił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O tej książce, podobnie jak o "Portrecie artysty..." słyszy się bardzo dużo, jeżeli się o temat Joyce'a ociera. Te dwa dzieła postrzegane są jako swoisty prolog do "Ulissesa" i faktycznie, w przeczytanych właśnie "Dublińczykach" przewijają się postaci, które wystąpiły lub zostały wspomniane w parafrazie "Odysei".

Zawiedzie się jednak ten, kto, podobnie jak ja, zaczął przygodę z genialnym Irlandczykiem od dzieła najobszerniejszego. Dlaczego? Otóż poziom jest bardzo różny. W "Ulissesie" widać wyraźnie, że Joyce z piórem jest obyty, jak mało kto. W "Dublińczykach" zaś... niekoniecznie. Pierwsze opowiadania są bardzo zachęcające, intrygują, wciągają, czyta się je jednym tchem. Po skończeniu, zdaje się, trzeciego, byłem pod wrażeniem, że w krótkich historiach udało się autorowi upchnąć tyle różnych emocji i elementów. Niestety, poziom zaczął spadać i nieraz naprawdę ciężko było mi przebrnąć przez stronice. Zaczęły się niepotrzebne dłużyzny, nużące opisy i dialogi.

Ten opis może sugerować, że "Dublińczycy" to dzieło złe. Skąd! To zbiór świetnych ("Przypadek godny ubolewania", "Arabia", "Ewelina", "Zmarli" naturalnie) i trochę gorszych ("Łaska boża") opowiadań, które warto przeczytać w wolnej chwili.

Jeżeli ktoś zaczął przygodę z Giacomo tak, jak ja, to zauważy gorszy styl i formę pisarza, ale uważam, że dużo mniejsze doświadczenie go tu usprawiedliwia. Moja ocena niestety nie jest tak wysoka, jakbym chciał, ale to pewnie dlatego, że po genialnych perypetiach Blooma oczekiwałem nie wiadomo jakiej epifanii, a dostałem jedynie "Dublińczyków".

Aha - mam przekład autorstwa Kaliny Wojciechowskiej, wydawnictwo Oskar (wydanie drugie) i niestety, ale nie jest on najwyższych lotów. Nie mówię tu nawet o języku jako takim, ale o literówkach, błędach drukarskich (odwrócone "F" czy "v" zamiast "w" i to tylko znaleziska z ostatnich kartek), "sierotach". Nie wiem, jak Was, ale mnie to bardzo irytuje i przeszkadza w odbiorze dzieła, szczególnie że tu i okładka i druk (dobór kroju i rozmiaru, marginesy) i nawet papier są więcej niż przyzwoite.

O tej książce, podobnie jak o "Portrecie artysty..." słyszy się bardzo dużo, jeżeli się o temat Joyce'a ociera. Te dwa dzieła postrzegane są jako swoisty prolog do "Ulissesa" i faktycznie, w przeczytanych właśnie "Dublińczykach" przewijają się postaci, które wystąpiły lub zostały wspomniane w parafrazie "Odysei".

Zawiedzie się jednak ten, kto, podobnie jak ja, zaczął...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O sztandarowym dziele Joyce'a słyszałem bardzo dużo, raz lepszych a raz gorszych opinii. Ponoć jest to książka, przez którą przebrnąć jest ciężko i która wycieńcza czytelnika. Możliwe. Ale ja po przeczytaniu pierwszych stu stron byłem tak pochłonięty, że przeczytałem "Ulissesa" tak, jak Joyce chciał, by czytano "Finnegans Wake", czyli po zakończeniu ostatniego zdania, przeskoczyłem do pierwszej strony i zabrałem się na ponowne śledzenie pana Leopolda.

O sztandarowym dziele Joyce'a słyszałem bardzo dużo, raz lepszych a raz gorszych opinii. Ponoć jest to książka, przez którą przebrnąć jest ciężko i która wycieńcza czytelnika. Możliwe. Ale ja po przeczytaniu pierwszych stu stron byłem tak pochłonięty, że przeczytałem "Ulissesa" tak, jak Joyce chciał, by czytano "Finnegans Wake", czyli po zakończeniu ostatniego zdania,...

więcej Pokaż mimo to