Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Muszę przyznać, że moja ocena tej książki nie może być obiektywna. Jestem jednak mocno przekonana, że nawet gdybym mogła sobie na obiektywizm pozwolić, to ocena ta byłaby najwyżej oczko niższa. Nie mogę sobie na to jednak pozwolić, gdyż miałam przyjemność i nieprzyjemność zarazem spędzić w miejscu, o którym jest ta książka, prawie dwadzieścia lat. I jestem pod głębokim wrażeniem, że ktoś mógł stworzyć o tym mieście (celowo mieście, a nie miasteczku) tak niesamowitą opowieść.
Kiedy dostałam tę książkę w prezencie od kogoś, kto spędził w tym mieście nawet więcej czasu niż ja, pomyślałam: o nie, to pewnie będzie jakiś smutny paszkwil, bo tak łatwo przecież napisać smutny paszkwil, w ogóle o czymkolwiek, a co dopiero o polskim mieście małej wielkości. Obawa ta okazała się jednak zupełnie niepotrzebna. Dawno z takim uśmiechem nie czytałam nic, co wyszło spod ręki wciąż jeszcze żyjącego (mam nadzieję) polskiego autora. Opowieść ta nie jest bowiem ani smutna, ani nie jest paszkwilem. Nie będę się silić na zakwalifikowanie jej do jakiegoś gatunku. Jak dla mnie jest to baśń, mnie tak właśnie się ją czytało. Bohaterem jest miejsce, które istnieje naprawdę i oczywiście nie istnieje w ogóle. Opowieść oparto na prawdziwych wydarzeniach, co zresztą zaznaczone zostało na końcu, ale jak dla mnie ma to drugorzędne znaczenie. Wiedza o tym daje w moim przekonaniu co najwyżej trochę więcej radości przy czytaniu nazw własnych, pod którymi ukryte są sąsiednie miejscowości i lokalne osobistości. W moim odczuciu opowieść jest całkowicie niezależna od swoich inspiracji, chociaż bez nich pewnie nigdy by nie powstała. Tak dużej niezależności się nie spodziewałam, ale to tylko jeden z powodów, dla których książka tak bardzo mi się podobała. Najważniejszy jest sposób, w jaki została napisana: ze swobodą, fantazją, dystansem, erudycją i poczuciem humoru, czyli z zachowaniem tych wszystkich cech, których brakuje naszej współczesnej literaturze, ale też chyba i pozostałym sztukom. Jest w książce też krytyka rzeczywistości, ale ujęta nie w zwykły, prześmiewczy sposób, na który stać prawie każdego, lecz w formę fantastycznego, groteskowego horroru i opowieści-rzeki, która w końcu jest tutaj centrum wszechświata.
Dużo by można pisać, ale moim zdaniem lepiej po prostu samemu przeczytać tę książkę. Albo się komuś spodoba albo nie. Napiszę więc tylko co mnie spodobało się najbardziej, a byli to bohaterowie zwierzęcy: psy, kot, oczywiście gołębie, oraz pozostali. Chodzi mi tutaj o sposób opisu zrównujący i mieszający świat ludzki i świat natury. Żaden nie jest ważniejszy od drugiego, nie są one w ogóle rozdzielone, ludzie i zwierzęta zachowują się bardzo podobnie.
Dla mnie świetna książka, chociaż przyznam, że jej odbiór może zaburzyć u czytelnika potrzeba ścisłej kontroli nad tym opisywanymi wydarzeniami i bohaterami, oraz oczekiwanie jakiejś spektakularnej puenty czy ostatecznej refleksji, a tego tutaj nie znajdziemy. Ja nie miałam takich wymagań, więc mogłam się tą opowieścią spokojnie cieszyć i uważam, że warto od czasu do czasu przeczytać tego typu narrację.

Muszę przyznać, że moja ocena tej książki nie może być obiektywna. Jestem jednak mocno przekonana, że nawet gdybym mogła sobie na obiektywizm pozwolić, to ocena ta byłaby najwyżej oczko niższa. Nie mogę sobie na to jednak pozwolić, gdyż miałam przyjemność i nieprzyjemność zarazem spędzić w miejscu, o którym jest ta książka, prawie dwadzieścia lat. I jestem pod głębokim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam problem z tą książką. W ostatniej części miałam wrażenie, że przeczy ona temu, co chciała powiedzieć. Było to tak dziwne, że przeczytałam komentarze innych użytkowników, żeby przekonać się, czy aby na pewno wszystko dobrze zrozumiałam. Okazało się, że, niestety dla tej książki, wielu czytelników odbiera ją podobnie. A to właściwie szkoda, bo nie jest ona pozbawiona zalet.
Przede wszystkim jest dobrze "uźródlona" i widać, że autorka wykonała dużą pracę, zbierając materiały, a co ważniejsze, podeszła do nich krytycznie. W przypisach otwarcie komentuje swój stosunek do różnych przekazów, co nadaje wiarygodności i sprawia bardzo korzystne wrażenie, że autorka traktuje
odbiorcę poważnie i pragnie obiektywnie przedstawić temat. Jest na tyle rzetelna, że pisząc o historii Enigmy, nie przemilcza znaczenia pracy Polaków dla jej zbudowania, co zwykle jest na tyle ostentacyjnie pomijane w dyskursie wszelkich zachodnich twórców - od dziennikarzy, przez artystów aż do historyków, że ktoś mógłby naprawdę odnieść wrażenie, że oto ma do czynienia z pozycją odkrywającą nieznane dotąd fakty.
Kolejną dobrą rzeczą jest nowe spojrzenie na wiadome skądinąd sprawy, zestawienie ich ze sobą w ciekawy sposób i zadanie pytania, co z tego wynika. Lubię czytać tego typu teksty, dają one nową perspektywę, co uważam po prostu za wartościowe, nawet jeżeli nie przyjmuję danych twierdzeń za prawdę objawioną.
Niestety pod koniec autorka decyduje się prawdę właśnie objawić i psuje całą zabawę. Oczywiście można się było tego spodziewać po stylu polegającym np. na puentowaniu dużych fragmentów tekstu pojedynczym zdaniem rozpoczynanym od nowego akapitu dla podkreślenia celności owej puenty, jak gdyby sama jej treść nie wystarczała; albo na wyzłośliwianiu się na fakty typu, jak to durna ludzkość zarządzana przez męską część populacji długo nie mogła zrobić żadnego użytku z koła, a kiedy już przyszedł jej do głowy pomysł walizki na kółkach, to odrzuciła go świadomie tylko dlatego, że wydał jej się niemęski. Trudno mi zrozumieć, dlaczego ktoś mający tak dużą wiedzę jak autorka może zgłaszać podobnie naiwny postulat: mężczyźni rządzili światem do tej pory i jaki on dzisiaj jest, każdy widzi, więc
niech teraz porządzą kobiety. Pod koniec książki miałam wrażenie, że czytam jakąś inną. Pomyślałam więc, że w końcu wyszło na jaw, że jednak nie umiem czytać ze zrozumieniem i stąd zasięgnięcie opinii
innych. Okazało się, że jednak zrozumiałam podobnie. Co oznacza właśnie, że książka przeczy sama sobie.
Jej podtytułem jest "jak uprzedzenia hamują postęp". W moim przekonaniu autorka sama utrwala bardzo dziwne dla mnie uprzedzenie, mianowicie takie, że pod pewnymi względami kobiety są lepsze od mężczyzn. Przypisuje kobietom bardzo pozytywne cechy, m.in. rozsądek, zmysł praktyczny, umiejętność komunikowania się. Tego typu cechy były do tej pory spychane na dalszy plan w rozwoju człowieka. Na czoło wysunęły się siła, agresja, umiejętność zwyciężania konkurencji. Światem rządzą mężczyźni, więc reprezentują oni cechy z drugiej grupy. Światem nie rządzą kobiety, więc reprezentują one cechy z pierwszej grupy. Skutek jest taki, że wiele szans na inny, czyli lepszy rozwój ludzkości zostało zaprzepaszczonych.
Jak dla mnie to stereotyp. I to w książce, która stereotypy miała właśnie opisać w celu walki z nimi. Oczywiście, że wiele szans na rozwój ludzkości zostało zaprzepaszczonych, ponieważ ludzie często stawiają na cechy z drugiej grupy. Ale skąd przekonanie, że są to cechy męskie? Skąd przekonanie, że kobiety nie są zdolne do popełniania wszystkich tych bezeceństw, które jak się nam wydaje, dane było popełniać do tej pory tylko mężczyznom?
Od bardzo już dawna nie mogę zrozumieć, dlaczego tworzy się tego rodzaju opozycję: kobiece - męskie w takim kontekście. W tej opozycji kobiety nie są do końca ludźmi, bo odmawia się im skłonności do bycia agresorem, a mężczyznom robi się dokładnie to samo, odmawiając im prawa do bycia ofiarą - i w ten sposób i ich nie traktuje się do końca jak ludzi. Autorka pisze o człowieku jako o całości właśnie. I uważa, że pominęliśmy jej kobiecą część, czyli tę praktyczną, rozumną, pozbawioną uprzedzeń. A gdyby ją tak dopuścić do głosu, wiele można by osiągnąć.
Diagnoza ta zdaje się być w dużej mierze słuszna, tylko skąd przekonanie, że pominęliśmy tę część naszej natury ponieważ jest ona kobieca? Nie rozumiem tego zupełnie i może ktoś kiedyś mi to wytłumaczy. Póki co uważam, że problem jest źle postawiony. Człowiek, nieważne czy kobieta czy mężczyzna, będzie starał się być silny i w tym celu będzie wykorzystywał słabszych. Czyli tych, którzy są inni niż dominująca grupa. I kobiety też to robią, jeśli mają taką możliwość. Autorka zdaje się sugerować, że kobiety u steru władzy nie skupiłyby się na tym, na czym skupili się mężczyźni, czyli na utrzymaniu tejże władzy, tylko na sprawiedliwym zarządzaniu. To w mojej opinii dosyć dziwaczne stwierdzenie. Tak jakby kobiety nie były takimi samymi ludźmi jak mężczyźni i nie miały skłonności do przemocy, hipokryzji i bogacenia się kosztem innych. To nie kobiety są lepsze od mężczyzn ani mężczyźni nie są lepsi od kobiet, tylko niektórzy ludzi są lepsi lub gorsi od innych ludzi.
Dlatego właśnie uważam, że książka ta przeczy w pewnym momencie sama sobie. Bo uprzedzenia hamują postęp, z tym się zgodzę, i także uprzedzenia wobec płci i nasze o nich wyobrażenia, ale przeniesienie punktu ciężkości z jednej grupy na drugą, czyli pomijanie teraz z kolei punktu widzenia mężczyzn na rzecz zdania kobiet, nie jest przecież rozwiązaniem. Tworzenie tego rodzaju postulatów sprawia, że feminizm, jeden z najważniejszych ruchów społecznych w historii człowieka (a nie tylko w historii kobiet), popada w moim przekonaniu śmieszność. Chyba że to była przekora albo sarkazm, którego nie zrozumiałam, że skoro i tak nie ma żadnego dobrego rozwiązania, to niech teraz kobiety trochę porządzą. Bo mężczyźni już mieli swoje pięć minut i co narobili, każdy widzi.
Nie wiem. Chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Chyba nie o to chodzi w pisaniu tak dobrze zapowiadających się książek, żeby je tak podsumowywać. No, chyba że naprawdę nie zrozumiałam, o co autorce chodziło i może jestem uprzedzona wobec uprzedzeń innych. Ale wydaje mi się to trochę nie w porządku, że pewne uprzedzenia są dzisiaj bardzo na miejscu, a inne już nie. Bądźmy zatem otwarci wobec uprzedzeń innych, to w sumie wyjdzie na to samo jak gdybyśmy byli uprzedzeni wobec idei innych. No, to chyba najlepiej podsumowuje moje wrażenia po tej książce. Ale nie był to czas stracony. Polecam i jednocześnie nie polecam. Chyba styl książki za bardzo mi się udzielił. Więc jednak
polecę, żeby podjąć, hehe, kobiecą decyzję.

Mam problem z tą książką. W ostatniej części miałam wrażenie, że przeczy ona temu, co chciała powiedzieć. Było to tak dziwne, że przeczytałam komentarze innych użytkowników, żeby przekonać się, czy aby na pewno wszystko dobrze zrozumiałam. Okazało się, że, niestety dla tej książki, wielu czytelników odbiera ją podobnie. A to właściwie szkoda, bo nie jest ona pozbawiona...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Muszę przyznać, że nie pamiętam, czy kiedykolwiek czytałam coś, co bez przerwy musiałam - albo właściwie raczej chciałam - konfrontować z tym, co wiem skądinąd. Ciekawość była chyba głównym powodem przeczytania tej książki, co w zupełności wystarcza i nie ma sensu w ogóle o tym pisać, ale w tym wypadku mam wrażenie, że był to jedyny powód. Od początku miałam pewien dystans do tego tekstu, ujmowałam wszystko jakby w nawias, a raczej w kilka nawiasów. Zwykle kiedy czytam prozę, której tematem, tłem, motywem itd. jest prawdziwe wydarzenie, to po prostu przyjmuję do wiadomości to, co zostało napisane i coś tam sobie o tym potem myślę. A tu już na początku musiałam dołożyć sobie kilka warunków. Oto czytam coś, co zostało napisane przez człowieka, który był tym i tym człowiekiem; biorę pod uwagę to, że kiedy to wszystko pisał, był już trochę innym człowiekiem niż kiedy tego wszystkiego dokonał; a oprócz tego pamiętam, że wszystko to działo się wtedy i wtedy, w takiej a takiej rzeczywistości i byli tam też inni ludzie. Nie wiem, czy to dobrze, ale chyba robię to już całkiem bezwiednie, kiedy mam do czynienia z arcydziełami tak słynnymi i autorstwa osób tak sławnych, że często są to książki, o których wszyscy rozmawiają, ale prawie nikt ich nie czytał. Dla mnie był to więc chyba jedyny sposób na „komfortowe” zapoznanie się z tą pozycją: pamiętając, że jest to zapis perspektywy pewnego człowieka. Dzięki temu mogłam sobie pozwolić na szczere reakcje, na przykład kiedy pod koniec śmiałam się w duchu, myśląc, że muszę kiedyś pod jakimś radzieckim pomnikiem podziękować Wujkowi Joe i Bierutowi za to, że tak pięknie wynegocjowali nam granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej; albo kiedy nie mogłam wyjść ze zdziwienia, jak człowiek, który przez dwanaście ksiąg opisu II wojny światowej chyba ani razu nie wspomina o niejakich obozach koncentracyjnych (naprawdę nie potrafię sobie w tym momencie przypomnieć ani jednego miejsca, w którym Churchill by o nich pisał), może na konferencji w Poczdamie zajmować się głównie problemem przesiedlenia tych biednych Niemców, których nie będzie teraz jak wyżywić, bo zabrano im ich wszystkie pola uprawne, a tego moralność obywatela Zjednoczonego Królestwa nie jest już w stanie udźwignąć…

Obawiam się, że bez dystansu i tych wszystkich wyżej opisanych nawiasów mogłabym obrazić się na tę książkę albo z przekory kwestionować co drugie jej stwierdzenie, co chyba przytrafiło się wielu czytelnikom, głównie polskim (wnosząc z przypisów i przedmowy), szczególnie że ci akurat czytelnicy z natury mają skłonność do obrażania się i przekory, chociaż trzeba przyznać, że Churchill dał nam sporo powodów do tego typu reakcji. No cóż, ktoś kto obronił swoją twierdzę zawsze będzie miał inne zdanie na temat istoty wojny niż ten, przez którego miasto przemaszerowały armie mężczyzn z krwi i kości. Mnie oczywiście bardziej interesuje ta druga perspektywa, z powodów oczywistych, chociaż nie tylko. Polityczny aspekt wojny jest bardzo ciekawy, ale zauważyłam, że przestaje mnie interesować, jeśli nie ma w nim choćby „powiewu” pola bitwy, czyli jeśli nie czuje się w tym, co się czyta, choćby znikomej świadomości tego, co podczas wojny dzieje się w miejscach, które nie są bezpiecznymi przystaniami. Nie zarzucam tutaj autorowi, że nie przejmował się ofiarami czy żołnierzami, których jego decyzje posyłały na śmierć. Zresztą, myślę, że gdyby miał się tym wszystkim wtedy przejmować, to by oszalał i niewiele by osiągnął. Po prostu perspektywa Churchilla jest daleka od tych aspektów wojny, które mnie najbardziej ostatnio interesują. Ale nie uważam tego za zarzut – autor opisał to, co było jego udziałem. I sposób, w jaki to zrobił, sprawy, które przedstawiał, a także sprawy, których nie poruszył – to jest w tym wszystkim, wydaje mi się, najważniejsze.

Generalnie, książka jest lepsza w opisie wydarzeń, kiedy Brytyjczykom w tej wojnie nie szło. Jak już im szło, to pojawiły się wątpliwości. Ale moim zdaniem to też tylko podkreśla kunszt i, powiem górnolotnie, pewną mądrość autora. Bo tak chyba właśnie jest. Jak nie idzie, to zwycięstwo smakuje. A jak idzie, to nie można uwierzyć, że ostatecznie osiągnęło się tak niewiele.

Zresztą, co tu dużo gadać. Trzeba czytać. Także to, czego Churchill nie napisał. Wtedy zrozumie się znacznie więcej z tego, co jednak napisał.

Muszę przyznać, że nie pamiętam, czy kiedykolwiek czytałam coś, co bez przerwy musiałam - albo właściwie raczej chciałam - konfrontować z tym, co wiem skądinąd. Ciekawość była chyba głównym powodem przeczytania tej książki, co w zupełności wystarcza i nie ma sensu w ogóle o tym pisać, ale w tym wypadku mam wrażenie, że był to jedyny powód. Od początku miałam pewien dystans...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka jest świetna i doskonale się ją czyta. Psuje ją jedynie naiwna - w moim przekonaniu - postawa autorki.
Autorka robi to, co każdy w obliczu jakiejś sytuacji: zajmuje wobec niej postawę. Robi też to, co każdy w obliczu konfliktu: staje po czyjejś stronie. Jako dziennikarka staje po stronie naturalnej dla siebie, czyli słabszej. I nie ma w tym nic złego. Od tego są dziennikarze, żeby dawać głos tym, którzy w inny sposób nie zostaliby usłyszani. Ale stając po stronie Aborygenów i pisząc z tego powodu w pewien określony sposób, autorka w mojej opinii sama trochę zaniża wartość opowiadanej historii. Mam wrażenie, że jest tak dlatego, iż dziennikarka nie wygłasza ani jednego słowa krytyki wobec autochtonów i opisuje ich wyłącznie pozytywnie. Nawet ich złe cechy przestawione są tu w moim odczuciu jako zarzut wobec białych. Natomiast białych autorka ocenia głównie negatywnie, rzadko tylko pozytywnie.
W opowieści czarni to ofiary, a biali to oprawcy. I mam wrażenie, że dziennikarka trochę stara się to udowodnić, jakby chciała udowodnić taką tezę. Najbardziej rzuca się to w oczy w opisie bohaterów wydarzeń. Czarni są chudzi, biali - grubi. Czarni są fizycznie wyniszczeni, biali - sprawni i pełni sił. Czarni są skromni, pełni wdzięczności i sympatyczni. Białych przepełnia pycha, snobizm i nie wywołują przyjemnych wrażeń. A co najciekawsze - czarni jako grupa i kultura są przepełnieni pewnego rodzaju mądrością. Natomiast biali w grupie to banda sekciarzy, która - ma się takie wrażenie - na wiecu policyjnym zacznie strzelać do wszystkich, którzy uważają, że człowiek pochodzi od małpy.
Nie mogę oprzeć się zdziwieniu, że autorka uznaje wiec policyjny za surrealistyczny, natomiast o społecznościach Aborygenów pisze, że "jest w nich miłość". Nieważne, że panuje w nich alkoholizm, a na porządku dziennym przyjęta jest przemoc wobec kobiet i dzieci. Autorka pisze o jednej z bohaterek, że jest bita i "wie, że będzie bita". To ma pokazywać mądrość i godność tej kobiety. Gdzie indziej autorka pisze o braku zrozumienia białych wobec czarnych i o protekcjonalnym traktowaniu tych ostatnich. A jak nazwać postawę autorki, która nawet po usłyszeniu przekonania jednej z Aborygenek, że to nie alkoholizm jest przyczyną nieszczęść młodych, a różne złe duchy, nie próbuje nawet z nią dyskutować? Dlaczego tego nie robi? Bo boi się, że kobieta jej nie zrozumie? Że urazi jej tożsamość kulturową? Czyli jednak uważa ją za mniej bystrą od siebie, bo uważa, że ta nie będzie potrafiła zrozumieć otaczającego ją świata?
Uważam, że autorka reprezentuje w takich miejscach ten sam sposób myślenia, który u innych białych krytykuje. Pisze, że południe nie chce dostrzec północy. Ona zobaczyła północ. I ma dla niej mnóstwo zrozumienia i sympatii. O wiele mniej niż dla białych, którzy zdecydowali się tam z różnych powodów żyć. Mam wrażenie, że według autorki głównym powodem, dla którego biały decyduje się na mieszkanie wśród Aborygenów, jest chęć życia wśród słabszych i gorszych od siebie, bo wtedy od razu jest się na lepszej pozycji.
W tych białych widzi wcielenia dawnych kolonistów i misjonarzy. Nie ma zrozumienia dla obecnej sytuacji w instytucjach, w których służą biali, szczególnie dla policji. Co jej zdaniem powinni zrobić? Nie bronić jednego ze swoich? Nie zwiększać liczebności funkcjonariuszy? A może w ogóle przestać używać broni? Może powinni po prosu perswadować słowami agresywnym alkoholikom, żeby przestali bić swoje małżonki, skoro tym jednak to przeszkadza?
Autorka chyba dlatego nie chce zrozumieć białych, gdyż zapewne uważa, że za całe zło wśród czarnych odpowiedzialni są właśnie biali. Dawni i współcześni. Pewnie są. Pewnie za wielką jego część. Ale czy to oznacza, że ponieważ biali znęcali się nad czarnymi przez dwieście lat, to teraz czarni mają robić to samo z białymi, ażeby względy historyczne nie stanowiły już problemu w dyskusjach?
Nie podoba mi się taka uproszczona krytyka tej strony konfliktu. Pewnie z tego tekstu może wynikać, że ja z kolei staję po stronie białych. A mnie po prostu nie podoba się, kiedy strony w przedstawianym konflikcie nie są traktowane równo. Wtedy ta, która naprawdę jest winna - o czym wszyscy wiemy - gdzieś się wymyka. I wtedy zamiast zacząć w końcu zmieniać niekonsekwentne podejście białych do autochtonów, obie strony skaczą sobie do gardeł. Jedna - bo została skrzywdzona i dalej jest krzywdzona, a druga - bo nie chce się do tego przyznać i nie chce pracować nad tym, żeby te krzywdy się skończyły.

Autorka pisze o rzeczach trudnych, których nie da się łatwo rozwiązać. To, że w ogóle o tym pisze, a ludzie to czytają, jest wartościowe. Ale sposób tego pisania pozostanie dla mnie trochę naiwny, nieważne jak ważny jest jego cel. Ja oceniam książkę. Tylko to mogę ocenić. Bo przecież nie problem, do którego książka ta jest świetnym wprowadzeniem. A to naprawdę trzeba docenić.

Książka jest świetna i doskonale się ją czyta. Psuje ją jedynie naiwna - w moim przekonaniu - postawa autorki.
Autorka robi to, co każdy w obliczu jakiejś sytuacji: zajmuje wobec niej postawę. Robi też to, co każdy w obliczu konfliktu: staje po czyjejś stronie. Jako dziennikarka staje po stronie naturalnej dla siebie, czyli słabszej. I nie ma w tym nic złego. Od tego są...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zainteresowałam się tą książką, gdyż pomysł alternatywnej wizji świata bez I wojny światowej wydawał mi się ciekawy. Niestety, okazało się, że jest to raczej opowieść o teoriach filozoficznych, co już tak bardzo mnie nie interesuje, szczególnie kiedy ubrane jest w fikcję. Z drugiej jednak strony, można było się tego spodziewać po książce napisanej przez filozofa, więc nie ma co narzekać.
Powieść jest zapewne świetna. Ja muszę jednak przyznać, że nie potrafię jej należycie (d)ocenić, a niektóre jej elementy wywoływały we mnie chęć jej porzucenia. Natomiast wiele rzeczy bardzo mi się podobało. Dlatego mam ochotę napisać swoją opinię, bo mam ją właściwie tylko wtedy, kiedy coś wywoła u mnie ambiwalentne odczucia.
Bardzo podobał mi się świat. To dla mnie w sumie najważniejsze, więc ponieważ w "Lodzie" jest on tak dobrze zbudowany, czytałam tę książkę od początku do końca jednak z przyjemnością. Opisy miejsc wraz z ich lodowymi "unowocześnieniami" były dla mnie tak sugestywne i drobiazgowe, że właściwie nie musiałam za bardzo sobie tego wyobrażać - wszystko od razu stawało przed oczami.
Również początkowy, trochę dyskursywny charakter książki bardzo mi się podobał. Różni bohaterowie wygłaszali swoje przekonania i z przyjemnością się to czytało - zdaje się, że lubię tego rodzaju wymiany poglądów i opinii, z których każda znajduje uzasadnienie w historii tego, kto ją wygłasza.
Cały w ogóle pomysł świata, w którym dzięki odkryciom naukowym i badaniom zjawisk fizycznych istnieje możliwość zbudowania narzędzia, dzięki któremu będzie można zmieniać takie abstrakcje jak historia, bardzo mi się spodobał. Zaciekawiło mnie to, w jaki konkretnie sposób miało by się to w tym fantastycznym świecie odbywać.
Tu zaczęła się jednak teoria, dla mnie na bardzo wysokim poziomie abstrakcji, na który raczej już wejść nie mogę. Dla mnie historia to po prostu opowieść o przeszłości, nic więcej. Opowiadana przez żyjących historia zapewne w większości przypadków nijak się ma do tego, co się naprawdę wydarzyło. Na teraźniejszość wpływ ma i jedno i drugie - zdarzenia oraz nasze opowieści o nich.
Po przeczytaniu "Lodu" nie bardzo jednak wiem, czym miałaby być historia w tej wizji. Wszystkie rozważania na jej temat wydają mi oderwane od akcji. Jedni starają się zniszczyć lód, bo jak twierdzą, chcą stworzyć nową historię, czyli nową przyszłość(?), a drudzy starają się ten lód chronić, bo aktualna sytuacja podoba im się i taką też chcą ją mieć w przyszłości. Więc gdzie to całe "zawiadywanie historią", jeśli posiądzie się władzę nad lodem? I skąd myśl, że lód zatrzymał historię? Tylko z perspektywy czytelnika ją zatrzymał, bo wiemy, co się nie wydarzyło. Z punktu widzenia bohaterów historia toczy się dalej - pół Europy jest pod lodem, a ludzie dalej robią swoje, czyli albo próbują coś zmienić, albo żyją w zastanym porządku.
Zapewne gdzieś tu jest koncepcja, którą przegapiłam. Trudno. Moje pojęcia pewnych rzeczy pozostaną chyba jednak zbyt proste. Dlatego jest to być może książka dla kogoś, kto ma większe pojęcie o filozofii i matematyce. Ja nie mam, dlatego ta część powieści nie trafiła mi do przekonania. Podobnie zresztą jak bohatera rozważania na temat "jestem czy mnie nie ma?". Skoro cię boli pysk, jak ci go obiją, to jesteś. Czy może być prostsze rozumowanie? Oczywiście, bohaterowi chodzi o to, czy on jest taki albo taki: czy taki jak on chce, czy taki jak go inni widzą i tworzą i takie tam. Przepraszam, ale ja po prostu nie lubię tego rodzaju roztrząsań, a tutaj są one przeprowadzone na bardzo wysokim poziomie wnikliwości i, jak dla mnie, nie prowadzą do żadnych odkrywczych wniosków.
Te rozważania pociągają za sobą kolejne rozumowania głównego bohatera, które mnie nie przekonują, a wręcz irytują. Bohater rozważa czy jest czy go nie ma, i głównie zakłada jednak że go nie ma, bo jest tylko lalką (w tej wersji szronem...) poruszaną zasadą wstydu, więc nie jest oczywiście wolny. Czym jest zatem dla niego dobro i zło? Niczym w sumie, bo nie bierze za nic odpowiedzialności, a jego czyny zależą od innych (Boga, państwa, innych ludzi). Taki bohater mnie nie interesuje. On tam pod koniec dochodzi do pewnych wniosków, że jednak może wszystko, ale wtedy nie ma to dla mnie już najmniejszego znaczenia. Nie jestem przeciwnikiem roztrząsania kwestii podstawowych, ale bohater, który rozważa je, odmawiając sobie jakiegokolwiek własnego charakteru, nie jest dla mnie wiarygodnym podmiotem do wygłaszania przekonań na ich temat. On się właściwie cały czas zastanawia, czy wolno mu w ogóle mieć jakieś przekonania. Dla mnie to rozważania zbyt ogólne, a przez to zbyt oderwane od człowieka, a filozofia nie powstała przecież w próżni, lecz ma swoje źródło w człowieku - w jego lękach, fantazjach i pragnieniach.
Poza tym jednak "Lód" jest niezwykle ciekawy poznawczo i świetnie napisany, więc nie żałuję, że go przeczytałam. Pewne jego elementy nie są po prostu dla mnie, co wcale nie oznacza, że ktoś inny nie będzie się mógł wśród nich odnaleźć.

Zainteresowałam się tą książką, gdyż pomysł alternatywnej wizji świata bez I wojny światowej wydawał mi się ciekawy. Niestety, okazało się, że jest to raczej opowieść o teoriach filozoficznych, co już tak bardzo mnie nie interesuje, szczególnie kiedy ubrane jest w fikcję. Z drugiej jednak strony, można było się tego spodziewać po książce napisanej przez filozofa, więc nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam kolejną książkę Andrzeja Stasiuka, która jak zwykle jest o niczym konkretnym, i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie tak mi się to podoba. W jego książkach nie ma przecież nic "książkowego". Żadnych spójnych wydarzeń, bohaterów, celu, końca ani początku.
Coś wspaniałego.
Stasiuk to dla mnie dzisiaj jedyny człowiek, który pisze tak, że mu wierzę. We wszystko inne, nieważne czy pochodzi z półki "literatura faktu", czy też ma na końcu dobrą bibliografię, zawsze jednak trochę powątpiewam. A Stasiukowi wierzę nawet w powieść o gangsterach w Polsce, co dla mnie na szczęście jest tematem całkowicie oderwanym od rzeczywistości.
Chyba wierzę mu dlatego, gdyż on nie kłamie w sposobie, w jaki opowiada o świecie. Nieważne, czy pisze reportaż o kraju, w którym nigdy nie byłam, czy fikcję o czasach, których nie mogę pamiętać. On po prostu, w moim przekonaniu, pisze uczciwie.
Myślę, że każdy, kto pisze, czerpie ze świata, czyli wybiera sobie różne jego elementy, zmienia, dokleja i wychodzi mu nowy świat, często zupełnie wspaniały. Mogę o nim przeczytać i może mi się spodobać. Natomiast Stasiuk - takie mam wrażenie - pisze tak, że wychodzi mu świat, który nie jest wcale nowy. I kwestia podobania lub niepodobania nie ma tu nic do rzeczy.
On oczywiście również wybiera ze świata, kiedy tworzy swoje historie - czy to te, którym później nadajemy kategorię fikcji, czy te, które określamy jako reportaż. Ale w efekcie świat w jego książkach jest zupełnie wiarygodny. Dzieje się tak chyba dlatego, że on traktuje rzeczywistość inaczej niż większość piszących. Przede wszystkim - on ją lubi. Jest to dla mnie dosyć intrygujące, bo mam wrażenie, że większość ludzi, która pisze o świecie - w dowolnej formie - jednak go nie lubi i ma do niego, że tak powiem, roszczeniowy stosunek. Przede wszystkim chce go naprawić, zmienić i zbudować od nowa. I opisuje go często tak, jakby chciała, żeby ludziom otworzyły się oczy, żeby ich zemdliło, odrzuciło i żeby wreszcie zaczęli coś z nim robić. A Stasiuk jest w mojej opinii pozbawiony takich pretensji i dlatego może pisać tak konkretnie o takich abstrakcjach jak czas, przestrzeń, pustka, przypadek, fatalizm i w jego wykonaniu nie jest to oderwane od rzeczywistości.
Coś wspaniałego.

Przeczytałam kolejną książkę Andrzeja Stasiuka, która jak zwykle jest o niczym konkretnym, i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie tak mi się to podoba. W jego książkach nie ma przecież nic "książkowego". Żadnych spójnych wydarzeń, bohaterów, celu, końca ani początku.
Coś wspaniałego.
Stasiuk to dla mnie dzisiaj jedyny człowiek, który pisze tak, że mu wierzę. We...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W pierwszych dwóch tomach opowiadań o wiedźminie podoba mi się wszystko oprócz wiedźmina.
Świat - kompleksowy, spójny, rozległy, słowem - tak ciekawy, że nic tylko atlas rysować i encyklopedię pisać. Wszystko jest: polityka, ekonomia, socjologia i uwikłane w to wszystko jednostki i ich interesy.
Język - majstersztyk, każda postać mówi inaczej, inaczej myśli i wszystko to słychać w ich dialogach. Oprócz tego opisy walk, wszelkich szczegółów geograficznych i lokalnych, przedmiotów, potworów i niepotworów - naprawdę dopracowane.
Postacie drugoplanowe - świetne - każda inna, niektóre stuknięte, niektóre wzniosłe, ale wszystkie ciekawe.
I odniesienia do baśni, aktualny sposób myślenia - wszystko to tworzy historie straszne, smutne i śmieszne jednocześnie.
Ale wiedźmin? Lubię, kiedy w książkach przygodowych główny bohater coś sobie myśli i kiedy to, co się z nim dzieje, ma na niego wpływ. Ale wpływ, jaki na wiedźmina mają jego czyny i świat, w którym przyszło mu działać, jest dla mnie nieumotywowany. Może źle go zrozumiałam, ale dla mnie wiedźmin przede wszystkim chodzi i myśli, jak jest mu źle, ponieważ ma nadludzką moc i nikt go przez to nie lubi. Gdyż tak naprawdę w głębi swojego sympatycznego serduszka, to wiedźmin chciał być, nie wiem, na przykład badaczem przyrodnikiem, żeby mógł jeździć po świecie i nie nudzić się oraz mieć gromadkę dzieci z jakąś niewysoką i temperamentną czarnulą, która będzie z nim podążać na przygody. Czy ja dobrze zrozumiałam, że wiedźmin marudzi, iż w świecie, w którym co chwilę wybuchają wojny wywołujące wszystkie naprawdę konkretnie w tych książkach opisane zachowania ludzi-potworów (a jeżeli nawet akurat nie ma wojny, to bez miecza lub czarodziejskich umiejętności po dworze lepiej nie chodzić) – to w takim świecie wiedźmin marudzi, że nie jest "normalny", czytaj słaby i zależny od władzy, rodziny, pieniędzy i tego wszystkiego, czego muszą się bać "normalni" ludzie? Nie rozumiem, dlaczego swoją moc uważa za coś tak obciążającego. Bo musi robić to, do czego został stworzony? Nie, wcale nie musi, tylko nie potrafi lub nie chce robić czegoś innego, bo wtedy musiałaby się zniżać do poziomu ludzi, których to on raczej właściwie nie lubi. Wiedźmin wyżala się, że miał smutne dzieciństwo, że przechodził bolesne testy, a ciekawe jak by narzekał, gdyby w „normalnym” domu bił go „normalny” ojciec – ciekawe, jakie pretensje żywiłby do świata wtedy.
Jak dla mnie wiedźmin kompletnie nie potrafi dojść z sobą do ładu. Osoba, która posiada wielką siłę, nawet jeśli zdobytą wbrew swojej woli i w męczarniach, chyba miałaby do niej inny stosunek i nie uważałby jej za swoje przekleństwo w świecie, który jest tak bardzo brutalny. Nie ma w opowiadaniach mowy, żeby wiedźmin miał jakieś inne zobowiązania poza koniecznością zjedzenia kolacji, które zmuszają go do wykonywania swojego zajęcia. To raczej jego nieumiejętność rozpoczęcia życia, które będzie uważał za zgodne z samym sobą, każe mu ciągle wikłać się w historie, w których odgrywa role, których wcale odgrywać nie chce.
Nie kupuję tej postaci. Nie chodzi o to, że bohater ma nie czuć rozterek lub że ma być prostym chłopem, który wali mieczem w co się da. I nie chodzi też o to, że nęka go przeszłość, skrywa tajemnice i jest zagubiony, bo ma kodeks, ale trudno go przestrzegać. Chodzi o to, że jest niekonsekwentny i nie wie, czego chce. Dobrze, można nie wiedzieć, czego się chce. Ale żeby nawet nie podjąć próby sformułowania jakiejś reakcji na otaczający świat, jakiegoś stosunku do niego, jakiegoś celu - to chyba oznacza, że jest się albo znudzonym albo zrezygnowanym. Oba te rodzaje postaci nie są dla mnie niestety interesujące.
Może autorowi chodziło o nakreślenie właśnie takiej postaci. Wiedźmina stworzono wiedźminem wbrew jego woli i on teraz miota się po świecie, którego nie jest w stanie pojąć (ani nawet za mocno nie próbuje) i za bardzo na niczym mu nie zależy (poza dziewczyną, z którą relacje są tak niepotrzebnie skomplikowane, że nie da się tym w ogóle przejąć), bo gdyby mu zależało, to chyba by o coś walczył. Może o to chodziło autorowi. Ale jak dla mnie epika powinna mieć "jakiegoś" bohatera, który działa na tle jakichś wydarzeń. A tu jest tak, że "nie wiadomo za bardzo jaki" bohater snuje się po świecie, który w takiej sytuacji wyrasta na prawdziwego bohatera tych książek.
Może powieści są trochę inne, ale na razie jestem zbyt skutecznie zmęczona postacią wiedźmina, żeby czytać o nim dalej. Chętnie przeczytałabym o tym, co się stanie z tym światem, ale bez wiedźmina, bo świat, jaki został tu stworzony, jest wspaniały pod względem swojej złożoności, brutalności i intensywności uczuć i dążeń istot go zamieszkujących. Poza wiedźminem, który ciągle myśli: "hmmm, no nie wiem, nie mam zdania, jest tyle argumentów..." Trochę szkoda, ale przecież nie wszystko musi się wszystkim podobać. Ogólnie jednak uważam, że opowiadania są świetne i niektóre naprawdę potrafią poruszyć. Nawet z wiedźminem.

W pierwszych dwóch tomach opowiadań o wiedźminie podoba mi się wszystko oprócz wiedźmina.
Świat - kompleksowy, spójny, rozległy, słowem - tak ciekawy, że nic tylko atlas rysować i encyklopedię pisać. Wszystko jest: polityka, ekonomia, socjologia i uwikłane w to wszystko jednostki i ich interesy.
Język - majstersztyk, każda postać mówi inaczej, inaczej myśli i wszystko to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kocham tę książkę miłością absolutną i ślepą. Za język, za styl, za panów Wieńczysława i Bogumiła oraz za świat, który Edmund Niziurski stworzył ze słów.

Kocham tę książkę miłością absolutną i ślepą. Za język, za styl, za panów Wieńczysława i Bogumiła oraz za świat, który Edmund Niziurski stworzył ze słów.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to