rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Przerażająca.

Przerażająca.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, skąd tak pozytywne opinie. Książka nie zachwyca, tylko wzbudza obrzydzenie, a z każdej strony wylewa się brutalność, przemoc i pogarda. Bohaterów nie da się lubić, wszyscy są jednakowo bucowaci, zepsuci, zdemoralizowani, a chwilami poważnie niestabilni emocjonalnie. O stosunku postaci do kobiet wolę w ogóle nie wspominać. Działanie policjantów ogranicza się do znajdowania na każdego "haków", szantażowania, grożenia i torturowania w celu wydobycia informacji. Śledztwo napędza jedynie - chyba już to pisałam przy innej książce tego autora - imperatyw narracyjny. Brak jest logiki w działaniach, a motyw zbrodni jest zwyczajnie nieprzekonujący, żeby nie powiedzieć idiotyczny. No i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to całe "kunsztowne odmalowywanie przedwojennego Wrocławia", o którym wszyscy mówią, sprowadza się do wyliczanki niemieckich nazw ulic i placów, które przemierzają bohaterowie w drodze od jednego burdelu do drugiego. Cóż, może jestem naiwna, ale taka kreacja świata mnie nie przekonuje.
Chciałam dać panu Krajewskiemu szansę, ale po tym raczej podziękuję.

Nie wiem, skąd tak pozytywne opinie. Książka nie zachwyca, tylko wzbudza obrzydzenie, a z każdej strony wylewa się brutalność, przemoc i pogarda. Bohaterów nie da się lubić, wszyscy są jednakowo bucowaci, zepsuci, zdemoralizowani, a chwilami poważnie niestabilni emocjonalnie. O stosunku postaci do kobiet wolę w ogóle nie wspominać. Działanie policjantów ogranicza się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kawał dobrego reportażu, co jakiś czas musiałam sobie przypominać, że to nie jest oparte na faktach ;) Ciekawe, wciągające, poruszające. Aż się człowiek zaczyna nad sobą zastanawiać (i dochodzi do przykrego wniosku, że w razie wojny z zombie byłby najprawdopodobniej jedną z pierwszych ofiar).

Kawał dobrego reportażu, co jakiś czas musiałam sobie przypominać, że to nie jest oparte na faktach ;) Ciekawe, wciągające, poruszające. Aż się człowiek zaczyna nad sobą zastanawiać (i dochodzi do przykrego wniosku, że w razie wojny z zombie byłby najprawdopodobniej jedną z pierwszych ofiar).

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy raz po twórczość pani Michalak sięgnęłam jakieś półtora roku temu z czystej ciekawości, bo miała ładną okładkę i zbierała mnóstwo pozytywnych recenzji. Książka mi się nie podobała, jednak przeczytałam ją do końca, mało tego, sięgnęłam także po kolejną część, tylko po to żeby przekonać się, że jest jeszcze gorsza. Sama nie wiem, co skłoniło mnie do lektury kolejnych powieści. Chyba po prostu potrzebowałam się zupełnie odmóżdżyć w samym środku sesji.

Ale ad rem. Pierwsza książka rozpoczyna się w momencie, kiedy młoda kobieta, Bogusia, przybywa do małego miasteczka i postanawia otworzyć w nim sklepiko-kawiarnię. Przymknijmy oko na wyraźne nawiązanie do „Czekolady” oraz to, że motyw ten był już eksploatowany w literaturze i filmie na wszelkie sposoby. Zaczyna się w miarę ciekawie, temat jest wdzięczny i jestem pewna, że dobry pisarz mógłby z niego wiele wyciągnąć. Bogusia zaprzyjaźnia się z kilkoma mieszkankami Pogodnej, z których każda dostaje własny, mniej lub bardziej rozbudowany wątek, ciągnięty także w kolejnych książkach.
Nie chce mi się rozwodzić nad wszystkimi aspektami, jakimi powinna zająć się recenzja, więc zajmę się tylko kilkoma rzeczami, które skłoniły mnie do spisania moich refleksji z lektury. Uwaga: będzie chaotycznie i będą spoilery (choć generalnie fabuła i tak jest dość przewidywalna).

Po pierwsze: bohaterki. Muszę przyznać, że udało mi się całkiem je polubić, a szczególnie Adelę Niwską — po prostu lubię w literaturze taki typ kobiet: konkretnych, zdecydowanych, silnych na zewnątrz, choć już niekoniecznie w środku. Właściwie to z jej powodu sięgnęłam po „Sklepik z niespodzianką. Adela”. I tym bardziej boli mnie to, co autorka zrobiła z nią w tej książce. Zaczęło się od raka. Nie. Tak naprawdę zaczęło się od dhramatycznej i thraumathycznej (tak, właśnie) historii miłości młodej Adeli do Wiktora, ale ją jeszcze jakoś przeżyłam, wiadomo, że każda porządna bohaterka musi mieć coś takiego w życiorysie. Przeżyłam idiotyczną intrygę sióstr bliźniaczek i całą dramę związaną z Wiktorem, która całkiem nagle zaczęła towarzyszyć Adeli (w pierwszej części ten wątek nie został nawet zasugerowany!). Raka piersi też bym przeżyła, no dobra, skoro dopiero on był potrzebny, by otworzyć jej oczy... Ale z dupy wzięte oświadczyny Jana były już ciosem poniżej pasa.
Może wyjaśnię, nim ta pseudo-recenzja zacznie być zupełnie niezrozumiała: Jan jest wójtem Pogodnej, niezbyt przystojnym, łysiejącym, sympatycznym mężczyzną po czterdziestce (jak najbardziej na plus!), który oczywiście kocha się w Adeli i co roku w sierpniu upija się z rozpaczy, że ta ileś tam lat temu odrzuciła jego zaloty (ekhem...). Mimo tego Jan jest fajną postacią, dającą się lubić w przeciwieństwie do innych bohaterów męskich, którzy w obu książkach występują li i jedynie po to, by zakochiwać się/wykorzystywać wszystkie bohaterki po kolei — o tym później. Gdzieś od połowy „Adeli” można się domyślić, że to Janowi przypadnie rola tru loffa panny Niwskiej. Spodziewałam się jednak, że dojdzie do tego jakoś bardziej naturalnie, w szczególności, że zostaną nam przedstawione jakieś rozmowy tych dwojga, spotkania, zbliżanie się do siebie, poznawanie nawzajem z innej niż dotychczas strony. Jako czytelniczka kibicowałam Janowi, ale bardziej dlatego, że w wyobraźni sobie te brakujące sceny dodałam. Zamiast realistycznego opisu uczucia rodzącego się między dwojgiem dorosłych, doświadczonych przez życie ludzi, dostałam miłość instant z domieszką imperatywu narracyjnego. Miłość instant to zresztą ulubiony zabieg pani Michalak, bo pojawia się on w każdym niemal wątku miłosnym w jej książkach. Bohaterowie zakochują się w sobie od tak, bez żadnego docierania do siebie, poznawania się — chyba że na uboczu opowieści, w domyśle i przy dużej dozie dobrych chęci czytającego. To powoduje, że czytelnik pozbawiony zostaje przyjemności przeżywania emocji bohaterów, zaciskania kciuków, by im się udało i niecierpliwego przewracania stron, by wreszcie dowiedzieć się, co zrobią.
Zostawmy jednak biednego Jana, bo oto mamy dwójkę dzieci, która jest jeszcze bardziej z dupy wzięta niż on. A nie, dzieci nie z dupy, tylko z sierocińca i och, ach, Jan odwiedza je i zabiera co roku do domu na święta, a w ogóle to chciałby je adoptować, ale samotnemu facetowi nikt na to nie pozwoli. Najgorsze w tym jest to, że Adela o dzieciach dowiaduje się dopiero wtedy, kiedy w książce jest to potrzebne, żeby mogła się w nich zakochać w ciągu kwadransa. Adela! Już pomijam, że można było wcześniej o tym napomknąć, że niby Jan taki dobry, Adela widuje go z dziećmi itd., coby ten wątek wyszedł choć trochę naturalniej. Pomijam, że przed przyjęciem oświadczyn Jana Adela w ogóle nie wiedziała o jego planach adopcyjnych! Najwyraźniej w świecie pani Michalak całkowicie naturalne jest, że czterdziestoletnia bezdzietna kobieta pragnie jedynie kochającego męża i gromadki pociech. Nawet taka jak Adela.
Tylko że nie. Ponieważ gdyż — uwaga, tu będzie moja szokująca teoria — nie każda kobieta marzy jedynie o tym, by natychmiast, już, teraz mieć dzieci, bo inaczej będzie nieszczęśliwa, niespełniona i w ogóle... Adeli potrzeba macierzyństwa mogłaby nawet pasować, ale na miłość boską, nie przedstawiona w taki sposób! Decyzja o adopcji jest decyzją trudną, a pokochanie kogoś wymaga czasu! Tymczasem Adela przez resztę książki dramatyzuje na tematy około Wiktorowe (bo co, jeśli ona wciąż kocha Wiktora, jeśli nie będzie mogła się pogodzić z jego związkiem z Bogusią, co jeśli zapragnie go jej odbić? Och, powinna wyjechać, by nie stawać na drodze szczęściu przyjaciółki!), podczas gdy każda normalna kobieta na jej miejscu bardziej przejęłaby się tym, że
a) ma raka,
b) przyjęła oświadczyny faceta, którego najpewniej nie kocha (a przynajmniej z książki to nie wynika, jak dla mnie to jest bardziej na zasadzie: drugiego takiego zakochanego we mnie do szaleństwa łosia, który chce się żenić i mieć dzieci, już mogę nie znaleźć, bo po amputacji piersi jestem brzydka i paskudna — na dowód rozmowa z przyjaciółkami:
„- Przecież lubisz pana Janeczka.
- Lubię. Bardzo lubię – przyznała [Adela].
- No to masz pół roku, by go pokochać — skwitowała Lidka. - Może nie jest tak bogaty jak Alvaro... A właśnie, co z nim? .. .ale na pewno wierniejszy. Wójt to na wskroś dobry i uczciwy człowiek, a kocha cię całym sercem od... chyba od zawsze.
- Zgadzam się z Lidzią. — Pani Stasia postanowiła wtrącić swoje trzy grosze. — Nie znajdziesz lepszego męża w całej gminie. Gdzie tam w gminie, w powiecie! Co ja gadam, możesz przetrząsnąć całe zachodniopomorskie, a takiego poczciwiny jak Janek Janeczek ze świecą szukać.”;
wypowiedź po zabiegu amputacji chorej piersi: „Szkoda, że nie wyswatałyście nas, gdy byłam zdrowa (…) I co z tego, że będę miała męża, skoro za chińskiego pana nie rozbiorę się przy nim?!” i wreszcie przemyślenia Adeli: „Muszę więc pokochać Janka". „Tak, choć nie musisz, a chcesz");
i c) facet ten chce razem z nią przygarnąć dwoje dzieci, z których jedno, jak się dowiadujemy, jest nieco opóźnione.
Jednak nie Adela — ona nawet jeśli zastanawia się nad ucieczką i porzuceniem Jana, to co do dzieci jest przekonana, że musi je adoptować i zabrać ze sobą. No błagam! Przykre jest to, że tę cechę — palącą potrzebę posiadania potomstwa — mają wszystkie bohaterki pani Michalak. A nie, przepraszam — wyjątkiem jest Konstancja! (Nawiasem mówiąc, zamierzam przeczytać „Lidkę” tylko po to, by dowiedzieć się, czy spełni się któryś z moich scenariuszów, tzn.:
a) Koci (ładne zdrobnienie) przejdzie depresja poporodowa, dostanie hopla na punkcie swojego dzieciaka, wyjdzie za Igora/ew. Bartka/ew. kogoś innego, choćby Wiktora, bo przy tendencji pani M. do parowania wszystkich ze wszystkimi nic mnie już nie zdziwi;
b) dzieciaka dostanie cudownie nawrócony Igor, który ożeni się z Lidką i razem będą go wychowywać, niemożebnie szczęśliwi. W tej wersji Kocia wyjdzie za Bartka i też będą żyli długo i szczęśliwie, choć — przynajmniej tymczasowo — bezdzietnie). Ale o Konstancji mi się pisać nie chce. Kończąc wylewanie żalów z powodu Adeli, napiszę jeszcze, że uporczywe nazywanie jej „femme fatale” jest zupełnie błędne, skoro — co autorka podkreśla — Adela za każdym razem zakochuje się w mężczyźnie bez pamięci, a nie uwodzi go, by potem porzucić. Wydaje mi się, że to po prostu kolejna niezręczność ze strony autorki, która nie do końca przemyślała sobie, co właściwie chce z tą postacią zrobić i co nią pokazać. Generalnie cały wątek Adeli, tak fajnie rozpoczęty, został zupełnie skopany.

Nie jest to jednak jedyna rzecz, do której chcę się przyczepić. Tak więc po drugie: bohaterowie męscy. Którzy pani Michalak zupełnie nie wychodzą. No nie wiem, może to ja jestem dziwna, ale nieco odrzuca mnie to, że Bogusia (ta otwierająca sklepik) najpierw durzy się w Igorze, potem kręci z Bartkiem, a w końcu zakochuje się (jak na razie ostatecznie, prawdziwie i na całe życie; zobaczymy co będzie w kolejnej książce) w Wiktorze, czyli ojcu Bartka. Do tego Wiktor jest pierwszą miłością Adeli, o czym już mówiłam, Igor z kolei robi dziecko Konstancji i ma romans z Lidką, która ma męża, złego i niedobrego (kolejny ciekawy wątek, ale obawiam się, kompletnie położony i nic mu już nie jest w stanie pomóc), Bartek zaś zaczyna się skłaniać ku Konstancji. Wszyscy ze wszystkimi, normalnie jak w „Modzie na sukces” czy inszej telenoweli! (Hmm, prawie jak w „Glee”, tyle że tam ta rotacja pairingów jest jak najbardziej zamierzona i poprowadzona o niebo lepiej). Generalnie coś takiego szalenie mnie irytuje i sprawia, że mężczyźni ci, zmieniający kobiety jak rękawiczki, jak i kobiety próbujące szczęścia z każdym po kolei, wcale nie wzbudzają mojej sympatii, a wręcz przeciwnie.

Jeszcze a propos bohaterów, szczególnie postaci kobiecych — bo mężczyźni u pani Michalak są traktowani byle jak i po macoszemu — wielkie zastrzeżenie mam do tego, że wszyscy budowani są na jedno kopyto i według powtarzających się schematów. O stosunku do macierzyństwa już było, ale poza nim są także inne rzeczy. Na przykład prawie-gwałt na spitej do nieprzytomności bohaterce i ewentualny ratunek przez jakiegoś faceta, zwykle tru loffa (i w „Adeli”, w „Nadziei”, w „Roku w poziomce”, serio nie można wymyślić czegoś innego?). Ponadto wielki nacisk ze strony otoczenia na bycie najlepszym (zarówno u Bogusi, jak i u Adeli mamy coś takiego, przy czym w wątku tej pierwszej nie jest to nijak uzasadnione, gdyż relacje Bogusi z rodzicami układają się zupełnie inaczej, niż by to wynikało z tego, co opowiada ona o swym dzieciństwie). Poza tym autorce chyba brakuje pomysłów na postacie poboczne — chyba że uważa za prawdopodobne, że co druga para poznaje się w piaskownicy i już tam zakochuje na całe życie, jak na przykład ciocia Adeli, która „Od czwartego roku życia była zakochana w Antku — sąsiedzie z naprzeciwka - a Antek, gdy po raz pierwszy sypnęła mu piaskiem w oczy (bo nie chciał z nią w piaskownicy robić babek) zakochał się w niej.” czy rodzice Bogusi: „[Ojciec] Swą żonę uwielbiał od dnia, w którym sypnęła mu piaskiem w oczy, w zamierzchłych czasach, gdy oboje sikali do jednej piaskownicy. Często wypominał Karinie ten piasek, ona zaś odpowiadała niewzruszenie:
– Było mi nie wrzucać dżdżownicy za kołnierz.
Tu pan Michał unosił brwi albo wybuchał świętym oburzeniem i tak potrafili się przekomarzać całymi godzinami.
– Zabrałeś mi za to łopatkę!
– A ty przylałaś mi wiaderkiem!”
Oprócz tego coś tam jeszcze by się znalazło, ale nie chce mi się kolejny raz wertować książek, a notatek na bieżąco nie robiłam.

No dobra, koniec marudzenia. Pytanie: czy mogę wreszcie coś pochwalić? Ano mogę. Primo: rozmowy Adeli z Wiktorem — fajne, naturalne, lubię Adelę za to, że potrafi mu powiedzieć, żeby spieprzał, bo jest okrutnym bucem i frajerem, zasługującym na wszystko, co go spotkało. Zdarzenia z przeszłości wciąż ją bolą, zamieszanie z Anną (bez komentarza) obudziło wspomnienia, otworzyło stare rany, co jest najzupełniej zrozumiałe. Adela trzyma poziom, mimo że Wiktor jest takim idiotą (serio, facet poprosił byłą dziewczynę, o której wiedział, że długo nie potrafiła się z niego wyleczyć, żeby wytłumaczyła go przed jego obecną dziewczynie — o ile w ogóle można tak Bogusię nazwać — a jej dobrą przyjaciółką. Sam wyjechał bez słowa do Australii. Nie pytam nawet, skąd miał kasę na bilet lotniczy (na trzy bilety, bo on tam w te i wewte latał), skoro wcześniej było wspomniane, że mu się nie przelewa, jego dwór — bo oczywiście Wiktor jest szlachcicem, hrabią czy inszym księciem — podupada itd.).
Secundo: podobał mi się także kot Adeli i sama Adela myśląca o nim per kot Adeli, a później przypominająca sobie, że to jej kot. Takich fajnych drobiażdżków, zgrabnych dialogów czy bawienia się słowem jest w tekście więcej, niestety to wszystko ginie zupełnie pod natłokiem bzdur, nielogiczności i patetyczności. Szkoda.
I wreszcie tertio: wszystkie książki mają naprawdę, naprawdę prześliczne okładki!

Kończąc wreszcie ten przydługawy wywód (ktoś w ogóle dotarł do tego miejsca?), powiem, że wierzę w to, że „Sklepiki...” to naprawdę mogły być dobre książki, gdyby tylko trafiły w ręce porządnego redaktora, który bezlitośnie rozprawiłby się ze wszystkimi absurdami i błędami, a poza tym zmusiłby panią Michalak do gruntownego przemyślenia pewnych pomysłów.
Cóż mnie na razie pozostaje tylko cieszyć się, że „Sklepiki...” nie były aż tak złe jak "Poczekajka". Obyło się bez idiotyzmów w stylu pani weterynarz leczącej zwierzaki losowymi lekami i dla niepoznaki wypisującej recepty po łacinie — błagam, to naprawdę nie było śmieszne, tylko smutne; biedne zwierzątka! Ale to już chyba materiał na inną recenzję...

Pierwszy raz po twórczość pani Michalak sięgnęłam jakieś półtora roku temu z czystej ciekawości, bo miała ładną okładkę i zbierała mnóstwo pozytywnych recenzji. Książka mi się nie podobała, jednak przeczytałam ją do końca, mało tego, sięgnęłam także po kolejną część, tylko po to żeby przekonać się, że jest jeszcze gorsza. Sama nie wiem, co skłoniło mnie do lektury...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Róże cmentarne Mariusz Czubaj, Marek Krajewski
Ocena 6,5
Róże cmentarne Mariusz Czubaj, Mar...

Na półkach:

Zmarnowany potencjał. Główny bohater jest idiotą i bucem rzadkiej urody i nie sposób go polubić. Intryga nie trzyma się kupy, bohaterowie na wszelkie ślady natrafiają zupełnym przypadkiem, a akcja posuwa się naprzód tylko dzięki imperatywowi narracyjnemu. Autorzy chyba sami nie wiedzieli, kto kogo zabił, albo kilkakrotnie zmieniali zdanie podczas pisania, bo ostateczne rozwiązanie zupełnie nie pokrywa się z tym, co wcześniej zostało odkryte. Poza tym gdzieś w połowie książki czytelnik zaczyna kibicować podejrzanemu, więc naprawdę coś jest chyba nie tak.

Zmarnowany potencjał. Główny bohater jest idiotą i bucem rzadkiej urody i nie sposób go polubić. Intryga nie trzyma się kupy, bohaterowie na wszelkie ślady natrafiają zupełnym przypadkiem, a akcja posuwa się naprzód tylko dzięki imperatywowi narracyjnemu. Autorzy chyba sami nie wiedzieli, kto kogo zabił, albo kilkakrotnie zmieniali zdanie podczas pisania, bo ostateczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To jedna z tych książek - a właściwie jedna z serii książek - po których nie można się pozbierać. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to arcydzieło literatury, ale ma w sobie coś niezwykle magicznego, co sprawia, że nie tylko na czas lektury zupełnie przestaję istnieć dla świata rzeczywistego, ale i później ciężko przestać mi myśleć o bohaterach i ich przygodach i wrócić do normalności. Ledwie skończyłam czytać cały cykl, a już mam ogromną ochotę zacząć jeszcze raz od początku. I oczywiście nie mogę doczekać się kolejnych części!

UWAGA, SPOILERY

"Próba Złota" może nie jest najlepszym z tomów - moimi ulubionym pozostają 1, 4 i 5 - ale zdecydowanie trzyma poziom. Temeraire i spółka tym razem tułają się po Ameryce Południowej i choć trzymam kciuki, żeby wreszcie powrócili do Anglii, to o ich podróżach nieodmiennie czyta mi się bardzo przyjemnie. Iskierka jak zwykle jest przecudowna - uwielbiam jej dyplomatyczne rozgrywki na dworze azteckiej cesarzowej. Rewelacje na temat Granby'ego wprawiły mnie w lekkie WTF i sprawiły, że na chwilę musiałam odłożyć książkę i zastanowić się, czy na pewno chcę wiedzieć, co dalej, ale na szczęście nie było tak źle. Laurence jak zwykle zasadniczy i uroczy (naprawdę komuś on może wydawać się nudny?), o Temereire'u nawet nie wspominam, bo i tak ta opinia zawiera za dużo achów ;) No i Riley tak naprawdę przeżył, prawda?

To jedna z tych książek - a właściwie jedna z serii książek - po których nie można się pozbierać. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to arcydzieło literatury, ale ma w sobie coś niezwykle magicznego, co sprawia, że nie tylko na czas lektury zupełnie przestaję istnieć dla świata rzeczywistego, ale i później ciężko przestać mi myśleć o bohaterach i ich przygodach i wrócić do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to