cytaty z książki "Żegnaj, laleczko"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Baby łżą na każdy temat...po prostu, żeby nie wyjść z wprawy.
Byłem chory, a dziś jeszcze nie piłem kawy. Nie może pan ode mnie oczekiwać dowcipu wysokiej klasy.
Blondynka, na widok której biskup zdolny by był wybić dziurę w witrażu. Miała wszystko co trzeba, z którejkolwiek spojrzało się strony.
Siedziałem na brzegu łóżka w piżamie i zbierałem się do wstania, jeszcze niezdecydowany. Nie czułem się za dobrze, ale nie tak źle, jak powinienem, nie tak źle, jak bym się czuł, gdybym był na pensji i posadzie.
Westchnęła. - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. - I kobiety... po pierwszych dziewięciu. - Odparłem.
Obiad za osiemdziesiąt pięć centów smakował jak zniszczona torba listonosza. Podał mi go kelner o wyglądzie zbira, który by mnie trzasnął za dwadzieścia pięć centów, za sześćdziesiąt podciąłby mi gardło, za półtora dolara plus narzut handlowy pogrzebał na morzu w beczce cementu.
Niektórzy (...) stawiają się nie wtedy, kiedy trzeba.
Zgiął mnie. Można mnie zgiąć. Nie jestem ratuszem. Można mnie zgiąć.
W żołądku paliło mnie po ostatnim łyku whisky. Nie byłem głodny. Zapaliłem papierosa. Smakował jak chusteczka pracownika kanalizacji.
- Gliny to tylko ludzie - zauważyła. - Podobno zaczynają jako ludzie - odpowiedziałem.
Uśmiechnął się pierwszy raz tego dnia. Prawdopodobnie pozwalał sobie na cztery uśmiechy dziennie.
Dzień był chłodny i bardzo pogodny. Wzrok sięgał daleko, ale nie tak daleko, jak daleko odeszła Velma.
- Szykowna ruda laleczka - powiedziała powoli ochrypłym głosem. - Taak, pamiętam ją. Śpiewała i tańczyła. Miała ładne nóżki i nikomu ich nie żałowała.
Mimo wszystko nie brak dobrych ludzi na świecie. Można się zżymać nad porannym dziennikiem, kopać w kostki sąsiada w kinie, być zgryźliwym i rozczarowanym i kpić z polityków, ale mimo wszystko nie brak na świecie dobrych ludzi. Weźcie tego faceta, który zostawił tu pół butelki whisky. Miał serce nie mniejsze od pośladków Mae West.
Za biurkiem siedziała kobieta i uśmiechała się do mnie suchym i zwiędłym uśmiechem, który pod dotknięciem mógłby się rozsypać w proch.
- Narkotyzowane? Mogę zobaczyć?. Podałem jej haftowaną papierośnicę. - Znałam kiedyś kogoś, kto palił narkotyzowane - powiedziała. - Trzy głębsze i trzy marihuany, i trzeba go było kluczem kanalizacyjnym odrywać od żyrandola.
Zbliża się jeden z moich rzadkich ataków delikatności.
Ta nazwa brzmi jak piosenka śpiewana w brudnej wannie.
Miała na sobie tabaczkowego koloru kostium, a pod nim biały golf. W świetle dnia jej włosy były wyraźnie kasztanowe, a na nich siedział kapelusz o główce nie większej niż szklaneczka whisky i kresach, w których można by schować całotygodniowe pranie. Siedział jej na głowie pod kątem około czterdziestu pięciu stopni, tak że krawędzią ronda prawie dotykał ramienia. Mimo to wyglądał szykownie. A może właśnie dlatego.
Miała mniej więcej dwadzieścia osiem lat. Dosyć wąskie czoło, wyższe, niż wymaga elegancja. Nos mały i wścibski, górną wargę odrobinę za długą, a usta więcej niż odrobinę za szerokie, Oczy szaroniebieskie, cętkowane złotem. Miły uśmiech. Wyglądała na porządnie wyspaną. Była to miła twarz, z tych, których nie sposób nie lubić. Ładna, ale nie w ten sposób ładna, żeby trzeba było zabierać ze sobą kastet, ile razy zaprosi się ją do lokalu.
Na Montemar Vista składało się parędziesiąt domów rozmaitych wielkości i kształtów, zawieszonych na słowo honoru u górskiego stoku i sprawiających wrażenie, że porządne kichnięcie może je zwalić na plażę między kosze z lunchem.
Nic nie odpowiedziałem. Znowu zapaliłem fajkę. Z fajką człowiek wygląda na zamyślonego, kiedy nic nie myśli.
Ale kawał! Niech pan przypomni, żebym się uśmiał, jak będę miał wolny dzień.