cytaty z książek autora "Beata Matuszewska"
Wyglądaliśmy jak ludzie, którzy nigdy nie popełnili grzechu i właśnie odkryli, co to zabawa.
- Dobrze mój Mistrzu Imion, w takim razie trzeba ochrzcić również twoje przyrodzenie. Co powiesz na Żorż? Lub Frąsis? Zachowajmy pisownię zgodną z fonetyką.
- Ja protestuję – oburzyłem się wcale nie dla zasady - żaden ze mnie francuski piesek… z Frąsisem trochę przesadziłaś. Może Karol Piękny? Szarls Piękny? Poza tym skoro trzymamy się Francji to zamiast Frąsisa powinien pojawić się Frąsuła le Bel.
- Oczywiście. Do ciebie jednak bardziej pasuje Conan Barbarzyńca.
Śmialiśmy się aż echo niosło.
Nie wstydziłam się nagości. Nikt nigdy nie powiedział mi, że nagość jest naganna. Lubiłam moje ciało. Czasami kładłam się na trawie i oglądałam swoje cudowne dłonie. Zachwycałam się
ich funkcjonalnością i możliwościami użycia. Mogły wyrazić uczucia, stan duszy, nastrój, były narzędziem, a czasem nawet bronią i sposobem porozumiewania się. Zginałam i prostowałam palce, podnosiłam ze stołu ziarenka ryżu, zaplatałam włosy. Czasem po prostu się im przyglądałam.
To samo było z ciałem. Oglądałam, sprawdzałam, podziwiałam. Lubiłam słuchać jak ciało funkcjonuje. Bicie własnego serca mnie uspokajało i usypiało, a burczenie w brzuchu rozbawiało. Czasami kręciłam się w kółko tak długo, aż traciłam orientację i przewracałam się na ziemię. Wtedy z przyjemnością wpatrywałam się w migające przed oczami obrazy i czekałam aż wszystko wróci do normy. Zawsze wszystko kiedyś wracało do normy. Świat kocha równowagę.
- Powiedz echu i lasowi jak się nazywasz – zaproponowałam. Skoro wtargnął do lasu, powinien chociaż zostawić swoje imię.
- Sasha! – krzyknął i czekał z ręką przy uchu na odpowiedź.
- sza... – odpowiedział głos.
- Jestem Sasha!
- sza... – uciszało Echo.
- Nie kłóćcie się – powiedziałam i ściągnęłam Sashę za rękaw z wielkiego kamienia. Obawiam się, że z lasem nie udałoby mu się wygrać. Zawsze musiał mieć ostatnie zdanie.
Odkąd się nauczyłam, zawsze lubiłam pisać. Czasami rysowałam, czasami pisałam, a czasami tylko patrzyłam jak atrament zasycha za stalówką. Pisałam literę i przyglądałam się jak z błyszczącej robi się matowa. Potem rysowałam kreski, długie, niekończące się kreski. One też zamieniały się z błyszczących w matowe. W ten sposób zmarnowałam mnóstwo kartek i jeszcze więcej atramentu, ale zyskałam ciekawe widowisko.
- Tomek, czy naprawdę służysz w marynarce, a nie w lotnictwie? – zabrzmiało konkretne pytanie, które skierowało moje myśli na inne tory.
- Tak, a dlaczego pytasz?
- Bo przeleciałeś mnie jak F16, a to bardziej pasuje do lotnika.
Wpadła do nas Marta, oczywiście bez zapowiedzi i bez pukania. Stanęła jak wryta w przedpokoju patrząc na doskonałego w swojej nagości Tomasza smażącego naleśniki. Niczym nie zrażony przesłał jej jeden z najpiękniejszych swoich uśmiechów. Podałabym mu listek figowy do zasłonięcia męskości, ale na moim parapecie na nieszczęście rósł tylko fikus drobnolistny.