cytaty z książki "Blaszany bębenek"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Nie ma już powieściowych bohaterów, bo nie ma już indywidualistów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez prawa do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską masę.
Światło przyciąga wszystkich, także tych najzwyklejszych, półmrok natomiast zatrzymuje wybranych".
Nosiłem się wówczas z myślą o podróży. To znaczy, byłem tak smutny, że chciałem wybrać się w podróż(...).
Nie ma żadnego Pawła, ten człowiek nazywał się Szaweł i był Szawłem, i jako Szaweł opowiadał ludziom z Koryntu o niezmiernie tanich kiełbasach, które nazywał wiarą, nadzieją i miłością, które chwalił za lekkostrawność, które dziś jeszcze, pod postacią coraz to innego Szawła, potrafi ludziom wmówić.
- Wiedziałam przecie, że to chłopczyk, chociaż nieraz mówiłam, źe będzie dziewuszka.
W ten sposób zawarłem przedwczesną znajomość z kobiecą logiką...
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał przepięknie grać na trąbce.
Był sobie kiedyś handlarz zabawek, który nazywał się Markus i sprzedawał biało-czerwono lakierowane blaszane bębenki.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i miał cztery koty, a jeden z nich nazywał się Bismarck.
Był sobie kiedyś bębnista, który nazywał się Oskar i był zdany na handlarza zabawek.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i zatłukł pogrzebaczem cztery koty.
Był sobie kiedyś zegarmistrz, który nazywał się Laubschad i należał do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt.
Był sobie kiedyś bębnista, który nazywał się Oskar, a oni zabrali mu jego handlarza zabawek.
Był sobie handlarz zabawek, który nazywał się Markus i zabrał ze sobą wszystkie zabawki świata.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn, a jeśli nie umarł, to żyje do dziś i znów przepięknie gra na trąbce.
Póki człowiek ma nadzieję, będzie wciąż zaczynał od nowa pełne nadziei kończenie.
(...) tylko kobiety potrafią zachować swoje antypatie z lat młodości aż po czasy, gdy są już babciami.
Jeśli któregoś dnia czeka nas piekło, to jedna z najbardziej wyszukanych mąk będzie polegała na tym, że nagiego człowieka zamknie się w jakimś pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramkę fotografiami robionymi za jego życia. Szybko troszkę patosu: O, człowieku miedzy zdjęciami błyskawicznymi, migawkami, fotografiami paszportowymi! Człowieku w świetle błyskowym, człowieku stojący prosto przed krzywą wieżą w Pizie, człowieku z kabiny, który musisz wyeksponować prawe ucho, żebyś nadawał się do paszportu! I - precz z patosem: Może i to piekło będzie zupełnie znośne, jako że najgorsze zdjęcia człowiek sam sobie wymyśla, ale ich nie robi, a jeśli robi, to nie wywołuje.
Proszę mi wierzyć, że się modliłem. Mój słodki arcymistrz, mówiłem, sportowiec nad sportowcami, zwycięzca w wiszeniu na krzyżu przy pomocy calowych gwoździ. I nigdy nawet nie drgnął! Wieczne światełko drżało, on zaś wykonywał ćwiczenie zasługując na maksymalną liczbę punktów. Stopery tykały. Mierzono mu czas. W zakrystii trochę brudne palce ministranta czyściły już należny mu złoty medal. Ale Jezus uprawiał swój sport nie dla zaszczytów. Spadała na mnie wiara. Klękałem, o ile pozwalało na to moje kolano, robiłem znak krzyża na bębenku i starałem się takie słowa jak „błogosławiony” i „boleściwy” połączyć z Jesse Owensem i Rudolfem Harbigiem, z ubiegłoroczną berlińską Olimpiadą; co nie zawsze się udawało, bo musiałem uznać, że postawa Jezusa wobec łotrów była nie fair. W ten sposób dyskwalifikowałem go i zwracałem głowę w lewo, widziałem tam, na nowo podejmując nadzieję, trzecie we wnętrzu kościoła Serca Jezusowego trójwymiarowe wcielenie niebiańskiego gimnastyka.
Póki człowiek ma nadzieję ,będzie wciąż zaczynał od nowa pełne nadziei kończenie...
Pił, bo wszystkie rzeczy, także alkohol, zagłębiał gruntownie.
Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad siedemset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, tworząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypalali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarna, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Podwale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewakuowane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wielkim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenią. W Teatrze Miejskim dawano prapremierę "Snów podpalacza" dwuznacznej jednoaktówki. Na ratuszu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z ważnością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha, Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozumiałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.
(...) zapisuję na swoje dobro moją nieświadomość, która wtedy weszła w modę i z którą jeszcze dziś niejednemu jest do twarzy jak w szykownym kapelusiku.
Jeśli któregoś dnia czeka nas piekło, to jedna z najbardziej wyszukanych mąk będzie polegała na tym, że nagiego człowieka zamknie się w jakimś pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramkę fotografiami...
W ostatnich latach stan mojego zdrowia znacznie się poprawił. Prosze tylko zobaczyć, jaki jestem ruchliwy. I Oskar zademonstrował państwu Zeidlerom parę skoków i niemal akrobatycznych ćwiczeń, których nauczył się w teatrze frontowym, zrobił z niej chichoczącą panią Zeidler, z niego Jeża, który walił się jeszcze po udach, gdy ja byłem już na korytarzu i obok drzwi do toalety i do kuchni zaniosłem bagaż z bębenkiem do swojego pokoju.
Ale gdy pocałowali się, pierzchło moje podejrzenie: on omal nie udławił się jej językiem, wciąż jeszcze nie mógł opanować ataku kaszlu, kiedy ja zgasiłem już papierosa, żeby spotkać się z policjantami jako niepalący.
(...) natomiast młodzi rabusie, nie oznajmiając tego wszem i wobec, wierzyli w Kościół, poza którym nie ma zbawienia (...).
(...) czułem się współwinny wraz z tymi wszystkimi, którzy myśleli sobie: załatwimy sprawę teraz, a będziemy ją mieli z głowy i później, jak znów wszystko się odwróci ku lepszemu, nasze sumienie będzie czyste.
Z muzami trzeba być na dystans, powiedziałem sobie, bo inaczej pocałunek muzy stanie się pospolitą błahostką.
Tego dnia w mieszkaniu wyjątkowo mocno cuchnęło czterema kotami, które były kocurami, z których jeden nazywał się Bismarck i chodził czarny na białych łapach. Meyn nie miał jednak w mieszkaniu ani kropli jalowcówki. Toteż coraz mocniej cuchnęło kotami czy kocurami.
Miałem już bez słowa podzięki i szybko jak dziesięciu diabłów zbiec ze stopnia, byle dalej od katolicyzmu, gdy miły, choć rozkazujący głos dotknął mojego ramienia: − Kochasz mnie, Oskarze?
Nie odwracając się rzuciłem: − Nic mi o tym nie wiadomo.
A on tym samym głosem, ani trochę nie podniesionym: − Kochasz mnie, Oskarze?
Odparłem szorstko: − Przykro mi, ale nic a nic!
Wtedy ten nudziarz zagadnął mnie po raz trzeci: − Oskarze, kochasz mnie?
Teraz Jezus zobaczył moją twarz: Nienawidzę cię, chłopczyku, ciebie i całego twojego kramu!
Dziwnym trafem moja obelżywa odpowiedź podsyciła triumfalny ton w jego głosie. Jezus uniósł palec wskazujący jak nauczycielka z powszechniaka i polecił mi: − Ty jesteś Oskar, opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół swój. Pójdź za mną!
Możecie państwo sobie wyobrazić moje oburzenie. Z wściekłości dostałem gęsiej skórki. Odłamałem mu gipsowy palec u nogi, ale już ani drgnął. – Powiedz to jeszcze raz – syknął Oskar – a zdrapię ci całą farbę.
...szczęście, nie był to co prawda mój bębenek, szczęście, była to tylko namiastka, ale szczęście może też być namiastką, kto wie, czy szczęście nie przychodzi jedynie w postaci namiastki, szczęście jest zawsze namiastką szczęścia, osadem szczęścia...