cytaty z książki "Robinson w Bolechowie"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
(...) unurzyłem się w brzęku trzmieli, ciachanym od strony budynków na równe kawałki przez postukiwanie dłuta.
Za każdą zasłoną, złuszczoną, zdrapaną, kolejna, a co na końcu, wszyscy wiemy. To nie koniec jest ciekawy, tylko początek.
Można też, wymamrotałem, wrócić. Po śladach. A gdy się skończą, iść dalej.
Jestem wiejską kustoszką. I nauczycielką. Jedno i drugie z przypadku. To, czym opiekuję się w muzeum, już skończyło swoje przygody i jest bezcenne, bo nie na sprzedaż. Ci, których uczę, jeszcze przygód nie zaczęli, więc też są bezcenni. Na końcu i na początku zupełnie nie ma się o co martwić.
Minąłem kępę cisów, pełną nigdy nierozcieplonego mroku.
Bujniła się, kwitła wyzywkami, klątewkami, puszczała bąki kuksańców, płożyła się kopniakami w kostkę, rozrastała w kolczasty krzew, łodyga tego krzewu grubiała w pień, gałęzie zagarniały ją w gęstwinę bez wyjścia.
Niedzielne światło wrześniło się przez korony parku, zniżone już, rozproszone ledwie postrzegalną rudawą mgiełką.
Wysiedli razem z częścią tłumu, opierzchli, przetrąceni. Matka spijała życie z zimnego powietrza.
Jestem tylko rysownikiem, nawet nie malarzykiem, już nie paniczykiem, już nie mężem ani kochankiem, może nie bratem, jeszcze nie synem, już nie rozbitkiem, tylko powrotnikiem.
W głąb, przez skrzypiące drzwi w wytrawioną ciemną sień. Klucz ukryty w szczelinie gankowej kolumienki, jak dawniej. Durzący oddech korytarza, przestrzelonego smużkami słońca przez przeschłe futryny. Zawiasy przetarte smarem lub smalcem, bo ciche, cichsze niż tykotanie korników w krokwiach. Kuchnia pokreślona cieniami. Kredens z witrażowymi szybkami, w kredensie filiżanki na nóżkach. Mosiężny kran, kufer zamiast ławy, biały piec z duchówką. Na odymionej ścianie ramka, w ramce szkic ołówkiem, kobieca głowa na tle morza, narysowana dziecięcą, urzeczoną ręką. W powietrzu stara woń kleju skórnego i gipsu. Szyby w oknie oprószone pyłem z lip. Przy zlewie talerzyk z łupinami od gruszki, wciąż wilgotnymi pod palcem. Jeszcze chwila, a bursztynowe światło wytopi się do końca, więc dalej, w głąb, gościnną, choć zdumioną tym najściem po latach.
Malowała się przy trzech lustrach, obstawiona szminkami, pudrami, tuszami. Zagapiłem się na nią i spytałem: po co to wszystko? Aż tak chcesz się podobać? Ona na to: szukam twarzy, jaką miałam, zanim powstał świat.
Nie wnikniesz w naturę przedmiotu, jeśli go nie przedstawisz wiernie, bo w tym, co winniśmy wszystkiemu, najważniejsza jest wierność. Tak jak ludziom (…) Prawdziwy artysta umie nie opowiedzieć się po żadnej ze stron. Miej zrozumienie, nie litość. Trzymaj się z dala od ironii, tej tępej broni słabych i głupich.
Mój tatuś jest częścią tej siły, co pragnie dobra, przynajmniej tak głosi, a wiecznie czyni zło.
Czułem się wykluty z niepojętej i niedokończonej opowieści, nie ważniejszy od stert liści, które rozkopywałem na obrzeżach parkowych ścieżek.
W malarstwie interesuje mnie tylko blade światło października rozsnute wśród trawy, ciepło nagrzanego muru, uchwytność żółtego lub szarego wiatru, odsłonięty zimą szkielet prostych rzeczy, chłód gościnnej ziemi, puste i łagodnie przychylone niebo, bliskość Wisły, tego opasłego zwierzęcia, szorstka czułość ludzi.
Był stary, ale jego twarz przyznawała się do tego ze spokojem i pogodą.
Teraz jest czas walki, mówi, nie sztuki. O tym, że pół roku temu spadł prezydencki samolot, chyba słyszałeś, widziałeś te czarne msze w Warszawie? Nadciąga długa i ciemna zima, ktokolwiek będzie wygrywał wybory.
W rojną siwiznę kufajek, gumiaków, kaszkietów, inną niż kremowa białość pałacu, w szklany gwar buchający z okien stołówki, inny niż głuchota parkowych alej, w papierosową spiekotę biura, inną niż zapach carmenów w rządcówce.
Kapitalizm rozjedzie was mercedesem, a nie będzie to przyjemniejsze niż rozjechanie wołgą, i w jednym, i w drugim za kierownicą siedzi tępak i cham.
Niech strajkują, cedził, niech proszą na salony tego wąsatego knypa ze stoczni, niech oddadzą władzę kufajkom.
Będziemy z sobą dopóty, dopóki będziemy sobie wystarczać. Żadnych opowieści o dziadkach, rodzicach, pierwszych pocałunkach, miłościach i masturbacjach, o laniu za skradzione jabłka, o duchach w szafie, tęsknocie za tatą. Żadnej historii, żadnej przeszłości.
[...]
Nie o to tu chodzi. Jesteśmy, zdaje się, z dość różnych światów. Nie chcę, byśmy wciągali je do naszego życia. Jeśli któremuś z nas przyjdzie na to ochota, uznam to za znak, że sobie nie wystarczamy. To wszystko.
Po ziemi chodzimy, niewiele rozumiemy, a jaka złoży się całość, nie nam dochodzić, bo nikt z nas jej nie odczyta.
Ani łowiącym trza być, ani łowionym. Po ciemnemu umieć żyć. Prawda jest trądem dla tego, kto pyta.
Jesteśmy pachołkami w feudalnym zamku (...). Czapkujemy dworzanom i wydaje nam się, że w wieży ciągle mieszka jakiś pan. A pana nie ma. Zostali tylko dworzanie. Chcemy być jak oni. Wydaje się nam, że jak co do czego, to nas ochronią. Guzik prawda. Nikt nas nie ochroni. Puścić z dymem ten zamek!
Rybitwy o czarnych łebkach wyłuskiwały z wody płotki i okonie, wzbijały się niewysokim łukiem i z łupem w żółtych dziobach zlatywały nad gniazda. (…) Stroszyły się w gniazdach, sieweczki przytupywały niespokojnie z boku, po niebie rozsypało się rojowisko mew.
Czas wytrawiał pomału jego upartą obecność, dom jednak wciąż puściał i zimniał.
Zza drzew łyskała Wisła, pasmo ultramaryny rozszarzone surową sjeną.