cytaty z książek autora "Stefan Grabiński"
Bo i po cóż wspominać? Pamięć chwil szczęsnych, pogodą rozśnianych budzi tylko głęboki smutek i tęsknotę za tym, co już nigdy nie wróci. Wspomnienia zdarzeń bolesnych kirem żałoby osnuwają duszę i obezwładniają męskie serce...
Podobno róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach...
Tutaj w chwilach wolnych schodzili się strawieni jazdą bywalcy, stare, osiwiałe „wilki kolejowe”, by wytchnąć po odbytej turze i pogwarzyć z kolegami zawodu. Tutaj w dymie konduktorskich fajek, w czadzie tytoniu, prymki, papierosów, tułały się echa opowieści, tysięcznych przygód i anegdot, snuło przędziwo kolejarskiej doli.
Wyrósł z głębin na wodach kwiat piękny jak smutek, cichy jak westchnienie. Biały był i twarde miał pąki, kręgiem po brzegach w zieleń liści dłoniastych ujęty.
Morze drzemało. Dziewiczy szmaragd wełn wydawał się ciemniejszy, jako zwarty w masie i niepodrywany wiatrem. Od czasu do czasu leniwy odruch roztoczy wspinał się pluszczącą pieszczotą na brzeżne załomy i spłukawszy skały, powracał bezwładnie w łożysko. Czasem skrzydlata flotyla barek, piórolekkich łodzi, wymknęła się z uwięzi portowej i powiewając koszenilową banderą, sunęła chyżo po łagodnej fali.
- Czy świat otaczający mnie w ogóle istnieje? A jeśli rzeczywiście istnieje, czy nie jest wytworem kształtującej go myśli? A może wszystko jest tylko fikcją jakiejś głęboko zamyślonej jaźni? Tam gdzieś, w zaświatach, ktoś ciągle, ktoś od prawieków myśli - a świat cały, a wraz z nim biedny ludzki narodek, jest produktem tej wieczystej zadumy!...
Należę do kategorii ludzi umiejących myśleć mocno i wyjątkowo plastycznie, do rzędu tych, których myśli lubią przybierać formę silnych, jaskrawymi barwami przesyconych obrazów i unoszą się gdzieś w sferze psychicznego planu w postaci ciemnych, żądnych realizacji wirów. Myśli i chcenia ludzi mojego pokroju - to niby zatrute wyziewy duszy, błąkające się samopas w przestworzach środowiska - to jadowite monady, szukające swych złowieszczych spełnień. Biada temu, w którym znajdą powolne sobie narzędzie, w którego wnętrze spłyną wężową falą, polaryzując elementy jego jaźni na swoją modłę!
Co za typy, co za ludzie! Panorama obłąkań, pandemonium żądz, wykwit zbrodniczości! Pyszne okazy!
Noc i jej mrok rozpostarły nade mną od kolebki opiekuńcze swe skrzydła.
Dziwnie, nad miarę serdecznie dusze te dwie w jedno spłynęły. Zasunęły się jedna za drugą jak dwa przezrocza, przeglądając się wzajem.
Owszem, sądzę, że wyrażenie takie jak "zostawić gdzieś cząstkę swej duszy" nie tylko przenośnie brać należy. Nasze codzienne współżycie z danym miejscem, dłuższe przebywanie w pewnym środowisku, choćby ono należało tylko do świata organicznego, bez współbytności ludzi, co więcej, ograniczało się do sfery tak zwanych przedmiotów martwych - musi po jakimś czasie wywołać wzajemny wpływ i obopólne oddziaływanie. Powoli wytwarza się rodzaj nieuchwytnej symbiozy, której ślady niejednokrotnie utrwalają się na dłuższą metę i po zerwaniu bezpośredniej styczności. Jakaś energia psychiczna pozostaje po nas i czepia się miejsc i rzeczy, do których przywykła. Owe remanenty, subtelne pozostałości związków ubiegłych, pokutują potem latami, kto wie, może wieki całe, niewidoczne dla niewrażliwych, lecz niemniej istotne, by czasem odezwać się wyraźniejszym gestem.
Stąd dziwny lęk i szacunek zarazem wobec starych zamków, zapadłych domów, czcigodnych zabytków przeszłości. Nic nie ginie i nic nie idzie na marne; po pustych ścianach, wyludnionych krużgankach tułają się uporczywie echa lat minionych.
I nie można tego nawet nazwać śmiercią, gdyż ta jest przejściem do nowej formy bytowania. Jest to coś gorszego od śmierci - to kompletny zanik, to przejście w bezwzględną nicość.
- Człowiek niczego nie myśli na marne. Żadna myśl, nawet najdziwaczniejsza, nie ginie bezpłodnie [...].
Groza najniesamowitsza jest wtedy, gdy wychyla się z codzienności - choć żeby zadziałała najpełniej, nie może to być codzienność najbłahsza, tylko jej nie dla wszystkich dostępne arkana.
Zatrzymał się i usiadł na jednej z ławek. Z mgławicy ubiegłych dni wyłonił się ponury cień ręki kapłańskiej wzniesionej do błogosławieństwa... - Cha, cha, cha! Ten cień miał kontury Kozła-Bafometa! - Umbra benedicentis Maledictus adumbratur - przypomniały się słowa, ilustrujące diaboliczną projekcję. - Cha, cha, cha! Oto symbol mojej działalności na tej biednej ziemi! Oto odwrotna strona moich „szczytnych" poczynań! Oto rewers mojej ideologii! Symboliczny sprawdzian jej etycznej wartości!... Kto wie, może Pradera miał słuszność? Może to ja uległem okropnej pomyłce? Może życie musi już być takim? Może ono zawsze będzie tylko wielkim kompromisem? Może duch, przyoblekając ciało, zawsze będzie musiał z niejednego zrezygnować?...
Pisarstwo Grabińskiego jest wspaniałym dokumentem swoich czasów, ich atmosfery, języka i obyczajowości, świadectwem fascynacji nowoczesnością, która od tamtej pory dawno zdążyła się zestarzeć, zapisem zainteresowań, obsesji, fobii epoki bardzo już od nas odległej - jednak ta odległość nie ma wielkiego znaczenia, bo zarazem w tych nowelach otwiera się przed nami katalog spraw ponadczasowych i uniwersalnych.
Ból czarny targnął sercem Jana, ból okropny i jędza splugawionej dumy. Miotnął w twarz dziewce sakiewkę w dank za wiadomość i odszedł bez słowa.
Życie! Życie! Czarowne i pełne ponęt jak młoda, urodziwa kobieta i jak ona pełne grzechu!
Gdzie tu prawda? Którędy droga? Jak okiem sięgnąć - manowce, wertepy. Nigdzie punktu oparcia, nigdzie drogowskazu! Myśl obłąkana tuła się po bezdrożach bez wyjścia... Pozostaje etyka, moralność... Cha, cha, cha!... Etyka normatywna, etyka-regulatorka stosunków społecznych... Sumienie! Sumienie!...
Przebiegałem most, zapuszczając się w aleję topól.
Powiewały majestatycznie gibkimi wierzchołkami, podając jedna drugiej wiatrową gawędę. Szeptały podrzutem gałęzi, sepleniły liści potrząsem. Po szczytach bajka szła, okropna baśń północy...
Każdy zakątek stał się zmysłowym odpowiednikiem fikcji, bryłowatą realizacją myśli, które czepiały się gzemsów, wędrowały po samotnych, pustych salach, łkały na stopniach terasy. Rozchybotane szale śnień, mgławice rojeń tułały się dżdżystą rozchwieją, błąkały wzdłuż ścian, niepewne ostoi. Lecz i te znalazły przystań. Podrażniona kapryśnością jej ruchów wyobraźnia odtrącała je precz z pogardą, że wylękłe ściekały mętną strugą w dużą omszałą kadź u węgła domu i sączyły się w jej czarny kadłub senne, nudne, jak woda deszczowa w późną jesienną szarugę. Nikłe, rdzawe myśli niedokwasy...
[ Dziedzina ].
Wrzało bujne życie i ujęte w zbyt ciasne ramy dworca przelewało się z szumem poza jego brzegi. Chaotyczny gwar pasażerów, nawoływania tragarzy, gwizd świstawek, szum wypuszczonej pary zlewały się w zawrotną symfonię, w której traciło się siebie, oddawało zmalałą, ogłuszoną jaźń na fale potężnego żywiołu, by niósł, kołysał, odurzał...
Ponura wytworność domu przykuła go do siebie od razu po zajęciu nowego mieszkania. U końca czarnego szpaleru cyprysów, obejmujących podwójnym rzędem kamienny chodnik, widniał kilkustopniowy taras, z którego wiodły do wnętrza ciężkie, stylowe podwoje. Poprzez żelazne sztachety, okalające zewsząd pałacyk, bielały po obu stronach cyprysowej alei skrzydła domu. Pociągnięte bladozieloną farną wyglądały z głębi schorzałe, smutne lica ścian. Utajona spodem w ogrodzie wilgoć wypełzła tu i ówdzie ciemnym wysiękiem. Niegdyś starannie pielęgnowane rabaty kwiatów, chimerycznie zawinięte klomby, z czasem zatraciły wyrazistość linii. Tylko dwie fontanny łzawiły cicho, roniąc wodę z marmurowych mis na pęki róż bogatych, czerwonych. Tylko muskularny tryton po lewej stronie wciąż wyciągał tym samym gestem rękę na powitanie ku gibkiej dziwożonie, co wychylona z marmurowej cysterny po tamtej stronie wabiła go od lat przynętą boskiego ciała; na próżno - bo rozdzieliły ich żałobne cyprysy...
Podobno róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach...
A jednak widocznie zdarza się czasem, że człowiek wraca do siebie przez lata całe jedną stroną, przemierza ciągle, dzień w dzień, tę samą drogę, aż w pewnym momencie, znalazłszy się na innym szlaku, ze zdumieniem stwierdza, że wiedzie też do jego domu - ze zdumieniem człowieka, który śnił długie, długie lata, by pewnego dnia ocknąć się na nieznanej drodze do własnego wnętrza...