cytaty z książek autora "Dawid Kain"
Gry nie nauczyły mnie życia, ale nauczyły mnie grania i to mi wystarczyło.
Spojrzałem na ludzi przechodzących pod blokiem. Z wysokości byli naprawdę mali i śmieszni. Jak marionetki, sterowane ręką ukrytą za ciemnym szkłem nieba.
Stracić zainteresowanie książkami to tak, jakby własnoręcznie wypisać się z życia. Można od razu pakować manatki i popełnić samobója przy pierwszej okazji. Skoczyć w pierwszą lepszą przepaść albo z pierwszego lepszego dachu. Nieczytanie równa się śmierć w niewysłowionych męczarniach. Od tego równania nie ma żadnych odstępstw. Znany fakt: działająca dekadę temu w Postmodernie sekta aliterackich - wszyscy pomarli z niedoboru literatury. Specjalny oddział lirycjantów znalazł tylko wyschnięte ciała leżące na podłodze niczym kruszące się mumie z oczami wypalonymi na popiół od długiego niewidzenia liter i cyfr.
Nieraz słyszałem plotki, że po świecie krążą książki masowego rażenia, będące w stanie zniszczyć każdego czytelnika. Działają jak wirusy i w gruncie swojej treści tym właśnie są: wirusami języka – zarażają sobą odbiorcę, nieodwołalnie go transformując.
Znów koszmar. I to jaki! Żywcem wyjęty z majaków pacjentów zamkniętych oddziałów. Albo wyreżyserowany przez jakiś nieludzko pokrzywiony umysł, wspomagany dragami.
Narasta we mnie niepewność. Czy faktycznie ktoś cisnął mnie w jakąś otchłań? A może naprawdę lecę teraz rakietą przez ciemność kosmosu, a to jest tylko kapsuła, w której miałem leżeć, w uśpieniu przemierzając kolejne lata świetlne, kolejne kolebki nieznanych nam cywilizacji, galaktyki, gdzie rodzą się właśnie nieznane nam gatunki literackie, prozy eksperymentalne, o których nie śniło się naszym Joyce’om i Burroughsom, poematy, jakich nie zrodziłyby umysły żadnych Rimbaudów.
Teraz bardziej martwi mnie, że już dość dawno niczego nie czytałem. I nie mówię tego jako fanatyk literatury w każdym jej przejawie, ale jako człowiek znający zagrożenia wynikające z niedoboru liter w organizmie. Już pod niecałych dwóch dobach bez czytania można zauważyć u siebie oznaki krańcowego głodu. Słyszałem o tym wiele razy. Zaczyna się od lekkiego niepokoju, który stopniowo nasila się, a w dodatku zaczyna mu towarzyszyć uczucie swędzenia, ale nie w jakimś określonym miejscu, tylko gdzieś wewnątrz ciała, jakby w duszy, punkcie, w którym nigdy, przenigdy nie można się podrapać...
Nie mam pojęcia, jaki jest czas i jakie jest miejsce. Wokół tylko gęsta ciemność, więc nawet nie wiem, czy oczy mam otwarte, czy zamknięte. Wyciągam ręce jak najdalej przed siebie. Od razu wyczuwam dłońmi przeszkodę. Coś płaskiego, twardego, rozległego. To może być ściana, sufit, cokolwiek. Prawdopodobnie leżę. Bo czuję równomiernie rozłożony nacisk na plecy i tylną część ud. Nic nie naciska na stopy, więc raczej nie stoję. Szukam telefonu, nie mam go jednak przy sobie, ktoś zabrał. Próbuję wyciągnąć ręce na boki, ale nie jestem w stanie. Tam mogą być ściany, szyby, przegrody, cokolwiek. Być może jestem w jakiejś kosmicznej kapsule i mknę przez kosmos, na wpół uśpiony. Ale najbardziej ...
Możliwe, że na wczorajszej imprezie, której nadal nie pamiętam, przegiąłem nawet bardziej niż jest to wyobrażalne i zgodziłem się wziąć zastrzyk narkotyku określanego mianem Czas. I on dopiero teraz chwycił, z takim oto dilejem, co się trafia strasznie rzadko, ale jednak... Ale nie, nie wierzę, żebym był aż do tego stopnia głupi. Od małego nasłuchałem się przecież dość opowieści o idiotach, którzy przedawkowali Czas. Reperkusje bywały różne. Ktoś wbił igłę w żyłę, a zanim zdążył ją wyjąć, minęło pięćdziesiąt lat i ocknął się jako starzec. Inny zapodał sobie odrobinkę więcej niż nakazywałby rozsądek, po czym cofnął się do okresu, gdy był jeszcze płodem, nie tracąc jednak świadomości...
jeszcze wczoraj byłem do szpiku sobą i robiłem coś, czego się zawsze po sobie spodziewałem... A teraz leżę w tej gigantycznej betonowej trumnie, wśród tkniętego osobliwym autyzmem motłochu, w samym pulsującym jądrze wszelkiej beznadziei i rozpaczy.
Widelczyk w oku
Nożyk wbity w żołądek
- obiad w przedszkolu.
Problem w tym, że przecież samo człowieczeństwo jest właśnie czymś takim: fobią, zgrozą, ciągłą niepewnością, która każe nam nieustannie, dzień po dniu, walczyć o oswojenie świata, ocalenie samych siebie.