cytaty z książki "Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
(...) to co w polityce wielkie, rodzi się z tego, co w człowieku jest małe.
(...) reformą nie jest każda rewolucyjna zmiana, ale tylko taka, które państwo uczyni tańszym.
Z antyklerykalnej ofensywy liderzy Sojuszu wypisywali się jednak powoli, z wielkim bólem i z wyraźną niechęcią. Mieli pełnię władzy, kilkoma ruchami mogli podciąć filary pozycji Kościoła. Cimoszewicz czy Miller mieli na to wielką ochotę, ale wiedzieli, że im to zaszkodzi. Więc łagodzili linię, ale ostrożnie, zadawali Kościołowi cios, a potem nie szli za nim, grali na czas.
Kwaśniewski był owocem największej klęski w dziejach lewicy, zarówno polskiej, jak też światowej. Jego ostrożność, jego minimalizm wyrastały zarówno z jego osobistej dojrzałości, jak też z doświadczenia całej formacji. To, co z zewnątrz postrzegano jako cynizm, nie zawsze było cynizmem. Politycy Sojuszu wzięli władzę z wielką obawą, że wszystko się zaraz posypie. Każdy dzień spokojnego trwania postrzegali jako powód do dumy.
Kto od polityki oczekiwał wielkich ambicji, był mocno zawiedziony. Kto jednak widział, że wielkie ambicje przestały już rodzić wielkie owoce, w ich postawie mógł dostrzec pozytywne zjawisko. Odzierali politykę z nadmiernego heroizmu, z niepotrzebnego patosu. Profesjonalizowali ją, przyzwyczajali do cierpliwości, do normalności.
W opowieściach polityków najbardziej uderzająca była ich umysłowa niezdarność. Mało kto z otaczającego świata rozumie tak mało jak ci, którzy uchodzą za jego władców. Wewnętrzne gry pochłaniają ich całą uwagę. Nie mają nawet czasu, by się rozejrzeć dookoła. Od momentu rozpoczęcia politycznej kariery skupieni są na walce o życie – na przetrwaniu w swoim regionie, w swojej koterii, w fotelu szefa partii czy szefa rządu. Po latach potrafią patrzeć jedynie pod nogi. Udają przed światem, że głowy mają w chmurach, że patrzą daleko i szeroko, ale wystarczy ich spytać, co takiego w tych chmurach widzą, aby usłyszeć same banały. Nawet bardzo inteligentni ludzie, gdy trafią do polityki, przestają postrzegać rzeczywistość. Tak mocno żyją dniem, tygodniem, wczorajszą intrygą, jutrzejszą reakcją. Nie analizują wydarzeń, nie obserwują przeciwników, nie mają planów, nie mają refleksji. Mają tylko odruchy. Jak proste organizmy – uciekają przed bólem, przed ryzykiem, przed zagrożeniem. Są piekielnie inteligentni tylko wtedy, gdy mówią o ludzkiej naturze, o jej słabościach, o jej defektach. Gdy pytamy polityka o postaci z bezpośredniego otoczenia, dostajemy portrety bardzo dojrzałe i bardzo głębokie. Bo są to potencjalni rywale. Jednak to kraniec ich pola widzenia.
Lewica mogła podyktować własne ustawy. Rozdział religii od państwa był na wyciągnięcie ręki, jednak Sojusz tej ręki nie chciał wyciągnąć. Trochę z lenistwa, trochę ze strachu. Gdyby nie powściągliwość lewicy, polski Kościół miałby pozycję równie słabą, jak w całej Europie. Bo raz odebranych przywilejów już by nie odzyskał. W Unii Europejskiej religia praw nie zdobywa, może jedynie je tracić.
Bo polityk pozbawiony ambicji i próżności, polityk lojalny i bezinteresowny jest istotą niezdolną do życia. Jest lwem bez zębów, jest orłem bez skrzydeł. Bo to, co w polityce wielkie, rodzi się tego, co w człowieku jest małe. I na odwrót. Natury zbyt szlachetne potykają się o własną cnotę, jak o zbyt długie sznurowadła. Machiavelli miał rację. W politycznej kuchni wszystko działa na odwrót.
Nadawał mu współczesne znaczenie, nie etniczne, lecz egzystencjalne. Naród jako wspólnota losu ludzi, którzy zostali rzuceni w to samo miejsce na Ziemi. Wspólnota, która powinna mieć rozum, aby swoje problemy wspólnie rozwiązać, odwagę, aby temu podołać, oraz ambicję, aby osiągnąć więcej niż inni.
Owszem, spokojna monotonia dnia codziennego jest tym, co w życiu jest najważniejsze, jednak od czasu do czasu przydaje się szczypta wielkości. Tej ewidentnie zabrakło. Na tym tle Balcerowicz okazał się ostatnim wielkim Polakiem, który nie zaakceptował tego, że Polska tak szybko spoczęła na laurach. Że Polacy zamiast korzystać z szans, o których tak długo marzyli, zadowalają się namiastką sukcesu. Że polska ambicja staje się cieniem ambicji prawdziwej. Nie jest wolą ani rozwoju, ani znaczenia, nie jest ambicją Niemców, Francuzów czy Anglików, lecz spełnia się w małych kłótniach o to, kto kogo pierwszy za co przeprosi. Spełnia się w pielęgnowaniu historycznych krzywd, w drobnych sąsiedzkich porachunkach. Balcerowicz wszedł do dusznego polskiego pokoju i otworzył okna. Pokazał współczesny świat, pokazał, co się ceni, za czym się goni. Nadał polskim marzeniom nową skalę i nowy kierunek. Zaproponował narodową ambicję. Nowoczesną, atrakcyjną, drapieżną, która jest chciwa bogactwa oraz znaczenia. Która chce się ścigać, chce podwoić gospodarkę. Podwoić, a zatem przegonić Szwecję, Holandię, Indonezję. Niemal dogonić Koreę. Możliwe? Niemożliwe? Nieważne. Już same nazwy budzą wyobraźnię, oferują coś świeżego. Zamiast przeszłości – przyszłość. Młodzież mającą dobrą pracę nad Wisłą, a nie zmywającą w Anglii talerze. Ten świat to właśnie Balcerowicz.
Rozmawiałem bez pośpiechu, bez mikrofonu, bez natarczywego wypytywania. Szukając nie tyle konkretów, ile esencji ich doświadczenia. Wszyscy opowiadali podobną historię, dowodzili, że przeżyli wielką przygodę, jednak szczegółów tej przygody nie potrafili odtworzyć. Koloryzowali, bo nauczono ich wierzyć, że władza to wielka rzecz, byli więc zawstydzeni, że sami tego nie doświadczyli. Czuli, że realne decyzje zapadły gdzieś obok nich, ale nie chcieli się do tego przyznać. Tracąc urząd, odkrywali, że cała władza przeciekła im przez palce. Nie wiedzieli, że wszystkim przeciekła podobnie, tak jak całej ludzkości mija własne życie – niby jesteśmy jego panami, jednak toczy się ono samo, raczej bezładnie, raczej bez sensu.
Kolejne pokolenie polskiej lewicy pogodziło się z Bogiem, z Kościołem i z konserwatywną obyczajowością. Pogodziło się, nawet nie sprawdzając, ile dywizji posiada papież. A wydaje się, że lewica mogła wygrać tę wojnę. Jednak gdyby Sojusz poszedł tą drogą, stałby się inną formacją. Wyrazistą, pryncypialną, odważną, czyli formacją niemającą szans na polityczną hegemonię.