cytaty z książek autora "Miron Białoszewski"
Nie wiem, co się dzieje na świecie, bo okna mam pozasłaniane.
Lgnę do ludzi i im nie otwieram. Nieraz otwieram i żałuję. Nie cierpię zimna, czytam zachłannie o Antarktydzie. Skromność i nieprzyzwoitość. Pisanie nieraz wbrew sobie, choć jestem jednocześnie w tym, co robię.
Ucieszyłem się na widok dwóch mężczyzn trzymających się za ręce. Ten schemat chłop-baba, baba-chłop wygląda strasznie. Rozmnażalsko.
Napisałem kartkę. Bo unikam osobistego kontaktu jako niepotrzebnej straty energii.
Warszawa. Wstałem. Z łóżka. Podłoga. Kapeć. Ona. Ja na niej. Ona na mnie. Nogami. Śpiącymi, splątanymi. Wczoraj.
Dziś - sam. Staję na nogach. Swoich.
Tak, właśnie to, że to już spokój. Koniec. Po wszystkim. Dwieście tysięcy ludzi leży pod gruzami. Razem z Warszawą.
Wolałem wysilać swoją konspiracyjność na pisanie półjawnych powieści, powiastek i komedyjek szkolnych. I na bardzo wczesne sex-przygody. Te ostatnie udały się, jako długoletni sekret. Sex-przygody z mężczyznami. Traktowałem swoje potrzeby homo jako przejściowe, że niby kiedyś znormalnieję. Mając 15 czy 16 lat zadałem sobie pytanie "kiedy?". Niby zmienię się z dnia na dzień? Nie. Wobec tego trzeba przyjąć siebie takiego, jakim się jest. Ustaliłem to, przestałem się tym turbować. I nadal uprawiałem swoje sex-przygody ze świadomością, że to jest mój rodzaj. Wszelkie słyszane określenia i przezwiska owych gustów nie przejmowały mnie specjalnie. W ten sposób szkoliłem swój upór i nieprzemakalność. W seksie i w pisaniu. Nie przejmując się krytyką. Czy nieuznawaniem. Było to dobre i skuteczne samoszkolenie.
Jak idę za szybko, to wszystko przepada. Mam tylko jedno oko zwrócone w przyszłość, drugie w przeszłość. A to trzecie oko na teraźniejszość - nieczynne. Nie ma wtedy szczęścia.
Moja cykliczność jawy i snu nie ma nic wspólnego z dobą.
Bóg jest miłością, bo jeśli nie jest miłością, to nie warto, żeby był.
Czytelnika nie obchodzi (raczej), czy ja żyję, często o tym nie będzie wiedział. I to wtedy też mnie ożywi, czego nie będę czuł wtedy, ale mogę poodczuwać potencjalnie na zapas teraz, szczególnie przy pisaniu.
Przespałem trzydzieści godzin. W dawniejszych czasach miałem częściej takie spania i rozszerzone doby. Budziłem się nieraz z niepokojem, że przespałem coś ważnego, że może świat się skończył.
Mówią, że Żeromski umarł na babie. Lekarz mu zabronił tego na serce, ale jego podobno poniosła namiętność.
To, co w dzieciństwie nie zdąży być wytępione, w dorosłości buduje charakter, służy historyjkom, sztukom, przykładom.
Od bomb i samolotów - wybaw nas, Panie,
Od czołgów i goliatów - wybaw nas, Panie,
Od pocisków i granatów - wybaw nas, Panie,
Od miotaczy min - wybaw nas, Panie,
Od pożarów i spalenia żywcem - wybaw nas, Panie,
Od rozstrzelania - wybaw nas, Panie,
Od zasypania - wybaw nas, Panie...
Tak to dziennik jest żywą powieścią, w której ja i inni jesteśmy bohaterami niewiedzącymi, jak i co będzie jutro, za godzinę. Zmieniamy nieraz zdanie, poglądy, zapominamy się, wydajemy na łup obserwatora z przyszłości.
Dużo tu mówię o tych zabytkach. Ale to było ważne, bo z nami ginęły.
Czy ja wciąż muszę być Polakiem?
Czy ja wciąż muszę być człowiekiem?
Chwilami zamęt,
ledwie dyszę,
jestem tylko ssakiem.
Było gorąco. Jakieś kobiety wyniosły wiadro z kawą, czy kilka wiader, i rozdawały wszystkim. Były rozczulająco dobre, pogodne. (…) Mój Boże! Ile w tej Warszawie było wtedy dobroci. Po prostu dobroci. Ile!
(...) - teraz czekaja nas ciężkie chwile.
On myślał, że ona myśli o całej Polsce, a ona o rozpakowaniu się.
Ludwik
- Wiem po sobie, nie ma w człowieku nic do uszanowania.
Macha całymi rękami, jak pokazuje, w górę, w dół. Jak śmierć... Z tymi zapadniętymi oczami tak jakby śmierć grała w tenisa.
Dla Polski Warszawa przede wszystkim paliła się.
To byli wehrmachtowcy. Inni niż ci przy barykadzie. Pokrzykiwali bez złości. Z humorem. Ze szwargotaniem. Rwali marchwie, pomidory. Wołali do kobiet:
-Marija! E! Marijaa!
I dawali, co im się wyrwało. Warszawskie "Mariije" przyjmowały i jadły. Coś tam odpowiadały, w kombinowanym języku. Przy którymś korku zaczęliśmy przysiadać. Werhmachtowcy przyzwalali, bardzo grzecznie. Jak tylko się odtykało, pokrzykiwali znów.
-E! Mariijaa!-i coś tam, żeby iść.
Ta Wawelska rozpogodziła ludzi. Bo i Pole Mokotowskie pachniało, i bomby nie waliły, i ci werhmachtowcy. Zobaczyło się, że i Niemcy są ludzie-jak powiedział Konrad Wallenrod po słowach "Dosyć już zemsty".
Aż dostrzegłem szparę-lukę w cegłach w ścianie, czy okienko, przed którym stanęła Zocha, Halina i Ojciec. Nie wiedziałem, czego wypatrywali. Zobaczyłem na pionowo, tyle co w strzelnicy, kawałek domu narożnego, jezdni i chodnika. Zza rogu wyszedł i skręcił w słońcu elegancko ubrany pan w kapeluszu. Po prostu poszedł sobie. Więc poza Warszawą był normalny okupacyjny ciąg życia i spraw... W tej chwili pod okienko od ulicy, od "tamtych", podeszła kobieta. Coś przez szparę z Zochą i Haliną mówiły do siebie. Coś one jej podawały. Za moment zobaczyłem w ich rękach gomółę masła.
-To pieniądze idą?-spytałem się Haliny.
-No pewnie.
-I są ważne?
-Ważne-kiwnął głową Ojciec.
No tak. Dlaczego poza Warszawą pieniądze miały być nieważne? Tutaj nie musieli prowadzić handlu, budować kuchni z trzech cegieł. Tutaj nie panowała pierwotna jaskiniowa wspólnota.