cytaty z książki "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Tutaj można się było jarać lokalnym hardkorem, jak jaramy się my, biedni, pijani durnie z kalekiego kraju, którzy cieszyli się, że udało im się znaleźć jeszcze większą kalekę od siebie.
Jeśli na przykład muzułmankom wmawia się przez całe życie, że paradowanie okrągłą dobę w pokrowcu na muzułmankę to jej przywilej, a nie upośledzenie, w końcu w to uwierzą.
Słowianie to kopalne resztki. To skansen. Kultura, która zdechła i już nie rodzi. Bo nie ma po co. Bo przepierdoliła w konkurencji. Słowiańskość jest czymś takim samym jak azteckość.
Związek Radziecki przywalił Galicję swym kostropatym cielskiem, i to cielsko nadal tu leżało, bo choć zdechło, to nie było jak go pochować.
Wszyscy w tym kraju mogą się wzajemnie mordować, przywiązywać ukumulatory do jaj kontrahentom biznesowym, wymuszać łapówki, tratować samochodami na przejściach dla pieszych, pogardzać, poniżać i rozpierdalać z kałachów, ale nikt nigdy nie podniesie ręki na babuszkę. Nikt. Nigdy.
I one wejdą do tych kremli, to tych siedzib,na te dywany, pomiędzy te fikusy, wejdą przez nikogo nie powstrzymywane, a potem z fałd kraciastcych spódnic wyjmą pistolety i rozpierdolą głowy putinom, łukaszenkom, kuczmom, janukowyczom i całemu temu tatałajstwu, które wpycha narodowi głowę w gówno.
I jeździliśmy na ten wschód, jeździliśmy, jeździliśmy. Marszrutkami, pociągami, zdezelowanymi ładami. Czym się dało. Zamiast benzedryny mieliśmy balsam Wigor. Zamiast wiejskiej Ameryki i Meksyku lat 50. - mieliśmy Ukrainę. Ale chodziło o to samo. Braliśmy plecaki i jechaliśmy w drogę. Nie czytaliśmy Kerouaca, bo nie dało się tego czytać. Tyle tam było pulsujących w każdą stronę, skłębionych bebechów. No i też dlatego, że było nam trochę głupio, bo nam, w przeciwieństwie do Kerouaca o nic nie chodziło. Kerouac i reszta dokonywali jeszcze jakiejś rewolucji, a my po prostu przebiegaliśmy na pełnej kurwie przez na oścież już otwarte drzwi. Jeśli chlaliśmy, przepierdalaliśmy czas, braliśmy narkotyki, szukaliśmy tanich wstrząsów i tandetnych emocji, to nie po to, by przeciwko czemukolwiek się zbuntować, nawet nie po to, by przeżyć coś nowego, bo wszystko już było, było, było - tylko po to, by robić cokolwiek. By nadać swojemu życiu cel choć na chwilę. A raczej erzac celu, z czego zdawaliśmy sobie sprawę, ale uważaliśmy, że wszystko inne w gruncie rzeczy też było erzacem celu.
Co to za Ukraina, co to za hardkor bez picia z lokalnymi, men. U Ruskich musisz się z Ruskimi napić. Inaczej się nie liczy.
A potem zaczął się Lwów. To miasto nie powinno istnieć – myślałem, patrząc przez okno. Polski mit jego stracenia jest tak mocny, że po prostu nie powinno go być. A ono stało sobie w najlepsze i w dodatku bezczelnie wyglądało mniej więcej tak, jak wyglądało przed swoją regionalną apokalipsą ...
- Kurwa, to całe twoje pierdolenie, jak to “Ukraina jest podobna do Polski, tylko bardziej”… To o to ci chodziło, chodziło ci o, kurwa, proste sycenie się tym, że inni mają gorzej! (…) Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? Że cały, kurwa, tak zwany inteligencki Lwów, nic, tylko “Polska” i “Polska”. Przyjaciele Ukrainy. Bracia. Frajerzy jesteśmy i tyle.
(…)
Przy przejściu granicznym pokazałem legitymację prasową ukraińskiemu pogranicznikowi, żeby mnie przepuścił przed kawalkadą mrówek. Przez Ukraińców przeszedłem szybko. W polskim przejściu wszedłem do bramki “dla obywateli UE”. Patrzyłem, jak pogranicznicy w bramce obok, w bramce dla gorszych, dla unternarodów, upokarzają jakiegoś starszego Ukraińca. Był siwy i wysoki, miał elegancko przystrzyżoną bródkę. Mówił, że jest pisarzem i że ma w Krakowie spotkanie autorskie. Mówił to zresztą nienaganną polszczyzną. Polscy pogranicznicy, dwudziestokilkuletnie szczyle, mówili do niego per “ty” i pytali, dlaczego nie jedzie promować swojej książki do Kijowa. Zaciskałem pięści i było mi wstyd.
Tak bardzo, kurwa, wstyd.
Na drohobyckim dworcu smutne babuszki sprzedawały, co się dało. (...) Nikt nie kupował, bo ich życia były nikomu niepotrzebne. Każdy miał wystarczająco własnych problemów ze znalezieniem uzasadnienia dla własnego.
Udawanie,że robi się cokolwiek dla wspólnoty,podczas gdy jeśli ktokolwiek coś robił,to robił to wyłącznie dla siebie
- Znaczy co - zapytał wesoło - wy tu na podbój przyjeżdżacie, czy jak?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem. Chodzi chyba o to, że jesteśmy ostatnim romantycznym narodem w Europie. - odpowiedziałem.
- Pojebanym - odrzekł na to Nikołaj.
- Wybór - czknąłem, bo mi się balsam Wigor odbił. - Wybór czego?
- Między europejskim Wschodem a Zachodem. Wybór cywilizacji. Oglądałeś taki film - Wristcutters?
- Nie.
- To o miejscu, do którego trafiają samobójcy. W zasadzie jest tam tak samo jak w normalnym świecie, tylko gorzej. Wszystko jest rozjebane i beznadziejne. Ludzie się nie uśmiechają. Wszędzie jest pełno zakazów. A na niebie nie ma gwiazd.
- Czyściec - powiedziałem.
- Właśnie. Europa Środkowa, ta pomiędzy Rosją a Zachodem, to czyściec.
Patrzyłem na ten kraj, który przypominał mi Polskę jak żaden inny na świecie, Tak samo pięknie wyszlifowany przez naturę i tak samo zasrany przez działalność człowieka.
Nic tu nie było, czasem tylko przez posiniaczone powietrze przeciskały się kamazy wyładowane towarem po sklepienie niebieskie. I czarne furska z ciemnymi szybami, których celem istnienia było skojarzenie się z rosyjskimi serialami kryminalnymi. Patrzyłem na te ich ciemne szyby i myślałem o tym, co powiedział Elwood Blues do Jake'a Bluesa: "nie będzie łatwo". Jest noc, a my nosimy czarne okulary".
I z każdego odtwarzacza napierdalało co innego, z każdego głośnika inna lasia skrzeczała pod syntezator, że kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie zna, otruje, i że dawaj, kochany, pojedziemy na plażę do Hurghady leżeć. Te melodie uderzały o siebie wzajemnie jak rydwany w Ben Hurze, krzesząc skry i wypierdalając się wzajemnie na glebę. I pomiędzy tym wszystkim, pomiędzy tą nadupcanką tąpały umęczone, pomarszczone babuszki objuczone wszelkim możliwym towarem: siatami, torbami, reklamówkami z logami Dolce & Gabbana, Bruno Banani i wódki Smirnoff.
I najmniej na tym dworcu autobusowym chodziło o autobusy".
Po rynku dreptali starsi Polacy: lokalni i przyjezdni. Można było od razu rozróżnić, kto jest kim. Ci przyjezdni łazili powoli, z namaszczeniem, nieco natchnionym krokiem i półgłosem narzekali. Głośno chyba jednak się bali. Mieli pretensje, że rozjebane, że zniszczone, że UPA, że Bandera. Jęczeli, że Jałta i Stalin. Mendzili, że Szczepcio i Tońcio.
Ci lokalni Polacy natomiast (…) bezbłędnie wyłuskiwali z tłumu turystów z Polski, podchodzili i pytali, czy nie trzeba mieszkania na wynajem albo mapki z polskimi nazwami ulic. Dorzucali na zanętę parę słów o złych Ukraińcach i wielkości dawnej Rzeczpospolitej.
To ja ci powiem dlaczego tu przyjeżdżacie. Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się w was śmieją.I mają was za to, za co wy nas macie:za zacofane zadupie, z którego się można ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość. (...) Bo wszyscy was mają za zabiedzoną, wschodnią hołotę - nie tylko Niemcy, ale i Czesi, nawet Słowacy i Węgrzy".
Ale lubiłem z nimi pić. Ich towarzystwo to nie było to, co nasi artyści i dziennikarze – tumany bez
wiedzy ogólnej, zakokszone matoły, lanserzy puści jak wieprzowe pęcherze i barany z mordami na
barze w haendem odziane. We Lwowie było pod tym względem trochę jak u nas w międzywojniu,
kiedy to bohemę stanowili lekarze, prawnicy, czy – w najgorszym razie – kolesie po ASP. Kiedy
symbolem lansu było pięterko w Ziemiańskiej, a nie Pies o czwartej rano. Są, jak widać, również
plusy tkwienia w przymusowej konserwie.
Wyłaził z larw kolorowy tłum. (…) Od razu podchodziły ukraińskie dzieci. “Dyj pan, dyj pan, złoty, złoty, polski złoty”. (…) Raz dawali, raz nie - kaprys pański pokazywali. (…) Ale szybko któryś z chłopaczków wystrzelił ze starym numerem: “dyj pan, dyj pan, ja Polak, Polak, tata, mama Polaki, Ukraińcy łochy” - a polskie wycieczki jakby półpasiec ściął. (…)
- To polskie dziecko! Powiedz, dziecko, gdzie twoja mama? (…)
- Nie żyje, pobili, Ukraińcy, zabili - wyło “polskie dziecko”, orlę lwowskie, i już po chwili wszyscy młodzi żebracy zawodzili: , “my Polaaaaci, my Polaaaaci, Ukrajina nedobre, Polska dobre, Matka Boska, Matka Boska”, a cała wycieczka hojnie, łykając łzy wzruszenia i szlochając (…), okupowała to wzruszenie banknotami.
W różnorodności siła w każdym razie, nie jesteśmy tępą masą, jesteśmy pięknymi jednostkami.
Bo czym tak naprawdę są Słowianie? (...) Słowian już nie ma. To znaczy - są, ale jedyne, co po nich zostało, to wieczny burdel i prostacka mentalność. I język. Czyli łączy nas ze Słowianami tyle samo, co współczesnych Węgrów ze stepowymi nomadami. Albo Meksykanów z Aztekami. Słowianie to kopalne resztki. To skansen. Kultura, która zdechła i już nie rodzi. Bo nie ma po co. Bo przepierdoliła w konkurencji.
- U Ruskich musisz się z Ruskimi napić. Inaczej się nie liczy.
- Przecież ten mówi, że Polak.
- Jaki to, kurwa, Polak - odpowiedział Hawran. - Zresztą, nawet jeśli Polak, to i tak Ruski. Wyobrażasz sobie - żyć tu całe życie i nie być Ruskim?
Nie czytaliśmy Kerouaca, bo nie dało się tego czytać. Tyle tam było pulsujących w każdą stronę, skłębionych bebechów. No i też dlatego, że było nam trochę głupio, bo nam, w przeciwieństwie do Kerouaca, o nic nie chodziło. Kerouac i reszta dokonywali jakiejś rewolucji, a my po prostu przebiegaliśmy na pełnej kurwie przez, otwarte już na oścież, drzwi.
To nie było nawet udawane piękno, to było piękno czysto umowne. Sygnalizowane. Polegało na tym, że jeśli - na przykład - jakiś kupiec dzierżawiący sklepik w rynku postawił sobie przed tym sklepikiem starą doniczkę i w tę doniczkę naładował ziemi, i do tej ziemi powsadzał z dupy podobierane kwiatki, to nie było to oczywiście żadne, kurwa, piękno. Ale był to sygnał, że sklepikarz bardzo chciał, żebyśmy zrozumieli, że w tym miejscu chciał umieścić coś pięknego i że robił, co mógł".
(...) i wiózł nas ulicami tych ukraińskich miast, które wyglądały, jakby wiodły do jakichś zupełnie bezsensownych lokacji, takich, do których w zasadzie nie ma sensu wieźć, więc wiodły nas na odjeb się, byle odbębnić".
Radzieckość na pełnej szybkości wbiła się tutaj w islamską estetykę i obnażyła ją do scięgien. Była to radosna słowiańska rozjebka nałożona na orientalny szkielet miasta.
Chwialiśmy się właśnie w najlepsze przed katedrą Ormiańską, gdy podeszła do nas ondulowana na różowo baba, po polsku pochwaliła pana Jezusa i zapytała, czy nie szukamy aby kwatery, bo jakby co to ona ma.
- Mamy już - powiedział Hawran - dziękujemy.
- A u kogo? - spytała ona mrużąc oczy.
- A u takiego Jurija - odpowiedział Hawran. (…)
- No co pan! - wydarła się baba, zakumawszy, który Jurij. - U tego złodzieja! Ale on nie Polak! Tylko udaje! - machała rękami baba - on jest niekoncesjonowanym, nieprawdziwym Polakiem i polskich turystów na pokuszenie zwodzi! (…) My tu mamy takie stowarzyszenie - dźgnęła mnie boleśnie purpurowym pazurem w splot słoneczny - Stowarzyszenie Polskich Właścicieli Polskich Mieszkań Pod Wynajem Dla Polskich Turystów Przyjeżdżających Na Lwowską Ziemię, w skrócie eS Pe Wu Pe eM Pe Wu De Pe Te Pe eN eL Zet.