cytaty z książek autora "Radosław Sikorski"
Niemcy nie mogli wyjśc z podziwu, że można Rosjanom patrzeć prosto w oczy i budzić szacunek, a nie złość. A Rosjanie po prostu woleli słyszeć pewne rzeczy wypowiedziane wprost, bez podszytej pogardą europejskiej hipokryzji. Polska, która umie z Rosją rozmawiać konkretnie, ale bez wzajemnego obrażania się, to także poważniejszy i ciekawszy partner dla Zachodu.
Prawda, która daje nam siłę, jest taka, że nie ma zmiany bez ryzyka, nie ma postępu bez ofiar i nie ma wolności bez solidarności.
Ponieważ rząd SLD z klasyczną polską naiwnością oczekiwał od USA, że "szlachectwo zobowiązuje", i nie uzyskał niczego na piśmie, rozczarowanie było kompletne. Obejmując władzę nie mogliśmy się odwołać do żadnych konkretnych bilateralnych ustaleń.
Nasz były prezydent domagał się osobistego spotkania, jak noblista z noblistą, a gdy Amerykanie się nie zgodzili, wygłosił o Obamie kilka cierpkich słów. A teraz Wałęsa, ku mojemu zdziwieniu, zamiast nawiązać rozmowę, wygłosił monolog sugerujący prezydentowi USA, jaką politykę powinien prowadzić wobec Chin. Gdy zaczerpnął oddechu, Obama puścił do mnie oko i powiedział: " Panie prezydencie, przyjmuję Pana sugestie do wykonania". Mogłem zgodnie z prawdą powiedzieć prasie, że dwaj mężowie stanu uzgodnili poglądy w najważniejszych sprawach strategicznych naszego globu. Kryzys został zażegnany.
W ogóle prymat spraw bezpieczeństwa nad innymi był u Rosjan bardzo wyraźny. Już wtedy miałem poczucie, że Rosjanie używają innego języka niż politycy zachodni. Trzymają się języka modernistycznego, posługują pojęciami narodu, interesu, strefy wpływów i terytorium. Wojna i pokój są dla nich realnymi alternatywami. Politycy europejscy mówia językiem postmodernistycznym: wartości, procedury, reguły prawne. Za wszelką cenę szukają wspólnego mianownika i obopólnej korzyści. Jest to dyskurs w którym użycie siły pomiędzy państwami stało się literalnie nie do pomyślenia, przynajmniej w Europie. A Rosjanie uważają to wszytsko za załonę dymną dla głęboko skrywanych faktycznych interesów oraz intencji. Polska może odegrać rolę tłumacza obu stron, pod warunkiem wszakże, że zdobędzie minimum ich zaufania.
- ... Tak, wy, chrześcijanie ,macie przecież miłować waszych nieprzyjaciół, czyż nie?
- Zgadza się.
- w takim razie islam jest lepszy, nie sądzi pan? Kochamy naszych wrogów, gdy ich wpierw pokonamy.
Gorzkiej satysfakcji doznałem dopiero na wiosnę 2017 roku, gdy zeznawałem jako świadek w sprawie tak zwanej afery taśmowej. Na podstawie kilkuset godzin
potajemnych nagrań kilkudziesięciu najważniejszych osób w Polsce jedyne wyroki zapadły za samo nielegalne nagrywanie. Są więc one pomnikiem uczciwości naszej
ekipy. Gdy zakończyliśmy czynności i podpisałem protokoły, przesłuchujący mnie prokurator powiedział: „Wie pan, zaczynając odsłuchiwać te taśmy, myślałem, że będę
stawiał zarzuty, a teraz muszę panu pogratulować bardzo propaństwowej rozmowy”.
Walka o polskie interesy bywa samotna i niewdzięczna. Po trzech latach potwierdziła się stara rzymska zasada: zrobił ten, kto skorzystał. Skorzystali PiS i Rosja.
Wielkość możliwa jest nie wtedy, gdy naród zawęża swą tożsamość do jednego szablonu, lecz gdy ta tożsamość jest atrakcyjna dla innych. Wielkość nie wynika ze skali
naszych błędów, lecz ze skuteczności w integrowaniu obcych ku wspólnym celom. Nie przypadkiem wtedy, gdy byliśmy wielcy, większość naszych przywódców – których
sami wybieraliśmy – miała zagraniczne koneksje, a gdy skarleliśmy, zaczęliśmy tropić odstępstwa od etnicznej czystości. Wielki kraj to ten, którego patriotyzm przyciąga
i inspiruje, a nie cenzuruje i odpycha. Kraj sukcesu z szansami na wielkość to kraj, który w swoim tyglu kulturowym tworzy nową wartość, a nie ten, którego rozdarcie
wewnętrzne grozi wojną domową. Wielki kraj nie daje się zirytować byle zaczepką, nie musi wytaczać najcięższych retorycznych dział wobec każdej ujmy. Poważny kraj
rozumie swoją wagę gatunkową i logikę swoich dziejów, wie, co mu wypada, a co nie.
U zagranicy budzi chęć naśladownictwa, a nie zakłopotanie.
Największa tragedia naszych dziejów – utrata państwa i wynikające z tego krwawe próby jego odzyskania – była wynikiem tego, że nie powiódł się plan przyspieszonej
modernizacji w duchu europejskim, jakim była Konstytucja 3 maja. Skrajnie upraszczając, oświeceniowy projekt przegrał, bo siły prące do przebudowy kraju na modłę
europejską okazały się słabsze niż koalicja polskich tradycjonalistów, zachowawczej części polskiego Kościoła i zaborczych sąsiadów. Ci targowiczanie, którzy myśleli,
że bronią polskości przed zgubnymi wpływami bezbożnego Zachodu, pomylili się równie tragicznie jak ci, którzy forsując modernizacyjny projekt, przecenili nasze
zdolności do jego obrony. Pospołu doprowadzili do katastrofy. Zamiast zmodernizować państwo, straciliśmy je. Dziś stoimy przed podobnym wyborem ideowym – Europa czy
sarmatyzm, humanizm czy katolicyzm ojca Rydzyka, demokracja czy autorytaryzm, cywilizacja łacińska czy bizantyjska. Nasz kraj jest przepołowiony ideowo i nie wiemy,
która tendencja przeważy. Jedno wiem: przekonanie dzisiejszych tradycjonalistów o tym, że Zachód jest źródłem zgnilizny, a nie naszym wspólnym domem, jest nie
tylko kalką propagandy sowieckiej, lecz także nawiązaniem do zachowawczej ideologii Targowicy. Ten film już widzieliśmy i wiemy, jak się kończy: pulę zgarnia Rosja, a krwawą cenę płacą pokolenia Polaków.
Naszym nacjonalistom, którym wydaje się, że tylko Polska jest odwieczną ofiarą perfidnego Teutona, radzę zwiedzić pogranicze niemiecko-francuskie, choćby przy okazji odwiedzin siedziby Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Oba brzegi Renu są w zasadzie jednym wielkim pasem dawnych umocnień, fortów i pól bitewnych. Przez dwa tysiące lat świat germański i świat łaciński wyrzynały się tutaj nawzajem, poświęcając miliony ofiar. A granica między nimi i tak jest znowu tam, gdzie była w czasach rzymskich. Po II wojnie światowej politycy obu krajów uznali – nie z miłości wzajemnej, ani nie w wyniku zdrady – że połączenie niektórych elementów suwerenności państwowej w konfederacji będzie dla ich narodów bezpieczniejsze niż kontynuowanie cyklu wojen. Ciekawe czy nasi hurrapatrioci kiedykolwiek zdobędą się na taką refleksję.
Nacjonaliści najpierw negocjują Traktat z Lizbony, po czym odsądzają go od czci i wiary; popierają Niemkę Ursulę von der Leyen, w wyborach na szefową Komisji Europejskiej, po czym wypominają jej to stoi na straży traktatów; godzą się na powiązanie funduszy europejskich z praworządnością, po czym robią piekło, gdy ta zasada jest egzekwowana.
Przedwojenni przywódcy kraju - król, ministrowie, wyżsi wojskowi - zdradzili lub zawiedli naród. Zwyczajni Afgańczycy, zagrzewani tradycyjną wiarą i wspomagani nieświadomością tego, na co się ważyli, wzięli los we własne ręce i dlatego zwyciężyli.
Dziś wśród polskich polityków szerzy się opinia, że postawiliśmy Ukrainę w trudnej sytuacji, proponując Partnerstwo Wschodnie i zbliżenie z UE.
Że być może trzeba było skorzystać z aluzji Putina w Sopocie, że Lwów to polskie miasto i podzielić się wpływami na Ukrainie, wykorzystując układ z Rosjanami i nie patrząc specjalnie na ich ręce. umożliwiać
że Ukraina stanie się większą Białorusią z pewnymi gwarancjami polskich wpływów,
na przykład w obszarze opieki nad mniejszościami. To przemawia do duszy polskiego narodowego demokraty, który wzorem Dmowskiego nie wierzy w możliwość europeizacji Ukrainy i uważa, że cena, jaką płacimy za takie próby w stosunkach z Rosją, jest zbyt wysoka. Innym wariantem tej krytyki pod naszym adresem było to, że zachęcając Ukrainę do westernizacji, narzuciliśmy temu krajowi tempo
gdyby to nie mogło wytrzymać. Rywalizując z Rosją o wpływy na Ukrainie sprowokowaliśmy Rosję do działania i pomogliśmy zmienić granice.
Patriotyzm nie jest proporcjonalny do wielkości kotwicy Polski Walczącej, wytatuowanej na czole, ani do poziomu agresji w mediach społecznościowych z husarią w profilu, ani do entuzjazmu wobec akurat rządzącej partii. Taki patriotyzm - sprowadzony do reagowania na rzekome zagrożenie dla pierwotnej substancji etniczno-religijnej będzie w Europie budził zdumienie i odrazę, bo większość jej państwa to dziś kraje wieloetniczne. Kraj wywijający swoim nacjonalizmem jak maczugą nigdy nie będzie uznany przez innych za partnera.
Krzyczenie o nieokreślonych interesach narodowych jest zwykłym maskowaniem braku pewności siebie i wcale nie jest to jedyny sposób na zdobycie prestiżu czy wyjątkowej pozycji we Wspólnocie”. Suwerenność daje nam status podmiotu, i to
niemałego, w globalnej pierwszej trzydziestce z około 200 państw członkowskich ONZ. Niech nam służy jako instrument do realizacji naszych interesów i aspiracji, a nie będzie zaklęciem, które miałoby uniemożliwiać nam zawieranie korzystnych umów.
Celnie ujął to Leszek Kołakowski. „Suwerenność […] nie polega na tym, by państwo mogło się nie liczyć z istnieniem, interesami i aspiracjami innych państw. W takim
sensie nie są suwerenne nawet Stany Zjednoczone. Państwo jest suwerenne nie przez brak faktycznych ograniczeń narzucanych przez innych ani przez – niewykonalną –
autarkię gospodarczą, ale przez to, że jakiekolwiek decyzje podejmuje, złe czy dobre, podejmuje je samo, również gdy wymusza je sytuacja albo [skłaniają je do tego] inni:
nawet państwo, które coś postanawia w wyniku groźby sąsiadów, nie traci przez to suwerenności, jest bowiem w jego mocy postanowić inaczej, choćby wbrew własnym
interesom”.
Nie przekonuje mnie też mówienie o „Europie Ojczyzn” jako alternatywie dla integracji europejskiej, bo jest to pojęcie miłe dla ucha, lecz po bliższym zbadaniu okazuje się puste. Europa była, jest i będzie kontynentem ojczyzn. Tyle że różni
Europejczycy różnie pojęcie ojczyzny rozumieją. Dla nas, Polaków, którzy przez kilka pokoleń walczyliśmy o odtworzenie, a potem o niepodległość państwa narodowego,
wydaje się oczywiste, że właśnie państwo narodowe jest główną – niektórzy by wręcz powiedzieli, że jedyną – formą odczuwania przynależności i lojalności. Ale już Katalończyk, Szkot czy Korsykanin może to widzieć inaczej. Takoż patriota
Florencji czy Mediolanu. Są wreszcie Europejczycy, liczeni w milionach, którzy spytani o ojczyznę powiedzą: „Europa”, w szczególności gdy mieszkają poza nią. Ale nawet jeśli pod pojęciem „Europy Ojczyzn” rozumiemy to, aby najważniejsze decyzje zapadały w stolicach państw członkowskich UE, a nie w Brukseli, to postulat ten nadal nie mówi nam nic o tym, jak skoordynować interesy poszczególnych państw
członkowskich, jak podzielić władztwo pomiędzy państwa członkowskie a instytucje unijne, jakie powinny obowiązywać reguły podejmowania i wykonywania decyzji oraz
jak zażegnywać spory, które zawsze powstają w procesie ich interpretacji i wdrażania. „Europa Ojczyzn” to więc bardziej poezja niż polityka. Rzeczywistością jest unia państw członkowskich i kulawe procedury zawarte w traktatach, które wynikają z kilku dekad kompromisów zawartych pomiędzy nimi. To ostatnie wydaje mi się kluczowe, bo nawet wielu zwolenników umiarkowanej integracji europejskiej ma mnóstwo powodów do narzekania na jej niespójność i pokraczność. Realnie istniejąca Unia Europejska, jedyna, jaką mamy, nie została zaprojektowana przez swoich ojców
założycieli, jak Stany Zjednoczone, lecz powstała ewolucyjnie w wyniku wieloletniego procesu politycznego pomiędzy jej członkami. Nie jest tworem jakichś onych w Brukseli, lecz nas, w państwach członkowskich.
Interes narodowy nie może być przygadywaniem innym. Nie chodzi o to, by „przeczołgać” partnerów i nic nie uzyskać. Albo zademonstrować swoją „podmiotowość” poprzez łamanie ustalonych reguł. Byle kmiotek potrafi walić butem
w pulpit, wywołać skandal i poczuć się ważny. W dzisiejszych czasach największym problemem jest zdefiniowanie interesu narodowego w każdym konkretnym przypadku i na tej podstawie podjęcie optymalnych decyzji.
W chwili, gdy piszę te słowa, ponad 95% kadr MSZ to ludzie, którzy zaczynali pracę już w wolnej Polsce, spełniając po drodze mnóstwo wymogów i wygrywając konkursy.
Pomysł, aby ponad ćwierć wieku po upadku komunizmu ustawowo ich wszystkich wyrzucić na bruk, a tylko niektórych przyjąć z powrotem z uzasadnieniem, że ich
lojalność wobec kraju jest niepewna, nie jest pomysłem na reformę, lecz na czystkę.
Zresztą wszystko wyjaśnia przepis proponowanej ustawy znoszący dotychczasowy wymóg znajomości dwóch języków obcych. W końcu mniej lotni pociotkowie funkcjonariuszy partii rządzącej też chcą zobaczyć trochę świata.
Chodziło o to, że Kulczyk chciał kupić dwie ukraińskie elektrownie atomowe oraz przywrócić do działania potężne łącze elektroenergetyczne pomiędzy Polską a Ukrainą
Rzeszów–Chmielnicki, dzięki czemu Ukraina zsynchronizowałaby się z systemem europejskim. Polska uzupełniałaby niedobory prądu w okresach szczytu, a Ukraina
zarabiałaby na eksporcie swoich nadwyżek. Zamiast wydawać 100 miliardów na budowę własnych elektrowni atomowych, moglibyśmy używać prądu z już istniejących,
jednocześnie dywersyfikując nasze kierunki dostaw. A gdyby plan się udał, zacząć przejmować firmy niemieckie. I potencjalny inwestor informował o tym ministra spraw
zagranicznych swojego kraju. Straszny skandal.