cytaty z książki "Układ okresowy"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Doświadczenie zaś uczy, że właśnie wiarygodność jest cechą najbardziej niezmienną, której nie zyskuje się ani nie traci z biegiem lat.Godnym zaufania człowiek się rodzi, z twarzą otwartą i nieumykającym spojrzeniem i taki jest potem przez całe życie. Kto rodzi się skrzywiony i podły, taki też pozostaje. Kto kłamie, mając sześć lat, kłamie też, mając ich szesnaście i sześćdziesiąt.
(...) perfekcja należy do tych zjawisk, o których się mówi, ale się ich nie doświadcza.
Nie istnieje doświadczony przedstawiciel DOK-u, który nie znałby tej smutnej nauki biurek. Być może nie na poziomie świadomości, ale raczej odruchu warunkowego, liche biurko nieubłaganie pozwala mu dostrzec niewiele wartego pracownika. Jeśli zaś chodzi o urzędnika, który w ciągu ośmiu lub dziesięciu dni od momentu zatrudnienia nie potrafił wywalczyć sobie żadnego biurka, no cóż, jest on człowiekiem straconym: nie może liczyć na więcej niż parę tygodni przetrwania,
niczym rak pustelnik bez muszli. Z drugiej strony, poznałem też osoby, które u kresu swojej
kariery miały do dyspozycji powierzchnię o wymiarze siedmiu czy ośmiu metrów
kwadratowych, nabłyszczaną poliestrem, w sposób oczywisty przesadnie wielką, lecz
odpowiednią, by w zakodowany sposób wyrazić ogrom ich władzy. Rodzaj przedmiotów
spoczywających na biurku nie ma w tym wypadku znaczenia. Są tacy, którzy podkreślają
swoją pozycję, utrzymując na blacie jak największy nieład i gromadząc jak największe ilości przyborów biurowych. Są też i tacy, którzy narzucają swoją pozycję w bardziej wyrafinowany sposób, poprzez pustkę i pedantyczny porządek: tak, jak mówią, robił to Mussolini w Pałacu Weneckim.
Nigdy nie odszedłbym z fabryki nad brzegiem jeziora i po wieczne czasy pozostałbym w
niej, żeby korygować mankamenty emalii, gdyby Emilio nie nalegał, kusząc mnie przygodą i
chwałą wolnego zawodu. Zwolniłem się z absurdalną butą, rozdając kolegom i przełożonym spisany w czterowierszu testament pełen radosnych impertynencji. Byłem dość świadomy
podejmowanego ryzyka, ale wiedziałem też, że licencja na pomyłki z biegiem lat się kurczy i
dlatego kto chce z niej skorzystać, nie może zbyt długo czekać. Z drugiej strony nie trzeba też
długo czekać, żeby zdać sobie sprawę, że błąd jest błędem. Pod koniec każdego miesiąca
robiliśmy rachunki i było coraz bardziej jasne, że z samego chlorku cyny człowiek nie
wyżyje. A przynajmniej nie wyżyję ja, od niedawna żonaty i bez szacownego patriarchy
stojącego za moimi plecami.
Rozejrzał się dookoła, jakby był w muzeum, po czym dodał. Piękna praca, także i pańska. Potrzebuje dobrego oka i cierpliwości. Kto ich nie ma, lepiej, żeby znalazł sobie inne zajęcie.
Obóz dał nam bliskie szaleństwu
obycie z niebezpieczeństwem oraz ze śmiercią. Ryzykowanie stryczkiem, żeby więcej zjeść,
wydawało nam się wyborem logicznym, wręcz oczywistym.
Alberto przywołał mnie do porządku. Dla niego rezygnacja, pesymizm, zniechęcenie były
odrażające, były grzechem. Nie akceptował obozowego wszechświata, odrzucał go
instynktownie i rozumowo, nie pozwalał, by go upodlił. Był człowiekiem pełnym dobrej oraz
silnej woli i w jakiś cudowny sposób pozostał wolny – także w swoich słowach i czynach. Nie
schylił głowy, nie ugiął karku. Jeden jego gest, jedno jego słowo, jeden uśmiech miały
wyzwalającą moc, były niczym wyrwa w sztywnej obozowej strukturze i każdy, kto się do
niego zbliżył, od razu to pojmował, nawet ci, którzy nie rozumieli jego języka. Sądzę, że w
tym miejscu nikt nie był tak lubiany jak on.
W owych dniach, kiedy niemalże bez strachu czekałem na śmierć, czułem w sobie przemożną
chęć spróbowania wszystkiego, poznania wszelkich możliwych ludzkich doświadczeń.
Przeklinałem moje poprzednie życie, które, jak mi się zdawało, wykorzystałem niewystarczająco albo nie tak, jak trzeba. Czułem, że czas przecieka mi między palcami, że umyka z mojego ciała minuta po minucie, niczym niemożliwy do zatamowania krwotok.
Zostaliśmy przyjaciółmi i od czasu do czasu widujemy się w Mediolanie i rozmawiamy o chemii i o mądrych rzeczach. Nie jesteśmy niezadowoleni z naszych wyborów ani z tego, co przyniosło nam życie. Ale za każdym razem, kiedy się spotykamy, oboje odnosimy dziwne i nie nieprzyjemne wrażenie (wiele razy wzajemnie je sobie opisaliśmy), że jakaś niewidoczna siła, jakiś podmuch wiatru, jakiś rzut kośćmi pchnął nas na rozstajne drogi, które nie były nam przeznaczone.
W końcu, niczym rozbitek, który zmęczony wymachiwaniem ramion idzie na dno, powracałem do myśli, która nie opuszczała mnie w tamtych latach: że istniejący
narzeczony, że segregacja rasowa nie są niczym innym jak głupimi wymówkami, a moja
niezdolność, by zbliżyć się do jakiejkolwiek kobiety, jest moim nieodwołalnym
przeznaczeniem, które będzie mi towarzyszyć aż do śmierci, skazując na puste i bezcelowe
życie, zatrute zawiścią i abstrakcyjnymi pragnieniami.
Króliki nie są miłymi zwierzętami. Są jednymi z najmniej spokrewnionych z człowiekiem
ssaków i może dlatego ich cechy charakteru odpowiadają cechom ludzi poniżonych i
wykluczonych: są nieśmiałe, ciche i płochliwe, znają tylko jedzenie i seks.
Moje” szkła były oznaczone kropką niebieskiej farby, żebym nie pomylił ich ze szkłami z pozostałych szafek, a także dlatego, że „u nas za szkła stłuczone się płaci”. Było to zresztą
jedno z wielu zaleceń, jakie Komandor przekazał mi na wejściu. Z kamienną twarzą przedstawił je jako „szwajcarską precyzję”, ducha laboratorium i całej fabryki, mnie jednak wydawały się stekiem idiotycznych utrudnień na pograniczu manii prześladowczej.
Jednak to nie są już czasy chochlików, nickli i koboldów. Jesteśmy chemikami, a więc
myśliwymi. Nasze są „dwa doświadczenia dorosłego życia”, o których mówił Pavese, sukces i porażka, alternatywa: upolować białego wieloryba lub rozbić łódź.Nie wolno się poddać niezrozumiałej materii, nie wolno spocząć. Po to tu jesteśmy, żeby się mylić i poprawiać, żeby przyjmować ciosy i je oddawać. Nigdy nie należy czuć się bezbronnym. Natura jest nieskończona i zawiła, ale da się ją przeniknąć za pomocą inteligencji. Musisz krążyć dookoła, kłuć, sondować, szukać wyłomu lub zrobić go samemu. Moje cotygodniowe
rozmowy z Porucznikiem były niczym narady wojenne.
Łatwo było zauważyć, że mundur nosił z odrazą. Wybór mojej osoby nie mógł być
podyktowany jedynie względami praktycznymi. O faszyzmie i o wojnie wypowiadał się
powściągliwie i z ponurą wesołością, którą bez trudu zinterpretowałem. Była to ironiczna
wesołość całej generacji Włochów, wystarczająco inteligentnych i uczciwych, by odrzucić
faszyzm, zbyt sceptycznych, by aktywnie mu się przeciwstawić, oraz zbyt młodych, by
biernie przyjmować nadciągającą tragedię i zwątpić w przyszłość. Było to pokolenie, do
którego sam bym przynależał, gdyby nie zbawienne prawa rasowe, które kazały mi
przedwcześnie dojrzeć i ukierunkowały mój wybór.
Nawet niewielkie różnice mogą, jak przestawienie iglic zwrotnicy, prowadzić
do diametralnie różnych rezultatów. Praca chemika polega na zachowaniu ostrożności wobec tych różnic, na poznaniu ich z bliska, na przewidywaniu wywołanych przez nie skutków.
Nie dosiadłem nowego, gigantycznego hipogryfa podsuwanego mi przez Asystenta. W tych
miesiącach Niemcy niszczyli Belgrad, kruszyli grecki opór, atakowali z powietrza Kretę. To
była Prawda, to była Rzeczywistość. Nie było drogi ucieczki, przynajmniej nie dla mnie.
Lepiej pozostać na Ziemi, z braku lepszych zajęć zabawiać się dipolami, oczyszczać benzen i
gotować się na przyszłość, nieznaną, lecz nieuniknioną i nieuchronnie tragiczną.
Powoli i niezbyt wyraźnie rodziła się w nas myśl, że byliśmy sami, że ani na ziemi, ani w niebie nie mieliśmy sprzymierzeńców, na których moglibyśmy liczyć, że siłę oporu musieliśmy odnaleźć w sobie.
Nie był więc całkowicie bezzasadny impuls, który wtedy popychał nas, by poznawać kres
własnych możliwości: przemierzać rowerem setki kilometrów, wspinać się z zacięciem i
cierpliwością na niezbyt dobrze znane skalne ściany, dobrowolnie zaznawać głodu, zimna i
zmęczenia oraz ćwiczyć się w znoszeniu trudów i podejmowaniu decyzji. Wejdzie hak czy nie wejdzie, lina wytrzyma czy nie wytrzyma? To także były źródła pewności.
To było właśnie owo niedźwiedzie mięso i teraz, kiedy minęło tyle lat, żałuję, że
zjadłem go tak niewiele, bo spośród wszystkich dobrych rzeczy, jakie dało mi życie, nic nie
przypominało, nawet w najmniejszym stopniu, smaku tego mięsa, który czuje się, kiedy jest
się silnym i wolnym, wolnym nawet, by się pomylić, i kiedy jest się panem własnego losu.
Dlatego wdzięczny jestem Sandrowi, że świadomie pakował mnie w tarapaty w trakcie tej i
innych wypraw, bezsensownych tylko z pozoru. Wiem bez cienia wątpliwości, że później mi
się przydały.
Bez trudu udowodnił mi, że nie miałem kompetencji, by wypowiadać się na temat
materii. Jakie stosunki, jakie obeznanie miałem do tej pory z czterema elementami
Empedoklesa? Czy umiałem rozpalić w piecu? Patrzeć na strumień? Czy wiedziałem, czym
jest zawieja na wysokości? Kiełkowanie nasion? Nie, a zatem także on miał mi coś
życiodajnego do przekazania.
I wreszcie, i przede wszystkim, czyż on, chłopak szczery i uczciwy, nie czuł swądu
faszystowskich prawd, który zatruwał powietrze? Czyż nie odbierał jako hańby tego, że od
myślącego człowieka wymagano, by bezmyślnie uwierzył? Czyż nie odczuwał wstrętu do wszelkich dogmatów, nieudowodnionych stwierdzeń, wszelkich nakazów? Odczuwał. A
zatem jak mógł nie dostrzegać w naszej nauce nowej godności i wzniosłości? Jak mógł nie
wiedzieć, że chemia i fizyka, którymi się żywiliśmy, poza tym, że z natury są życiodajną
strawą, stanowią owo poszukiwane przez nas antidotum na faszyzm, ponieważ są jasne i
wyraźne, i na każdym kroku sprawdzalne, a nie utkane z kłamstw i próżnych słów jak radio
czy gazety?
Szlachetność Człowieka, zdobyta poprzez stulecia prób i błędów, polega na opanowaniu
materii i że zapisałem się na wydział chemii, ponieważ owej szlachetności chciałem pozostać wierny. To, że pokonać materię znaczy ją zrozumieć, a zrozumienie materii jest niezbędne, by pojąć wszechświat i nas samych. A zatem, że okresowy układ pierwiastków, którego zawiłości właśnie w tym tygodniu z mozołem próbowaliśmy rozwikłać, był poezją, najwyższą i najwznioślejszą spośród wszystkich wierszy przerobionych w liceum.
To była szermierka, gra dla dwojga. Para nierównych sobie przeciwników: po
jednej stronie znajduje się pytający, nieopierzony chemik, bezbronny, z podręcznikiem Autenrietha u boku jako jedynym sprzymierzeńcem (ponieważ D., nieraz wzywany na pomoc w trudnych przypadkach, utrzymywał skrupulatną neutralność lub, innymi słowy, odmawiał wypowiedzi – roztropne zachowanie, gdyż kto się wypowiada, może się pomylić, a profesorowi pomylić się nie wolno). Po drugiej stronie, udzielając enigmatycznych
odpowiedzi, stoi Materia, ze swoją zwodniczą biernością, stara jak Wszystko i w cudowny
sposób pełna pułapek, majestatyczna i subtelna niczym Sfinks. W tamtym czasie zaczynałem dukać po niemiecku i byłem oczarowany terminem Urstoff (co oznacza pierwiastek, a dosłownie: „substancja pierwotna”) oraz przedrostkiem Ur, jaki się w nim pojawia i który wskazuje właśnie na zamierzchłe pochodzenie, znaczną odległość w czasie i przestrzeni.
Co rano każda dziewczyna miała obowiązek się
umalować, po prawej szminką jego produkcji, a po lewej tą drugą. On zaś całował je wszystkie osiem razy dziennie, żeby sprawdzić, czy produkt jest odporny na pocałunki.
Kłopoty objawiające się z opóźnieniem są o wiele bardziej złośliwe.
Nie, chemia profesora P. nie była motorem
Wszechświata ani kluczem do Prawdy. P. był starym sceptykiem, prześmiewcą, wrogiem
wszelkiej pustej retoryki (i tylko i wyłącznie z tego powodu był antyfaszystą), był
inteligentny, uparty oraz dowcipny tym swoim smutnym dowcipem.
Doświadczenie zaś uczy, że właśnie wiarygodność jest cechą najbardziej niezmienną, której nie zyskuje się ani nie traci z biegiem lat. Godnym
zaufania człowiek się rodzi, z twarzą otwartą i nieumykającym spojrzeniem i taki jest potem
przez całe życie. Kto rodzi się skrzywiony i podły, taki też pozostaje. Kto kłamie, mając sześć
lat, kłamie też, mając ich szesnaście i sześćdziesiąt. Zjawisko to warte jest uwagi i tłumaczy, czemu pewne przyjaźnie i małżeństwa trwają przez dziesięciolecia, na przekór
przyzwyczajeniu, nudzie i wyczerpującym się tematom rozmów.
Dyrektor oraz personel wystawy przyjęli mnie z niedowierzaniem i pogardą. Jakie miałem
rekomendacje? Skąd przychodziłem? Za kogo się miałem, żeby stawać przed nimi ot tak, jak
gdyby nigdy nic, pytając o odchody pytonów?
Biada jednak temu, kto ulega pokusie, by pomylić elegancko brzmiącą hipotezę z
pewnością – wiedzą o tym nawet czytelnicy kryminałów.
Prometeusz był głupcem, darując ludziom ogień, zamiast go im sprzedać.
Gdyby nie to, zarobiłby pieniądze, uspokoił Jowisza i uniknął kłopotów z sępem.