Był sobie psiak Lizzie Shane 7,5
On, Connor Wyeth, jest jednym z tych, którzy niczego nie pozostawiają przypadkowi. Już dawno temu dokładnie zaplanował swoje życie. Najpierw studia, potem praca w prestiżowej kancelarii prawniczej, wkrótce awans na wspólnika i oczywiście rodzina jak z obrazka - kochająca żona, z którą dzieliłby podobne ambicje, piękny duży dom i pewnie kiedyś dzieci. Jego plan nie dopuszczał najmniejszych odstępstw.
Ona, Deenie Mitchell, jest wolnym duchem. Nie potrafi usiedzieć w miejscu. Zawsze gna do przodu, byle przed siebie, tam, gdzie jeszcze jej nie było. Unika zobowiązań, jeśli może nie przywiązuje się do miejsc czy ludzi. No bo po co? Żeby później wszystko to spontanicznie porzucić? Nigdy też niczego nie planuje, bo przecież najpiękniejsze w życiu jest właśnie to, że jest nieprzewidywalne. Szkoda tylko, że większość ludzi nie podziela tych przekonań. Rodzina traktuje ją jak czarną owcę i nie ukrywa rozczarowania jej wyborami, nawet przyjaciele widzą w niej bujającego w chmurach lekkoducha. Ale przecież każdy ma prawo żyć tak, jak chce. A ona chce właśnie tak. A przynajmniej tak było do tej pory.
Deenie i Connor nie tylko na pierwszy rzut oka są totalnie różni. Na szczęście coś, a może raczej ktoś, sprawi, że drogi tych dwojga skrzyżują się, dzięki czemu mimo tak oczywistej na początku wzajemnej niechęci, staną się sobie bliscy. Romantycznie bliscy.
Po spektakularnym rozstaniu z narzeczoną Connor stara się stanąć na nogi i udowodnić rodzinie i znajomym, że nie jest z nim tak źle, jak im wszystkim się wydaje. W tym celu przygarnia wilczarza irlandzkiego, Maximusa - nieokiełznane wielkie psisko bez skrupułów niszczące jego drogi dom, raz po raz wystawiające na próbę cierpliwość nowego właściciela. Z pomocą w poskromieniu psiego żywiołu przychodzi nie kto inny jak Deenie. Wkrótce okazuje się, że znajomość ta może przynieść realne korzyści im obojgu. Więcej! Może otworzyć im oczy na coś, czego do tej pory nie dostrzegali lub nie odważyli się zapragnąć. Tylko czy zdążą nim Deenie znów ucieknie?
Zwykle bywa tak, że gdy tylko w powietrzu zaczyna unosić się wiosna, nasze chęci i oczy wędrują ku lżejszej literaturze. Takiej, w przypadku której mamy pewność, że ostatecznie wszystko będzie dobrze. Może i zawczasu przewidujemy zakończenie, może i autor sam serwuje je nam strona po stronie jak na tacy, ale właściwie kto by się tym przejmował? Dobrze jest czasem oderwać się od codziennych trudności i zmęczenia, wreszcie przebudzić się po długiej zimie i okresie nużącej szarości za oknem. W takich momentach sprawdzają się książki jak “Był sobie psiak” Lizzie Shane.
Książka jest pełnym uroku, lekkim romansem z odrobiną humoru, w którym od początku jasne jest, że główni bohaterowie skończą razem. Pozostaje już tylko dowiedzieć się całej reszty. Jak do tego dojdzie? Jakie przeciwności będą zmuszeni przezwyciężyć? Jaką przemianę przejdą, no i co tam jeszcze ciekawego wydarzy się po drodze? Idealnie sprawdzi się jako wieczorny lub weekendowy relaks choć liczba wprowadzonych przez Lizzie Shane postaci z początku może wprowadzać zamieszanie. Nie mam poważnych zarzutów wobec “Był sobie psiak” Lizzie Shane. Książka spełniła moje oczekiwania. Liczyłam na odprężającą, lekko zabawną historię, która mimo wszystko wciągnie mnie na tyle, żebym chciała wytrwać z nią do zakończenia i właśnie to dostałam. Jeden minus to momentami zbyt nachalne sugerowanie, że bohaterowie mają się ku sobie. Tu mogło być troszkę delikatniej. No i to chyba na tyle. A zresztą przeczytajcie sami!
mealibri.blogspot.com