„Zabiłam Anię”, czyli rzecz o kontrowersyjnych przekładach
„Zabiłam Anię”, wyznała ostatnio tłumaczka Anna Bańkowska, wzbudzając swoim nowym przekładem oburzenie wielu polskich miłośników twórczości Lucy Maud Montgomery. Monice Adamczyk-Garbowskiej, która z Kubusia Puchatka uczyniła Fredzię Phi-Phi, zbulwersowany Stanisław Lem groził morderstwem „tępym nożem”. A od nazwiska Jerzego Łozińskiego ukuto neologizm „łozim”, oznaczający tłumaczenie mało zręczne czy też ekstrawaganckie, aż nazbyt odbiegające od oryginału. Niełatwo zmienić przyzwyczajenia czytelników; nowe przekłady, stojące w opozycji do tych mocno zakorzenionych w literackiej tradycji, przyjmowane są niechętnie i podejrzliwie. A w tle jak echo powtarza się mało trafiony cytat przypisywany Wolterowi, że tłumaczenia są jak kobiety – albo piękne, albo wierne.
Nie ma już zatem Zielonego Wzgórza ani pokoiku na facjatce, zniknęła Małgorzata i krople walerianowe, nie uświadczymy swojsko brzmiących imion i nawet Ania nie będzie Andzią, tylko Anne bez „e”. Żarty o „szczytującej Ani”, tłumaczce szukającej taniego poklasku czy zniszczonym dzieciństwie obiegły Internet lotem błyskawicy. Z drugiej strony jednak za Anną Bańkowską stoi grupa zwolenników, którzy cieszą się, że oto wreszcie polscy czytelnicy usłyszą prawdę objawioną: Ania (czy też Anne) nie mieszkała tak naprawdę na żadnym wzgórzu, a pod zielonym dachem, czyli tym nieszczęsnym „szczytem”.
O co chodzi z tymi nieścisłościami? Dlaczego nowe tłumaczenie najbardziej znanej powieści kanadyjskiej pisarki wzbudza równie wielkie emocje? I dlaczego, tak naprawdę, wznowienie książki wydaje się nie tyle usprawiedliwione, co wręcz konieczne? Fakty są takie: autorka najbardziej rozpowszechnionego przekładu powstałego na początku XX wieku, Rozalia Bernsteinowa, podczas swojej pracy nie miała dostępu do licznych źródeł dotyczących twórczości Montgomery czy samej Wyspy Księcia Edwarda, jakie istnieją obecnie (i z których tak chętnie korzystała Bańkowska, na przykład by rozwiać wątpliwości dotyczące chociażby rosnących w Kanadzie roślin). Co więcej, Bernsteinowa, jako tłumaczka języków skandynawskich, bazowała głównie na przekładzie szwedzkim, gdzie szczyty dachów zmieniono już na ładniej brzmiące wzgórze – ku niezadowoleniu samej Montgomery, która tej nieścisłości w tytule zagranicznych wydań swojej powieści poświęciła krytyczny wpis w dzienniku. Kolejni tłumacze, nawet jeśli za Bernsteinową nie przepadali i sięgali po oryginalne źródła, nie mieli odwagi „przeprowadzić” Ani ze wzgórza na równinę. I chociaż chcieli zbliżyć się do materiału źródłowego – jak Paweł Beręsewicz, który przywrócił w większości imiona oryginalne, a przy okazji uwspółcześnił język powieści (momentami aż za bardzo) – samego tytułu ruszyć się już nie odważyli.
Bańkowska, idąc jego śladem, również bez litości wyeliminowała Karolka, Józię czy Mateusza, tłumacząc, że nikt w Kanadzie nie nosi przecież polskich imion. Swojska Małgorzata Linde stała się znów Rachel Lynde (co w polskim „klasycznym” przekładzie zmieniono, by nie nasuwało żydowskich konotacji), Józia Josie, a Maryla Marillą. Przez lata tłumacze cieszyli się całkowitą swobodą w przekładaniu nazw własnych. Obco brzmiące imiona w książkach dla dzieci (ale nie tylko – wystarczy wspomnieć przekłady książek Jane Austen wybitnej Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, gdzie pojawiają się chociażby Eleonora i Katarzyna zamiast Elinor i Catherine) z zasady spolszczano lub całkowicie zmieniano, zdając się całkowicie na wyczucie tłumacza. W „Opowieściach z Narnii” mamy więc Łucję (Łusię) zamiast Lucy (Lu), w „Małej księżniczce” Rózię, a nie Becky. O prawdziwym szczęściu może mówić zatem Harry Potter, który – mimo że wpadł w ręce kochającego spolszczenia Andrzeja (nomen omen) Polkowskiego – nie został ostatecznie Henrykiem Garncarzem. Bańkowska swoją decyzję motywuje powszechną obecnie zasadą, by imion nie tłumaczyć i uszanować fakt, że są elementem danej kultury. Choć sama przyznaje, że mówiąc o książkowej bohaterce, wciąż używa prywatnie imienia „Ania” – niektórych przyzwyczajeń nie da się bowiem tak łatwo wyplenić.
Burzę, jaka przetoczyła się po opublikowaniu informacji o „Anne z Zielonych Szczytów”, można porównać do tej sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy Monika Adamczyk-Grabowska przechrzciła Kubusia Puchatka na Fredzię Phi-Phi. Pierwsze polskie tłumaczenie Ireny Tuwim, co nie jest tajemnicą, mocno odbiega od oryginału. I to na tyle, że niektórzy żartowali, by nazwać je „adaptacją” lub historią „na motywach” książki A. A. Milne'a czy też dopisać Tuwim jako współautorkę.
Irena Tuwim, siostra Juliana, kobieta niezwykle utalentowana, nie uważała, że tłumacz jest jedynie wiernym sługą autora, i dawała się ponieść inwencji twórczej, do materiału źródłowego mając stosunek dość swobodny. Była też zwolenniczką spolszczania imion i nazwisk, aby bohaterowie książek stawali się bliżsi młodszym czytelnikom – chociaż Agnieszka, jak nazwała Mary Poppins w pierwszym przekładzie powieści, zupełnie się nie przyjęła. Kierując się tą zasadą, obce zwyczaje i odwołania kulturowe w książkach zwykle pomijała lub zmieniała, jeśli uznała, że będą niejasne dla rodzimego czytelnika.
Tłumaczenie Adamczyk-Grabowskiej jest znacznie bliższe oryginałowi, mniej infantylne (co zarzucano powszechnie Tuwim), ale przyjęte zostało z taką wrogością, że skazano je na zapomnienie i dziś przytacza się je głównie, by zakpić z koszmarnie brzmiącego tytułu. Fredzia – mająca wyraźnie kobiece brzmienie, co mogło wywołać u czytelników konfuzję – nawiązywała do imienia Winnie, które Milne zaczerpnął od niedźwiedzicy Winniepeg z londyńskiego ogrodu zoologicznego. Tyle że sam autor o swoim bohaterze pisał wyraźnie w formie męskiej i najczęściej nazywał go po prostu „Pooh”. O ironio, przekład Tuwim, w opinii wielu polskich krytyków lepszy od oryginału, sama tłumaczka uważała za nieudany – jej znajomość angielskiego nie była wtedy na najwyższym poziomie – i nie kryła zdziwienia, że został w kraju tak dobrze przyjęty.
Last but not least – przy kontrowersyjnych tłumaczeniach nie sposób nie wspomnieć o Jerzym Łozińskim i jego przekładzie trylogii J. R. R. Tolkiena. Ileż razów otrzymał od czytelników za zbytnią ingerencję w oryginalny tekst, zniszczenie klimatu Śródziemia, sprzeniewierzenie się intencjom autora i zignorowanie jego wskazówek dla tłumaczy. Bilbo Bagosz z Bagoszna, Łazik, Samlis Gaduła, Tajar, Włość, krzaty… To tylko kilka przykładów z radosnej translatorskiej twórczości Łozińskiego. I choć pojawiły się głosy broniące ich autora – że spolszczenie części nazw ma sens, w końcu w języku angielskim znaczą coś konkretnego (sam Tolkien stworzył poradnik, które określenia według niego powinny zostać przetłumaczone) – tak nie są one zbyt liczne. Krytyka, zwłaszcza ze strony zwolenników Marii Skibiniewskiej i jej tłumaczenia, uchodzącego do dziś za kanoniczne, była miażdżąca, dlatego w kolejnym wydaniu przywrócono oryginalne imiona. Nawet to nie zatarło jednak negatywnego wrażenia. Niedługo później Łoziński naraził się czytelnikom po raz kolejny, tym razem przekładając „Diunę” Franka Herberta. Znów wytknięto mu infantylnie przetłumaczone neologizmy oraz kompletne niezrozumienie klimatu powieści, a określenie „łozizm” z powodzeniem funkcjonuje w pewnych kręgach po dziś dzień.
A które z tłumaczeń szczególnie utkwiły w Waszej pamięci? Zapraszamy do dodawania odpowiedzi w komentarzach!
komentarze [35]
Ja szukam jakichś opinii nt. nowych tłumaczeń Mistrza i Małgorzaty. Wydań tej powieści jest od groma, tłumaczeń też. Które z nich jest warte uwagi? Interesuje mnie zwłaszcza to wydanie Znaku z 2016 i najnowsze ze Świata Książki - tłumaczenie Jana Cichockiego. Ktoś coś?
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postRóżnice tłumaczeń między 'Pierścień' Nivena a jego kontynuacjami, których czytać się nie da.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postOdnoszę wrażenie, że za każdym razem kiedy pojawia się nowy przekład jakiejś klasycznej, kanonicznej pozycji, to najmniej w całej dyskusji chodzi o książkę. Wydawnictwo liczy na darmową promocję, bo cóż lepiej przyciąga nabywców niż naprzemienne fale zachwytów i świętego oburzenia. Tłumacz zaś łechta swoje ego podejmując się zadania trudnego, kontrowersyjnego i dobrze...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcejUważam, że Łoziński w tym zestawieniu wypada wręcz śmiesznie, bo jak Bańkowska chciała przywrócić oryginalnego ducha Anne, podobnie Adamczyk-Grabowska, tak Łoziński w ogóle nie chciał przywracać oryginalnego ducha, czy cokolwiek. On chciał nadać nowego, słowiańskiego ducha tekstowi, co uważam za wyjątkowo okropny zabieg (chyba też dlatego czuję lekką niechęć do tego, co...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcejDużo hałasu o nic. Zmiany imion, nazw i tyle.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Moim zdaniem nowe tłumaczenie "Ani" to tylko kosmetyka. Zupełnie inaczej rzecz ma się z tłumaczeniem "Alicji w Krainie Czarów" - to już 12 zupełnie innych przekładów, inne wiersze, inne nazwy postaci, inne wybory w tłumaczeniu dwuznaczności lub trójznaczności tekstu Carrolla.
Zainteresowanych odsyłam tutaj
https://lubimyczytac.pl/publicystyka/6503/perypetie-z-przekladem-alicji
A propos nowych przekładów to z niecierpliwością czekam na Ulisses czyli nowe tłumaczenie Macieja Świerkockiego (do tej pory był tylko dostępny przekład Macieja Słomczyńskiego).
Tłumacz wydał także wspomnienia - przewodnik
Łódź Ulissesa czyli Siedem lat i osiemnaście godzin z Jamesem Joyce'em w Dublinie i nie tylko
Użytkownik wypowiedzi usunął konto
Niestety, nie czytałam w oryginale. Za to przyznam, że mam na półce irlandzkie wydanie "Finnegans Wake", ale to jest taki hardcore, że nawet "po polsku" (umownie, bo w tekście jest wiele neologizmów i hybryd wyrazowych złożonych z kilku języków) to jest wyzwanie...
Równoległe czytanie? To jest pomysł, choć z doświadczenia powiem, że jest to dość uciążliwe...
Przekład literacki jest trudnym zajęciem, w szczególności przekład poezji. Nie od dziś wiadomo, że istnieją utwory nieprzetłumaczalne. Że tłumacz stoi w rozkroku między wiernością przekazu a pięknem słowa. Że z kilku znaczeń danego słowa wybiera jedno, podczas gdy inne konotacje giną w tłumaczeniu. W idealnej sytuacji tłumacz sam jest artystą słowa, a nie tylko wyrobnikiem....
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Chciałbym, aby tłumaczenie było wierne i piękne, ale jeśli zachowanie obu warunków jest niemożliwe to poświęciłbym piękno na rzecz wierności.
"Ani..." nie czytałem, bo nie mój klimat, więc nic mnie nie wzburza w żadnym jej tłumaczeniu.
Ale dwa wspomniane w tekście tytuły znam, oczywiście to "Władca..." i "Diuna".
"Władcę..." mam Skibniewskiej. Tłumaczenie Łozińskiego...
Co do tłumaczenia Jerzego Łozińskiego to faktycznie irytowały mnie spolszczone formy nazw własnych, imion itd, ale cała reszta jak dla mnie przyjemniejsza do czytania niż wydanie Marii Skibniewskiej, które było chyba bardziej dosłowne. Chociaż może powinienem odświeżyć sobie pamięć, gdyż "Władcę" po raz ostatni czytałem w 2004 roku (to był mój trzeci raz).
PS: Nigdy nie...