rozwiń zwiń

W życiu sprawy często wymykają się logice. Agnieszka Jeż o powieści kryminalnej „Pomroka”

BarbaraDorosz BarbaraDorosz
13.09.2023

„Nie chodzi o samą zbrodnię, snuję opowieść od miejsca, w którym następują narodziny zła” – mówi Agnieszka Jeż o „Pomroce”. Nieprzypadkowo wybór pada na przygraniczny Mieroszów, w którym ożyją wydarzenia sprzed lat. Jak przyznaje autorka, małe prowincjonalne miasteczka bardzo ją intrygują, bowiem trudno tu o anonimowość. Co jeszcze stanowi inspirację dla autorki? Jak często sięga do prawdziwych wydarzeń?

W życiu sprawy często wymykają się logice. Agnieszka Jeż o powieści kryminalnej „Pomroka” Materiały Wydawnictwa Luna

[Opis – Wydawnictwo Luna] Zamiana Wrocławia na Mieroszów, małe przygraniczne miasto, to nie jest awans. Komisarz Sonia Kranz traktuje tutejszy posterunek jak poczekalnię, którą będzie mogła opuścić, gdy uporządkuje życie prywatne.

Sprawa zamordowanej i zgwałconej młodej dziewczyny zmienia jednak wszystko. Czy to pojedynczy przypadek, czy kolejna ofiara w serii niewyjaśnionych napaści seksualnych sprzed lat?

Tropy się gubią, poszczególne wątki splatają w opowieść skomplikowaną jak losy tych ziem, na których po wojnie przestawiono zwrotnicę historii.

Książka koncentrująca się przede wszystkim na zjawisku wypierania – ze świadomości osobistej, ale też lokalnej czy społecznej – zła, po którego doświadczeniu można normalnie funkcjonować, bo ono przestaje istnieć w pamięci. Jednak się wydarzyło. W nowej powieści Jeż dzieje się bardzo wiele złego. Jednocześnie po raz kolejny otrzymujemy od tej autorki rasowy kryminał znakomicie połączony z powieścią obyczajową o ważnej tematyce społecznej.

– Jarosław Czechowicz, Krytycznym Okiem

Chcesz kupić „Pomrokę” w cenie, którą sam/-a wybierzesz? Ustaw alert LC dla tej książki!

Przeczytaj wywaid z Agnieszką Jeż, autorką książki „Pomroka”

Barbara Dorosz: Komisarz Sonia Kranz niedawno rozstała się z mężem. Z tętniącego życiem Wrocławia przeniosła się do kameralnego Mieroszowa, gdzie próbuje na nowo poukładać sobie życie. Zagadkowa śmierć młodej dziewczyny, rówieśniczki jej córki, uwalnia szereg trudnych emocji, które nie pomagają w rozwiązaniu śledztwa. Do tego trudne relacje z matką, problemy z poczuciem własnej wartości, kryzys kobiecości… Mogę długo tak wymieniać, ale zmierzam do tego, że naprawdę nie oszczędzasz głównej bohaterki. To twoja zasada, że w procesie kreacji twórczej stawiasz przed bohaterami całe mnóstwo wyzwań?

Agnieszka Jeż: Ależ to zupełnie nieintencjonalne, to znaczy nie planuję, że przygniotę swoich bohaterów dramatami i problemami. „Powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży”, napisał Stendhal. Może błota u mnie więcej, ale to wynika z obserwacji. Jestem zwolenniczką weryzmu, czyli odwzorowywania rzeczywistości. Bardzo intensywnie prowadzę nasłuch, chodzę, jeżdżę, szwendam się, obserwuję, bywa, że podsłuchuję. Mam poczucie (i potrzebę) zanurzenia się w najzwyczajniejszym życiu. I ono tak wygląda – jak w moich powieściach. Mimo że jestem pisarką, staram się zmyślać jak najmniej. W „Pomroce” bardzo dużo jest wzięte wprost z życia, począwszy od samej sprawy – redaktorka napisała mi, że pomysł na zbrodnię super, ale chyba jednak przesadziłam z inwencją. W odpowiedzi przesłałam jej artykuł na temat wałbrzyskiego morderstwa sprzed lat, które zainspirowało mnie do stworzenia „Pomroki”. Zwykle tak bywa, że jeśli fabuła wydaje się przerysowana, to ma odpowiednik w prawdziwym życiu. Wielu moich bohaterów, dużo sytuacji, niektóre dialogi są inspirowane rzeczywistymi sytuacjami.

A co do Soni… Trochę lat już żyję, mam sporo bliskich kobiecych znajomości i zapewniam, że dużo czytelniczek się w życiu Soni przejrzy.

Nie próbowałaby nikomu opowiadać o roli intuicji podczas śledztwa – kiedy robiła to kobieta, zawsze wywoływała uśmiech, jakby zachwalała szklaną kulę i kota, a przecież chodziło o coś zupełnie innego. O nieświadome posługiwanie się przesłankami, dochodzenie do rozwiązania niejako mimochodem, tyle że to „mimochodem” stanowiło wynik wielu lat doświadczenia. Było twardym dyskiem mózgu, który działał non stop, a o wynikach informował od czasu do czasu.

Sposób, w jaki rozwijasz fabułę, sprawił, że czytając, miałam wrażenie towarzyszenia głównej bohaterce w śledztwie, zaś wątki obyczajowe pozwoliły mi na tyle zżyć się z Sonią, że mocno kibicowałam jej w kryzysie kobiecości. Jak osiągasz taki efekt?

Może na początek lekko się jednak zdystansuję od „kryzysu kobiecości”. Sonia jest raczej w odwrotnym procesie – nie chce dalej iść drogą wyznaczaną przez klasyczne (czytaj: mocno naznaczone przez patriarchat) ujęcie kobiecości, które składa się z konkretnych i sztywnych przekonań: że piękna, mądra (choć są granice, wiadomo, że męskiej inteligencji trudno dorównać), seksowna, ale i skromna, matka i pracownica, równolegle i bez trudności. To podejście Sonię zmroziło, a teraz się „rozmraża”. Zobaczymy, jak sobie poradzi, ale przeczucie i doświadczenie mówią mi, że nieźle.

Warstwa obyczajowa jest dla mnie bardzo ważna, od tego – czyli od zrozumienia dlaczego, po co, jak – zaczyna się przecież wszystko. Nie chodzi o samą zbrodnię – snuję opowieść od miejsca, w którym następują narodziny zła. Szukam początku, momentu, gdy rozstrzyga się, że ta osoba zostanie przestępcą, a ta – ofiarą. To wymusza budowanie warstwy obyczajowej, wciąganie czytających w świat bohaterów, z którymi mocno się zżywam – próbuję wejść w ich skórę, zrozumieć, co nimi kieruje. Te wszystkie starania dają właśnie taki efekt. Oczywiście nie sposób pominąć jakże ważnej czynności, jaką jest czytanie, czytanie i jeszcze raz czytanie – umiejętność opowiadania płynie z lektur, z intensywnego kontaktu ze słowem pisanym.

Jakie cechy ma, według ciebie, dobrze skonstruowany kryminał?

„Pisząc kryminał, trzeba być jak iluzjonista – przyciągać uwagę czytelnika, ale jednocześnie nim manipulować. Starać się zwrócić uwagę na prawą rękę, aby coś po kryjomu zrobić lewą. I tak jak iluzjonista, pisarz musi zawsze być o krok przed czytelnikiem, by go zaskoczyć. Oczywiście nie za bardzo, bo czytelnik nie lubi wychodzić na głupca”. To słowa Jo Nesbø. Ja od siebie bym dodała, żeby nie przeszarżować z logiką, że tak to ujmę. W zwyczajnym życiu bardzo często się zdarza, że sprawy wymykają się logice, ponieważ emocje biorą górę. Mają miejsca przypadki – fortunne lub nie. Luki i nieciągłości. Życie nie wygląda jak ugładzony i na sztywno spięty konspekt, dlatego tak lubię czerpać inspiracje z życia. I czytać kroniki kryminalne.

Swoją pisarską karierę zaczynałaś jednak od powieści obyczajowych. W którym gatunku czujesz się lepiej?

Lubię możliwość zmiany, ten płodozmian literacki. Obyczaj wymaga skupienia i innego rodzaju umiejętności niż kryminał. Inne emocje są angażowane, inna jest dynamika procesu twórczego. W potocznej opinii powieść obyczajowa często jest uważana za bardziej wymagającą niż kryminalna – myślę, że niesłusznie. Przecież gdyby tę drugą rozebrać na części składowe, okazałoby się, że mamy tam zarówno elementy obyczajowe, jak i wątki psychologiczne, sensacyjne, grozę.

Opowiadana jest historia, w której są różnie motywowani bohaterowie, ich emocje, pobudki i czyny. Światy wewnętrzne, działania zewnętrzne. To wszystko musi być bardzo zgrabnie przedstawione – odpowiednio odsłaniane i ukrywane. Ma się to dobrze, wartko – choć nie bez refleksji – czytać, by na koniec – oby nie za wcześnie – doprowadzić do zgrabnego finału, czyli odkrycia tajemnicy. Całkiem wymagające, prawda? To jest wyzwanie, adrenalina, przygoda – nie tylko dla czytających, ale i dla piszących. A ja lubię wyzwania, zatem gdybym miała, przyparta do muru, wybrać ulubiony gatunek, wskazałabym chyba powieść kryminalną – w takim wydaniu, w jakim ja ją tworzę.

Zdecydowałaś się osadzić powieść w przestrzeni małego, dolnośląskiego miasteczka. O czym mówią nam małe miasteczka, jaka jest mentalność ich mieszkańców?

Małe miasteczka są wdzięcznym tematem, choć bywa, że jest to wdzięk à rebours. Andrzej Bursa pisał, także wdzięcznie, że ma w dupie małe miasteczka. Mnie małe miasteczka nieodmiennie fascynują, choć, od razu to zaznaczę, nie pochodzę z małego miasteczka – urodziłam się i przez dwadzieścia pięć lat mieszkałam w Warszawie, okresowo przenosząc się do Krakowa. Potem przeprowadziłam się do Sulejówka – to miasto nieduże, graniczące ze stolicą, gdzie z domu przy lesie mam do centrum Warszawy dwadzieścia pięć minut eskaemką. Sulejówek nie jest typowym małym miasteczkiem – bliskość metropolii ma tu duży wpływ, ale nawet w takiej lokalizacji objawiają się pewne charakterystyczne cechy małomiasteczkowe – ludzie się znają, dużo o sobie wiedzą i trudno być anonimowym. Są plusy, są minusy takiej sytuacji, bilans nie jest stały.

Na pewno jest spokojniej, co mocno sobie cenię. Nie ma we mnie tęsknoty do głośnego, wielkomiejskiego życia. Ja już to miałam, już się tym nasyciłam, zresztą gdyby naszła mnie ochota – mam to na wyciągnięcie ręki. Prowincja mnie intryguje, ale nie na naiwnej raczej zasadzie, że w opozycji do wielkich miast tutaj są tylko prawda i prostota. W małych miasteczkach najbardziej interesujące jest to, że wszystko się skupia jak w soczewce, ponieważ trudno coś ukryć. Zawsze czyjeś oko coś wypatrzy, czyjeś ucho coś podsłucha. To często podsyca atmosferę, a w efekcie emocje buzują i następuje wybuch. No i mamy zbrodnię. Dochodzenie prowadzone w takich warunkach też ma swoją specyfikę. W małych miasteczkach lubię również ich odmienny charakter – lokalność. Pozasieciowe sklepy, małe bary czy spożywczaki będące miejscowym centrum informacji.

Pokazałaś już wielokrotnie, że nie uciekasz przed sięganiem po tematy zakorzenione w niełatwej historii Polski. Tym razem w fabułę wplatasz temat przymusowych wysiedleń po II wojnie światowej. Dlaczego zainteresowała cię właśnie ta część naszej historii?

„Historio, historio, ty żarłoczny micie, co dla ciebie znaczy jedno ludzkie życie”, pisała Agnieszka Osiecka. Że niewiele lub nic, najlepiej widać na ziemiach, z których wysiedlano i na które przesiedlano.

Wojna – jeden dramat. Powojenne ustalenia – kolejny. Granice przesunięte, ludzie poprzestawiani jak pionki na planszy. Ci, co tu żyli od pokoleń, zostawiają domy, zakłady, majątki, kościoły, cmentarze. Wspomnienia i sens życia. Przyjdą nowi, jeszcze mocniej naznaczeni traumą, bo przecież po kilku latach okupacji. Osiedlą się w ciepłych jeszcze wnętrzach, ale czy to ich? Może znowu ich przerzucą? Albo Niemcy wrócą po swoje? I tak te tereny będą marnieć, zamierać.

W miejscowościach, w których umieściłam fabułę „Pomroki”, można spotkać wiele tabliczek informujących, że dany budynek to zabytek. Sporo z nich już zardzewiało, obiekty nimi oznaczone są w podobnej kondycji. Zastanawiałam się, jak się żyje w takich miejscach. Swoich – nie swoich. Ile z przeszłości – nie tej materialnej – wciąż jest tu wyczuwalne.

Kiedyś zwiedzałam kościół w Chełmsku Śląskim. Przed wejściem do niego stał krzyż, a na nim pierwotnie wykuty napis po niemiecku, jednak już pozacierany, i na nim naniesione ciemną farbą słowa po polsku, też już niewyraźne: „Boże, błogosław…”. Chyba tak, bo o co innego można prosić w takim miejscu? I wiadomo, że trzeba w swoim języku, choć Bóg musi być poliglotą. To przyszło mi na myśl, gdy usłyszałam głosy z plebanii. Dzieci i ich mama. Rozmawiali po ukraińsku. Wtedy pomyślałam, że dla historii, tej pisanej wielką literą, nie ma nic stałego. A ludzkie, pojedyncze życie jest jak paproch – do łatwego zdmuchnięcia z mapy. I że chciałabym o tym pisać.

Robiłaś research na temat wysiedleń? Czy ludzie, którzy zamieszkali na dawnych terenach, są skłonni do rozmów, chętnie dzielą się wspomnieniami? Mam wrażenie, że w „Pomroce” przewagę biorą raczej te negatywne emocje, takie jak nienawiść czy strach. Historia, choć na drugim planie, jest tutaj wciąż obecna?

Oczywiście. Zawsze, gdy w fabule pojawiają się wątki historyczne, czytam na ten temat, zbieram informacje. Robię solidną kwerendę. To się zaczyna przed wyjazdem, podczas pobytu na miejscu ugruntowuje się, a potem, już w domu, robię ostatnie szlify researchu.

Z ludźmi też rozmawiam. Zwykle bywa tak, że ci z mniejszych miejscowości są ciekawi przyjezdnych, szczególnie jeśli nie ma ich zbyt wielu. Te miejsca, które odwiedziłam, mimo niezaprzeczalnych walorów turystyczno-krajoznawczych i faktu, że był okres wakacyjny, świeciły pustkami. Prawie wyłącznie sami mieszkańcy. Podobny schemat w różnych miejscowościach – na rynkach mężczyźni w wieku okołoemerytalnym, krążący między ławką a sklepem spożywczym z kolejną butelką piwa. Pogodny marazm, taki miałam odbiór. „Kiedyś tu się żyło, pani poogląda stare zdjęcia”. Kiedyś – zanim oni się tu zjawili, przed wojną. Właściciel knajpki, w której jadłam obiad, powiedział, że z roku na rok coraz trudniej się utrzymać. Nie wiązał tego faktu z historią, raczej ze współczesnymi zjawiskami – brakiem pieniędzy na remonty, inwestycje. „Jesteśmy ziemie zapomniane”. Gospodyni, na której podwórku zaparkowałam, opowiadała, że u nich pięknie, że ona tu z tych przesiedlonych, ale czuje się jak u siebie, tylko trójka z czworga jej dzieci wyemigrowała – za chlebem. „Więc co z tego, że u nas takie wsie, gdzie barokowe kamienice i rynek? Dla kogo to teraz?”.

Podzieliłaś się informacją, że pomysł na powieść został zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami sprzed lat. Powiesz coś więcej na temat tej wałbrzyskiej sprawy kryminalnej?

Jednym z moich nawyków podczas urlopu jest czytanie o zbrodniach, które zostały popełnione na zwiedzanych przeze mnie terenach. W ten sposób dowiedziałam się o zabójstwie młodej dziewczyny w Wałbrzychu. To była sprawa, która mną wstrząsnęła – ze względu na wiek zamordowanej, okoliczności i to wszystko, co się podczas zabójstwa i potem wydarzyło. To tego typu sprawa, o której można by pomyśleć, że wyszła spod pióra autorki, którą wyobraźnia poniosła. Ale życie – przekonuję się o tym po raz kolejny – prześciga wyobraźnię. Nie zdradzę nic więcej, żeby nie psuć przyjemności czytania.

Podkomisarz Sonia Kranz to bardzo zdyscyplinowana i zorganizowana policjantka. W swojej pracy stara się być niezwykle uporządkowana. Ciekawi mnie, jaką ty jesteś pisarką? Podzielasz cechy głównej bohaterki czy przeciwnie?

Co do generaliów – podzielam. Jestem zdyscyplinowana, poukładana, terminowa. Mam takie cechy, które umożliwiają mi wykonywanie wolnego zawodu – wolność może rozleniwiać, zachęcać do prokrastynacji. Kiedy nie masz codziennego bata nad sobą, trudniej się zebrać – ale nie mnie. Piszę regularnie, rano siadam do biurka, otwieram notes lub plik w komputerze i pracuję – wyłączywszy wcześniej dźwięk w telefonie i powiadomienia.

Przy okazji – czytałam ostatnio artykuł o wpływie powiadomień dźwiękowych i komunikatów pojawiających się na ekranie na nasz dobrostan. Okazuje się, że każdy taki nowy bodziec jest odbierany przez nasz mózg jako potencjalne zagrożenie – nim się zorientuje, że to nie niebezpieczeństwo, wstrzymujemy oddech. Suma takich bezdechów sprawia, że pod koniec dnia jesteśmy przebodźcowani i zmęczeni. Zatem unikam tego typu rozpraszaczy i piszę – po prostu jestem w pracy.

To jeden biegun, standardowy. Drugi, rzadziej odwiedzany, to czas, kiedy przeżywam – chodzę, jeżdżę, zwiedzam, poznaję – często bez planu, wiedziona intuicją. To czas ładowania akumulatorów, sycenia się tym, co później twórczo wykorzystam. Czas spontaniczności i resetu. I jeszcze jedna dygresja – czytam teraz książkę „Zapominamy. O działaniu pamięci i zaletach niepamiętania” (Scott A. Small). Pokrzepiająca lektura, dowodząca, że naturalny proces zapominania ma wiele zalet. Wspomaga funkcje poznawcze i kreatywność, uwalnia od lęku, cierpienia. Luki w pamięci mogą być frustrujące, ale to dzięki nim podejmujemy lepsze decyzje i łatwiej zapamiętujemy nowe doświadczenia. To i mój przypadek, a jednocześnie dowód na to, że nie można być zbyt zorganizowanym i perfekcyjnym, bo to szkodzi zdrowiu. O czym i Sonia Kranz się przekona.

Czasem doceniali zdobycze cywilizacji, których wcześniej nie doświadczali, ale nie da się

łatwo przekupić bolącego serca wanną z ciepłą wodą albo pięciopokojowym mieszkaniem. Przecież tam zostawili wszystko – przeszłość i tożsamość. Człowiek nie drzewo, przesadzić się nie da. Zresztą i drzewa nie najlepiej to znoszą, tylko młode dają radę, a i tak odchorowują.

Praca pisarza to w dużej części praca w samotności, dopiero później wkraczają do akcji redaktorzy, korektorzy. Lubisz to samotne kreowanie fabuły czy jednak więcej satysfakcji przynosi ci dzielenie się powieścią z innymi?

Lubię oba etapy. Nie mam problemów z samotnością, ponieważ komfortowo mi we własnym towarzystwie. Zresztą uważam, że od tego się wszystko, co dobre, w życiu zaczyna – trzeba się lubić, chcieć ze sobą być. Byłam dość samotniczym dzieckiem, zwłaszcza że szybko nauczyłam się czytać, i zapadałam się w światy tworzone z liter i wyrazów. Ale po okresie intensywnego pisania łaknę kontaktu z innymi. Zresztą, jak już powiedziałam, do pisania potrzebuję przeżyć – świata, ludzi, obserwacji, interakcji.

Etapowi redakcji, pierwszych lektur przed publikacją towarzyszy delikatne napięcie – jak mój tekst zostanie odebrany, oceniony? To specyficzna ocena, ponieważ dokonywana przez fachowców, którzy na bok odkładają swoje czytelnicze preferencje. Liczą się warsztat, wykonanie, styl. Sprawy „twarde”, nie gusta i odczucia. Książka już wydrukowana idzie w świat i to jest moment, kiedy do głosu dochodzą emocje – czytelnicze. Dla wielu osób one są najważniejsze – czy się w nich odezwą, coś uruchomią. Czytam – w opiniach – że w przypadku Soni Kranz tak jest. I bardzo mnie to cieszy.

Przeczytałam, że z pochodzenia w połowie jesteś góralką. „Pomroka” to kolejna powieść, która toczy się w cieniu gór. Góry wołają cię do siebie? Co takiego w nich odnajdujesz?

Jestem córką górala – takiego, który żeby się uczyć, a potem studiować, góry opuścił. Jednak widać, że siła genów nic sobie nie robi ze zmiany miejsca zamieszkania. Od korzeni, czyli w naszym przypadku: gór, odciąć się nie da. Nie wiem, czy tak samo by mnie ciągnęło w góry, gdyby nie to genetyczne dziedzictwo i fakt, że wędrowałam szlakami, nim jeszcze nauczyłam się chodzić – w nosidle. Góry to jedne z moich najwcześniejszych wspomnień i nieustająca tęsknota. Jest w nich coś, co bardzo współgra z moim charakterem – potrzeba tu wysiłku, za który zapłatą są przeżycia. Jest mistyka, która wymaga wrażliwości i głębokiej łączności ze swoim wnętrzem. Góry są dla tych, którzy dobrze się czują ze sobą, są gotowi na samotność, trud, wysiłek. Dla wrażliwych uparciuchów. Bardzo się w tym odnajduję.

Książka jest już dostępna w sprzedaży online.

---
Artykuł sponsorowany, który powstał przy współpracy z wydawnictwem.


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Ewa Cieślik 14.09.2023 10:24
Bibliotekarz | Redaktor

"Mimo że jestem pisarką, staram się zmyślać jak najmniej", mówi w wywiadzie dla Lubimyczytać Agnieszka Jeż. Czytaliście "Pomrokę" i zgadzacie się, że życie pisze najlepsze scenariusze?

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post