Nie uważam, by to co napiszę było spojlerem, więc nie zaznaczę tej opcji. Ale jak ktoś chce wiedzieć jak najmniej o książce - to niech dalej nie czyta. Choć wydaje mi się, że po lekturze tego, co wydawca umieścił na tyle okładki plus odczytaniu paru pierwszych "mott" na początkach rozdziałów (kolejne opisy rakiety, jaką mają Amerykanie wystrzelić, procedur przy jej starcie, szczegółów konstrukcji) jest raczej oczywistym dla średnio rozgarniętego czytelnika - o czym mowa.
Że o tym przywoływanym w tle starcie Explorera.
No i, pomijając całą treść powieści, która jest jak to u Folletta, niezła, ale nie rzucająca na kolana (może dlatego, że to pisarz-realista, który w ogóle ale to absolutnie nie uznaje klasyczny powieściowych herosów i pisze o przeciętniakach, ludziach, którym jakakolwiek walka przychodzi z trudem i którzy są jak z sąsiedztwa wzięci, tacy normalni aż do irytacji - bo czytelnik oczekuje jednak bohatera-bojownika) - więc pomijając tę treść, która ma czytelnika tym i owym zaskoczyć, chcę poruszyć wyłącznie jedno zagadnienie. Za to kluczowe.
Otóż - ta powieść trochę nie ma sensu.
Wmawia się bowiem czytelnikowi, że jeśli coś złego stanie się amerykańskiej odpowiedzi na wystrzelonego "chwilę wcześniej" Sputnika - to Ameryka przegra wyścig w kosmos i, co więcej, O KOSMOS.
Podobnie durnej tezy nigdy nigdzie nie znalazłem. Gdyby jeszcze autor jakoś próbował to uzasadnić... Fakt, że się nie da, bo niby czemu najbardziej nawet spektakularna katastrofa dziewiczej rakiety miałaby zniechęcić Amerykanów do prób budowania następnych, następnych i następnych... Ale powiedzmy, że coś tam można wykombinować, co od biedy ujdzie za wyjaśnienie. Oto prezydent ma wrogów, ci szukają haka i jak rakieta pierdyknie w Kapitol, zamiast dolecieć na orbitę - to ci źli ludzie tak namącą, że przez następne 30 lat USA nie podejmie prób latania w kosmos. A do tej pory Sowieci tak odskoczą technologicznie, że... no, chyba by musieli przed Reaganem i naprawdę wynaleźć Gwiezdne Wojny i jako jedyni w kosmosie -zestrzeliwać wszystko, co kto inny spróbuje z mozołem na orbitę wynieść. Głęboki i nierealistyczne SF, ale przynajmniej miałoby to jakiś sens.
Teza Folletta - że porażka tej pierwszej próby załatwia Amerykę na cacy, koniec, klęska, zamykamy interes - jest po prostu dramatycznie głupia. A na tym się opiera cała fabuła, bo o to w sumie chodzi. Że agenci Kremla próbują sabotować start i jeśli wygrają - to KATASTROFA pisana tak właśnie, wielkimi literami.
No i to jest dla mnie coś nowego - pierwsza książka, która, sama w sobie niezła, odpycha i to mocno właśnie idiotycznie przyjętym założeniem wiodącym. Że mianowicie idzie o coś wielkiego.
A tymczasem, w świeci realnym, poszłoby o kilka miesięcy poślizgu w harmonogramie wypraw orbitalnych, może o spadek o kilka punktów procentowych notowań prezydenta i ułatwienie kandydowania jego konkurentowi. I tyle.
Autor wpadł na głupi pomysł i pomknął z jego realizacją, nie zadawszy sobie trudu doszlifowania go do kategorii "pomysł dyskusyjny, ale ok, do przyjęcia"
Nie uważam, by to co napiszę było spojlerem, więc nie zaznaczę tej opcji. Ale jak ktoś chce wiedzieć jak najmniej o książce - to niech dalej nie czyta. Choć wydaje mi się, że po lekturze tego, co wydawca umieścił na tyle okładki plus odczytaniu paru pierwszych "mott" na początkach rozdział...
Rozwiń
Zwiń