-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2018-12-20
2018-12-03
CZYTANIE WŁASNEJ CHOROBY
W pierwszych słowach tej recenzji chcę postawić sprawę jasno – choć książka austriackiej pisarki nosi tytuł „Zapiski z domu wariatów”, z pewnością nie są to zapiski wariatki. Proza Christine Lavant jest bowiem biegunowo odległa od stereotypowych psychiatrycznych epifanii. Przypomina raczej bardzo precyzyjnie skonstruowaną budowlę, w której nie ma ani jednego zbędnego słowa. Co więcej, pomimo pozornej diarystycznej formy, Lavant nie pisała „Zapisków z domu wariatów” na gorąco, a z perspektywy jedenastu lat po pobycie w szpitalu psychiatrycznym. A zatem Lavant w swojej książce odtwarza dawne emocje, „czyta samą siebie” sprzed ponad dekady, czyta własną chorobę.
Aby pełniej zrozumieć, czym są „Zapiski z domu wariatów” należy moim zdaniem refleksję nad utworem poprzedzić krótkim rysem biograficznym autorki. Christine Lavant (właśc. Habernig, de domo Thonhauser, 1915-1973) już od samego dzieciństwa była osobą wyjątkowo chorowitą, dlatego też w wieku czternastu lat przerwała edukację, by zająć się wyłącznie pracami domowymi i czytaniem książek. Zdobyła uznanie przede wszystkim jako poetka. Próbowała swoich sił również w prozie, na początku lat trzydziestych próbując opublikować powieść. Gdy te zamierzenia się nie powiodły, nękana ciągłymi atakami depresji, podjęła w 1935 roku próbę samobójczą, po czym na własne życzenie przebywała na sześciotygodniowym leczeniu w szpitalu psychiatrycznym w Klagenfurcie. Na dziesięć lat zamilkła jako pisarka. Nie ma żadnych dowodów na to, że podczas pobytu w szpitalu, Lavant prowadziła jakikolwiek dziennik, a jeśliby nawet było inaczej, nic nie wskazuje na to, by przy pracy nad „Zapiskami…” korzystała z takich notatek.
Bohaterka od samego początku budzi nieufność, a wręcz skrajną antypatię – nie przeszła bowiem przez Oddział Trzeci – przeznaczony dla najcięższych przypadków, w dodatku jej pobyt w szpitalu jest opłacany przez państwo. „Wkroczyła tu w okularkach i z teczką, niech ją diabli! Czego ona u nas szuka? Pewnie na przeszpiegi przyszła, nic innego!”. Co szczególnie uderza w poczynaniach bohaterki to to, że jej pobyt w szpitalu jest nieustającą walką o zachowanie godności. Z jednej strony chce, by lekarze zwracali się do niej „proszę pani”, z drugiej chce zdobyć zaufanie współpacjentek, co stawia ją w połowie drogi między zdrowiem a chorobą. Gdy widzi, jak pielęgniarze siłą nakładają kaftan jednej z chorych i dotykają jej nie jako fachowcy lecz jako mężczyźni (z przyjemnością), postanawia, że gdy zajdzie taka konieczność, sama pozwoli ubrać się w kaftan dobrowolnie. Gdy bierze obowiązkowy prysznic (remedium na bezsenność) przy otwartych drzwiach, nie może znieść spojrzeń innych osób. Balansuje między zdrowiem a chorobą, poważnie zastanawia się, czy nie dać się dobrowolnie zamknąć na Oddziale Trzecim, jeszcze głębszym kręgu piekła, gdzie pisać można co najwyżej palcami u stóp.
W dialogach, jakie przeprowadza z ordynatorem, widać jak na dłoni intelektualną pustkę ówczesnego konserwatywnego społeczeństwa, nieposiadającego głębszej wiedzy na temat schorzeń psychicznych. Ordynator próbuje za wszelką cenę wmówić bohaterce, że powodem jej próby samobójczej była nieszczęśliwa miłość – aby uchodzić za bardziej wiarygodną, bohaterka sobie taką miłość wymyśla. Do tego jeszcze snuje się za nimb poetki, co powoduje, że z otaczających ją ludzi już doszczętnie opadają maski i ukazują się poglądy na temat jak najpośledniejszej roli kultury, do tego jeszcze skrzyżowane z mizoginią. „Pewnie nie umie pani nawet pisać poprawnie, a pcha się pani do poezji! Widzi pan, do czego to dochodzi, jak każdy górnik upiera się posyłać dzieciaki do szkół i tak dalej. Więc, moje dziecko, daj sobie spokój z rojeniami, a kiedy pan ordynator doprowadzi cię znowu do rozsądku, za rok-dwa, możesz być zadowolona, jeśli trafi ci się dom, gdzie cię jak należy wdrożą do posług”. Poezja nie jest nikomu potrzebna, a już tym bardziej poetka. Osoba chora psychicznie jest uważana za mniej godną pogardy, gdy znana jest przyczyna jej choroby – kobietą aspirującą do roli poetki można pogardzać podwójnie.
Podejmując refleksję na temat tego niezwykle interesującego wycinka literatury austriackiej, nie sposób nie objąć myślą najwybitniejszego bodaj jej przedstawiciela, jakim był Thomas Bernhard. Jak podkreśla w posłowiu Adam Lipszyc, Bernhard, choć zaliczał się do grona wielbicieli poezji Lavant, nie miał szans poznać „Zapisków z domu wariatów”, bowiem przez wiele lat książka ta była uznawana za zaginioną. Lavant nie chciała jej publikować, jako że, w jej opinii, było to dzieło zbyt osobiste – występują w nim przecież, co prawda pod zmienionymi imionami, ale łatwi do rozpoznania, członkowie rodziny autorki. Przypadkowo, za przyczyną jednej z tłumaczek, która mimo nalegań Lavant, nie odesłała autorce rękopisu, odnalazło się w archiwach dopiero na początku dwudziestego pierwszego wieku, wiele lat po jej śmierci. Wydaje mi się jednak, że „Zapiski…”, oprócz wymiaru autobiograficznego, są równie ważne na poziomie społecznym, że Lavant ukazuje w nich pewne mechanizmy, typowe w przedwojennej Austrii, pewien rodzaj intelektualnej pustki i wszędobylskiej nudy panującej w tym kraju, które utorowały nazizmowi drogę do narodzin, a później stały się nieodłącznymi tematami Bernharda, oskarżyciela tak zwanej „głupiej ludzkości”.
„Zapiski z domu wariatów” to książka niby bardzo niepokaźnych rozmiarów, a jednak przytłaczająca zbitą i gęstą narracją. Lavant pisze w sposób pełny napięcia, od pierwszej strony, bez zbędnych wstępów czy stanów pośrednich wrzucając czytelnika w sam środek piekła. Bardzo mocno uderza w tej prozie kontrast pomiędzy przedmiotem narracji, a zastosowaną do tego celu formą – zimną, wyrachowaną i precyzyjnie skonstruowaną. Austriacka pisarka gra z czytelnikiem, wystawia na próbę jego tendencję do zbyt szybkiego szufladkowania dzieła literackiego, tytuł sugeruje bowiem doświadczenia co najmniej na poziomie surrealizmu, tymczasem jak na zapiski osoby chorej psychicznie jest to proza nad wyraz uporządkowana i konsekwentna. Christine Lavant w swojej prozie dociera do trzewi ludzkiej egzystencji. Bardzo dobra książka – trudna i nieoczywista, wymagająca maksymalnego skupienia uwagi. Jest to lektura z rodzaju – mało słów, a dużo czytania.
CZYTANIE WŁASNEJ CHOROBY
W pierwszych słowach tej recenzji chcę postawić sprawę jasno – choć książka austriackiej pisarki nosi tytuł „Zapiski z domu wariatów”, z pewnością nie są to zapiski wariatki. Proza Christine Lavant jest bowiem biegunowo odległa od stereotypowych psychiatrycznych epifanii. Przypomina raczej bardzo precyzyjnie skonstruowaną budowlę, w której nie ma...
PATYNA NAKRÓTSZEJ PODRÓŻY
„Proza podróżna” Josepha Rotha (1894-1939) jest zbiorem czterdziestu felietonów, publikowanych przez austriackiego pisarza w latach 1920-1939 na łamach różnych czasopism – austriackich, niemieckich oraz francuskich. Książka ta nie jest wynikiem zamysłu autora – wyboru tekstów dokonała tłumaczka – Małgorzata Łukasiewicz. W tekstach tych, na pierwszy plan wysuwa się forma, ich poetycki język, co sprawia, że w gruncie rzeczy są to zapisane prozą wiersze, będące biegunowo odległe od idei felietonu. Krótkie i burzliwe życie Josepha Rotha upłynęło pod znakiem podróży – między Wiedniem, Berlinem i Paryżem. Bywał też w Rosji i w Polsce, mówił po polsku i przyjaźnił się z polskim pisarzem Józefem Wittlinem, autorem powieści „Sól ziemi”. Niczym Żyd Wieczny Tułacz (sam przecież był Żydem) Roth był ciągle w podróży – jak pisze w przedmowie Ewa Lipska „mieszkał i pracował w hotelach, które kochał i na które cierpiał”.
Roberto Calasso w niedawno omawianej przeze mnie książce pt. „Ślad wydawcy” pisał o „precyzji szczegółu, owej delikatnej patynie, bez której nie można byłoby uchwycić istoty pisarstwa Rotha”. Jest to proza niezwykle stonowana, kameralna i cicha. Aż trudno uwierzyć, że wyszła ona spod pióra człowieka ciężko doświadczonego przez życie – wygnany z rodzinnej Austrii po hitlerowskim Anschlussie, zmagający się z ciężką chorobą psychiczną żony i z własnym alkoholizmem. (A na marginesie: wspomniany Calasso wspominał też, że „Włochy są jedynym krajem, w którym nazwisko Roth kojarzy się dziś z nazwiskiem Austriaka Josepha, a nie Amerykanina Philipa”).
Roth w swojej publicystyce porusza się po marginesach. Jest zdecydowanie piewcą małych miasteczek. Do jego ulubionych tematów należały okna, hotele, sklepowe witryny, przechodnie na ulicy. Zwłaszcza w obcych miastach, Roth ze szczególnym upodobaniem spoglądał przez okno, zaglądał w prywatność nieznanej ulicy lub w codzienność obcych ludzi. A także całe podróżnicze instrumentarium – pociągi, dworce kolejowe, przejścia graniczne, hotele. W omawianej książce znajdziemy, moim zdaniem najcenniejszy, siedmioczęściowy felieton, zatytułowany „Świat hotelu”, w którym Roth ze skrupulatnością godną kronikarza sporządza portrety zwykłych osób, pracujących w hotelu – portiera, starego kelnera, boya, pokojówki, czy tragarza. Mogłoby się wydawać, że trudno o większy banał, ale mniej lub bardziej świadomie udało się Rothowi ocalić kawałek świata, który niedługo później przestał istnieć. „W ogóle jestem, by tak rzec, miłośnikiem na dystans” – to autorefleksyjne zdanie, zapisane w „Prozie podróżnej” zdaje się dobrze określać autora „Hotelu Savoy” i jego filozofię. Dla Austriaka „ważne są tylko drobiazgi życia”. Wiąże się z tym również jego deistyczna koncepcja świata Rotha, u którego „w głębi za chmurami i gwiazdami jakiś Bóg kryje się przed cudami świata”.
Roth przełamał formę felietonu poetyckim stylem – teoretycznie nie obchodzą go wszystkie wielkie wydarzenia i problemy, z jakimi musiał borykać się ówczesny świat. W felietonie pt. „Spacer” napisał: „Co mnie, spacerowicza, który idzie na ukos późnym dniem wiosennym, obchodzi wielka tragedia świata, zapisywana w artykułach wstępnych gazet?” – może to sugerować jego oderwanie od rzeczywistości i wielką nieczułość wobec aktualiów, jednak wydaje mi się, że to jedynie pozór, gdyż właśnie to niecodzienne połączenie formy i stylu pozwoliło Rothowi przemycić w swojej prozie kilka mniej lub bardziej uświadomionych proroctw. Austriak przedstawia świat jak w stopklatce. Jeszcze ćwierka kanarek, w barze gra muzyka, rododendrony stoją na swoich miejscach, a jednak czuć, że na coś się zanosi. Na przejście z wielkiej statyczności w jeszcze większą dynamiczność. Bardzo poruszający jest w tym kontekście opis woskowych figur ludzi w panoptikum. „We foyer piętrzą się woskowe głowy. Dla wygody oddzielono je od tułowi, ale nie oderwano całkiem od dawniejszego życia. Tu brodaty mężczyzna ma jeszcze zawiązany krawat, tam u amputowanej szyi zwisa góra koszuli. Uśmiecha się naga dziewczyna z wosku, której ciało podczas transportu rozbiło się żałośnie w kawałki, a kontrast między uśmiechniętymi wargami i pogruchotanym łonem jest tak okrutną drwiną (…). Przeczucie Shoah? Przeczucie tych wszystkich bydlęcych wagonów, które spowodują, że rozbije się na kawałki niejedna cielesność? I jeszcze jeden cytat, który nie wymaga komentarza: „Wszystkie te istoty ścięto w kwiecie wieku, wydaje się, jak gdyby przed chwilą jeszcze ich dusze zaznawały radości, a ból, który przyszedł zaraz potem, nie miał już czasu, by zniekształcić twarze”.
Trudno mi było pozbyć się wrażenia, że u Rotha wszechobecny jest pewien specyficzny rodzaj smutku, biorący się ze świadomości mających nastąpić wydarzeń, zupełnie jakby ten pisarz przewidział koniec starego świata, który miał miejsce zaledwie cztery miesiące po jego śmierci, we wrześniu 1939 roku. Cokolwiek staje się tematem rozważań w „Prozie podróżnej”, Roth pisze o tym w taki sposób, jakby każde słowo było przedwczesnym pożegnaniem.
Najbardziej uderzyło mnie w „Prozie podróżnej” podobieństwo do prozy Brunona Schulza. U Josepha Rotha daje się wyczuć zbliżona do autora „Sklepów cynamonowych” atmosfera, oleistość czasu, immanentna poetyka. Dość powiedzieć, że niektóre z tematów, poruszonych przez Austriaka w jego poetyckich felietonach, zaskakująco pokrywają się z schulzowską symboliką – wystarczy tu wspomnieć chociaż o opisywanych manekinach, czy panoptikum. Ale, co niezmiernie istotne – nie mamy tu do czynienia z choćby najsprawniejszym, ale tysięcznym naśladowaniem, ale z wysiłkiem pisarza Schulzowi współczesnego. Nie spotkałem się dotąd z żadnymi źródłami, z których jasno wynikałoby, że Bruno Schulz i Joseph Roth znali się osobiście, a przynajmniej, że czytywali się nawzajem. Wydaje mi się, że do sedna sprawy zbliżył się Jerzy Pilch, który napisał w swoim „Dzienniku” w kontekście podobieństw na linii Schulz-Kafka-Mann-Broch, do której można śmiało dołączyć Rotha: „Zapewne duch opowieści unoszący się nad Europą na początku minionego wieku miał w sobie – prócz innych mocy – system jakiś echowy, a może lustrzany, zapewne ten duch zawsze ma przy sobie tego rodzaju aparatury, wówczas jednak kilku urodzonych jeszcze w XIX stuleciu gigantów tak niezwykle machało piórami, że ich wzajemne echa i odbicia osobnym i wielce zagadkowym pasmem pozostają”.
Nie było mi jednak dane w pełni zachwycić się minimalistyczną prozą Josepha Rotha gdyż z pewnością zawiodło mnie modus operandi tej nieoczywistej książki. „Proza podróżna” nie jest książką przeznaczoną do linearnej lektury od deski do deski, służy raczej do nieśpiesznego degustowania – w większych dawkach niestety działa dość usypiająco, a wtedy gubi się całe jej piękno. Czytałem Rotha zbyt zachłannie i mam wrażenie, że przez to umknęło mi wiele istotnych szczegółów. To literatura podróżnicza, ale bardzo specyficzna – koncentrująca się na podróży najkrótszej możliwych, podróży wewnętrznej. „Czasem przejażdżka kolejką miejską bywa bardziej pouczająca niż wyprawa przez lądy i morza, a doświadczeni podróżnicy wiedzą, że na dobrą sprawę wystarczy ujrzeć jeden jedyny krzak bzu ukryty na zakurzonym podwórku wielkomiejskim, aby zrozumieć cały przepastny smutek wszystkich ukrytych krzaków bzu na świecie”. Warto podróżować z Josephem Rothem, choćby nawet była to podróż najkrótsza z możliwych.
PATYNA NAKRÓTSZEJ PODRÓŻY
więcej Pokaż mimo to„Proza podróżna” Josepha Rotha (1894-1939) jest zbiorem czterdziestu felietonów, publikowanych przez austriackiego pisarza w latach 1920-1939 na łamach różnych czasopism – austriackich, niemieckich oraz francuskich. Książka ta nie jest wynikiem zamysłu autora – wyboru tekstów dokonała tłumaczka – Małgorzata Łukasiewicz. W tekstach tych, na...