Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach: , , , ,

Zwykły, szary, ponury dzień. Włączasz komputer, sprawdzasz pocztę, wiadomości... I nagle widzisz to: "Ósma część Harry'ego Pottera!". Szok. Niedowierzanie. Palpitacja serca...
Tak, tak z grubsza wyglądała moja reakcja na wieść o pojawieniu się "Harry'ego Pottera i przeklętego dziecka". Czy uzasadniona? Dobre pytanie.
Może zacznijmy od tego: nie mówimy o powieści, a o scenariuszu, który, jak wiadomo, wymaga trochę innego sposobu czytania i dopowiadania sobie pewnych rzeczy. A przy tak barwnym świecie, jaki w poprzednich częściach cyklu stworzyła Rowling, wyobrażenie sobie tych wszystkich miejsc, które mamy jedynie ledwo zarysowane, może stanowić pewną trudność lub pozostawić niedosyt. Co innego zobaczyć to na scenie, a co innego - tylko w swojej, czasem ułomnej, wyobraźni... Nie ukrywam, pierwszą myślą w trakcie czytania było: jak ja bym chciała, żeby to była powieść...
Bo materiał na powieść, i to dobrą, jest. Owszem, nie wszystkie elementy mnie zadowalały - epilog "Insygniów Śmierci" i liczne fanfiction, które w międzyczasie przeczytałam, pozostawiły trochę inne wyobrażenia, domysły i oczekiwania... Nadal nie umiem kupić Harry'ego spierającego się z profesor McGonagall czy wrzeszczącego na syna... Nawet jeśli ów syn nie pozostawał mu dłużny...
Wracając do tematu: pomysł jest godny pozazdroszczenia. Córka Voldemorta, podróże w czasie czy chociażby uczynienie Cedrika Diggory'ego osią całej historii... Naprawdę, nie spodziewałam się tego i byłam pozytywnie zaskoczona.
Jeśli chodzi o język, powiem tyle:angielskim nie operuję na tyle dobrze, by móc ocenić oryginał, a polskie tłumaczenie (czytałam również tę wersję) wydaje się być w porządku. Raczej nie mam zastrzeżeń.
Niestety, tu pojawia się znowu kwestia formy. Możliwe że to dlatego miałam wrażenie, że "Przeklęte dziecko" jest jedynie czymś w rodzaju cienia poprzedników. Ciekawa fabuła jest, ulubieni bohaterowie są... A jednak czegoś brak. Może tych sów dostarczających pocztę? Meczów quidditcha?
Przyznaję, jestem rozdarta. Z jednej strony, jako wielka fanka Harry'ego Pottera, nie mogłam się oderwać od tej książki i ciężko mi ją krytykować. Z drugiej... cóż, chyba wolę wrócić do pierwszych siedmiu części.Chociaż, nie przeczę, "Przeklęte dziecko" warto przeczytać, chociażby dla pomysłu.

Zwykły, szary, ponury dzień. Włączasz komputer, sprawdzasz pocztę, wiadomości... I nagle widzisz to: "Ósma część Harry'ego Pottera!". Szok. Niedowierzanie. Palpitacja serca...
Tak, tak z grubsza wyglądała moja reakcja na wieść o pojawieniu się "Harry'ego Pottera i przeklętego dziecka". Czy uzasadniona? Dobre pytanie.
Może zacznijmy od tego: nie mówimy o powieści, a o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie wiem czemu, ale patrząc na okładkę pomyślałam: oho, to coś w klimacie "Szklanego tronu". Wrażenie zaraz zniknęło - po przeczytaniu pierwszych stron stwierdziłam, że "nie, chwila, temu bliżej do Igrzysk śmierci"... Cóż, tak naprawdę, przynajmniej według mnie jest to coś pomiędzy...
Victoria Aveyard osadziła fabułę "Czerwonej królowej" w ponurym, podzielonym na dwie kasty świecie - niemal równych bogom Srebrnych, obdarzonych niezwykłymi zdolnościami, o srebrnej krwi w żyłach; i Czerwonych - uciskanych przez tych pierwszych, służących im zwykłych śmiertelników, których krew jest... cóż, czerwona. Tę czerwień od lat chłepcze ziemia Norty, krainy, w której dzieje się cała historia i wrogiego jej kraju, Lakelandii - pomiędzy mocarstwami trwa wojna, na którą za sprawę Srebrnych walczą zwykli Czerwoni...
A gdyby tak wśród Czerwonych urodził się ktoś, kto miałby moc większą od każdego Srebrnego? Jak na przykład Mare Barrow, dziewczyna z ubogiej Czerwonej rodziny, która w efekcie splotu różnych wydarzeń trafia na królewski dwór (Srebrnych, rzecz jasna), ujawnia swoją moc, o której nie miała wcześniej pojęcia, i zostaje wciągnięta w wir pałacowych intryg? Do tego dochodzi jeszcze rebeliancka Czerwona Gwardia, która coraz śmielej próbuje przejąć władzę w kraju...
Skąd wzięła się moja bardzo pozytywna ocena, mimo licznych przytyków, które pojawią się za chwilę? Otóż niezwykle spodobało mi się to, że do końca powieści nie mogłam się domyślić, kto jest tu tym dobrym, a kto tym złym. Bohaterowie zmieniali maski w zawrotnym wręcz tempie, co sprawiało, że nie mogłam się powstrzymać przed przeczytaniem kolejnego rozdziału ("kto zdradzi tym razem?!"). Wartka fabuła i ciekawy pomysł, oraz intryga za intrygą zasługują na pochwałę - to właśnie rzeczy, które przyciągają czytelnika.
A teraz czas na wspomniane wcześniej przytyki. Po pierwsze - sam temat, choć ubrany w ładne szatki, jest już nieco zużyty, mimo że nie nudny - Wybraniec walczy z systemem o lepsze jutro. Hm, ale to by się spodziewał, że Mare Barrow okaże się kimś wyjątkowym... No właśnie - wszyscy.
Kolejnym aspektem, który mi zgrzytał, jest postać głównej bohaterki. Nie lubię postaci nadmiernie wyidealizowanych (patrz: Tris z "Niezgodnej"), doskonałych pod każdym względem, ale jak wiadomo, żadna skrajność nie jest dobra - bohaterkę, która cały czas powtarza, jaka jest okropna i winna temu, co się dzieje, również trudno strawić, nawet jeśli ma trochę racji. Jest to po prostu nieco nierealne - jesteśmy ludźmi, nie lubimy dostrzegać swoich wad.
Następnie - skojarzenie z "Igrzyskami śmierci", nasuwające się wręcz od razu. Hm, podział ludzi na kasty? Gdzieś to już było... Nastolatka walcząca z systemem i stająca się symbolem rebelii przeciw niemu? To też było... Wiem, że pewnie ten temat pojawi się jeszcze nie raz, bo daje olbrzymie pole do manewru, ale trochę to drażni...
Na koniec jeszcze mała uwaga co do tłumaczenia określeń konkretnych Srebrnych - Wodniak, Żeleziec i inne takie kwiatki. Domyślam się, że nie można było przetłumaczyć tego inaczej, ale nieodmiennie miałam wrażenie, że czytam nie o potężnej istocie, zdolnej zatopić człowieka skinięciem dłoni, a o jakimś dziwnym zwierzaku czającym się w szuwarach. Ot, dygresja.
Skąd zatem moja wysoka ocena i przypisanie do półki "Ulubione"? Chyba stąd, że recenzję piszę jakiś czas po przeczytaniu, a ocenę wystawiłam zaraz po. Nie da się ukryć, książka pozostawia po sobie pozytywne wrażenie i ciekawość, co będzie dalej. Dopiero spokojna analiza wszystkich za i przeciw nieco studzi tę euforię.
Tę powieść mogę z czystym sumieniem polecić tym, którzy szukają lekkiej rozrywki dla mózgu czy tez pożywki dla wyobraźni, jednak nie osobom, które szukają historii pokroju, chociażby, "Igrzysk śmierci".

Nie wiem czemu, ale patrząc na okładkę pomyślałam: oho, to coś w klimacie "Szklanego tronu". Wrażenie zaraz zniknęło - po przeczytaniu pierwszych stron stwierdziłam, że "nie, chwila, temu bliżej do Igrzysk śmierci"... Cóż, tak naprawdę, przynajmniej według mnie jest to coś pomiędzy...
Victoria Aveyard osadziła fabułę "Czerwonej królowej" w ponurym, podzielonym na dwie kasty...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Hm. Od czego by tu zacząć...
To moja pierwsza książka autorstwa pani Miszczuk. Zachęcona pozytywnymi opiniami o jej innych powieściach, zdecydowałam się przeczytać "Szeptuchę", między innymi za sprawą fascynacji wszystkiego co ma w sobie choć kroplę mitologii pogańskiej. I szczerze mówiąc trochę się rozczarowałam.

Historia dzieje się w alternatywnej rzeczywistości. Polskiej.
XXI wiek - jest. Technologia - jest. Miasta pełne blokowisk i samochodów - są. Nie ma natomiast chrześcijaństwa...Autorka bowiem postanowiła odpowiedzieć sobie na pytanie, co by było gdyby Mieszko I jednak nie przyjął chrztu. Tworzy się z tego całkiem ciekawy obrazek - z jednej strony tętniące życiem, nowoczesne miasta, spowite siecią wyasfaltowanych ulic, którymi jeżdżą autobusy i samochody, z drugiej zaś - obchody Jarego Święta, Nocy Kupały czy modlitwy do płanetników o dobrą pogodę. Ludzie ustalają się w kolejki do wykwalifikowanych lekarzy, ci jednak, których na to stać, zupełnie jawnie udają się do szeptuchy po rady na wszystko - od bólu głowy po złamane serce.
Do takiej właśnie szeptuchy trafia na nauki główna bohaterka powieści - Gosława Brzózka, dwudziestoczteroletnia, świeżo upieczona lekarka. Zanim obejmie jednak wymarzoną posadę, musi udać się na roczne praktyki do jednej z szeptuch - zielarki i naszego słowiańskiego odpowiednika szamanki. Ta zaś żyje w świętokrzyskiej wsi, a to się Gosi nie uśmiecha - najchętniej ani na chwilę nie wchodziłaby do lasu, nienawidzi kleszczy i życia bez bieżącej wody, a poza tym tak naprawdę nie wierzy w skuteczność ziół i mamrotanych przez szeptuchę zaklęć - woli antybiotyki.
Koniec końców na wieś jednak przyjeżdża, co uruchamia całą lawinę zdarzeń - szukanie kwiatu paproci czy rozmowy ze słowiańskimi bogami to tylko próbka tego, co ją czeka. Oczywiście, nie można zapomnieć o miłości - ta to już jest jak hiszpańska inkwizycja - nikt się jej nie spodziewa, a ona czai się za rogiem...

Pierwszym, co zaczęło mnie drażnić, jest osoba głównej bohaterki –takiej typowej miastowej, płytkiej jak kałuża i w dodatku skupionej chyba tylko na tym, że ma JUŻ dwadzieścia kilka lat, i NADAL nie spotkała miłości swojego życia. Przyznaję, z początku wmawiałam sobie, że Gosława przejdzie jakąś wewnętrzną przemianę, że to tylko pierwsze wrażenie... Niestety utrzymuje się ono przez całą książkę. Rozumiem, można nie lubić natury i nie wierzyć w ziołolecznictwo, można podważać istnienie bogów, w które wierzy cała reszta, ale chyba nie po tym, jak się z nimi rozmawiało, czyż nie? Poza tym jest raczej monotematyczna – jej hipochondria robi się męcząca dla czytelnika, a kiedy do tego dochodzi jeszcze obsesyjne zadurzenie w tajemniczym Mieszku, czytający ma ochotę łupnąć książką o ścianę. I to solidnie. Przysięgam na Światowida.

Kolejną rzeczą jest aspekt historyczny. Nie chce mi się za bardzo wierzyć, by przez tysiąc lat jednej, i tej samej dynastii, w tym przypadku Piastów, udało się utrzymać władzę. Cóż, przyjmijmy, że im się to udało. Co w takim razie z mostem Poniatowskiego, bo takowy też się w powieści pojawia? Nie wspominając już o sytuacji w Europie – przecież sytuacja w Polsce też miała na nią wpływ, niemożliwe jest więc, by tak ważna kwestia jak brak chrześcijaństwa (a także wszelkie jej następstwa - brak chrześcijaństwa na terenie księstwa Litewskiego chociażby) pozostała bez wpływu na resztę kontynentu, tu zaś mamy przedstawione to tak, że wszystko jest jak jest, tylko, taki szczegół, Polska nadal jest monarchią. W dodatku pogańską. To mi przez całą książkę zgrzytało.
Jeśli chodzi o słowiańskie obrzędy i wierzenia, raczej nie można im nic zarzucić. Podobało mi się przenikanie światów – rzeczywistego i mitologicznego. Płanetnicy między ludźmi, rusałki pracujące w barach i bogowie pojawiający się we wsi podczas świąt- to zdecydowanie było coś, co dodawało uroku całej historii. Mam tylko jedną, małą uwagę: pogańscy Słowianie raczej nie grzebali swoich zmarłych – a już na pewno nie chowali ich w trumnach, w, że tak powiem, całości. Jeśli coś już trafiało do ziemi, to urny z prochami – polowanie na wąpierza nie ma więc tutaj zbyt wiele sensu…
Mogę jedynie dać dużego plusa za postać szeptuchy Jarogniewy – tej akurat nic nie brakuje, a jej rady dawane pacjentom (wraz z naciąganiem ich na tanie chwyty reklamowe, jak na przykład mówienie gwarą czy odpowiedni ubiór) były chyba jedynym, co pozwoliło mi doczytać tę książkę do końca...

Jak już mówiłam, rozczarowałam się. I nie chodzi tu o pomysł, bo ten jest oryginalny i ciekawy – tylko o jego realizację. Jeśli chce się już pisać o rzeczywistym świecie, z użyciem rzeczywistej historii – trzeba się w tą historię wgłębić, zadać sobie pytanie, czy przypadkiem usunięcie jednego zdarzenia nie spowoduje kolejnych zmian. Poza tym, niech mi kwiat paproci na dłoni wyrośnie, ile można słuchać o strasznych krwiożerczych kleszczach?!

Hm. Od czego by tu zacząć...
To moja pierwsza książka autorstwa pani Miszczuk. Zachęcona pozytywnymi opiniami o jej innych powieściach, zdecydowałam się przeczytać "Szeptuchę", między innymi za sprawą fascynacji wszystkiego co ma w sobie choć kroplę mitologii pogańskiej. I szczerze mówiąc trochę się rozczarowałam.

Historia dzieje się w alternatywnej rzeczywistości....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Klątwa z przeszłości? Znamy…
Główny bohater, z pozoru śmiertelnik jakich wielu? Było…
Księga pełna tajemnic? Znamy…
Znamy, znamy, znamy. A jednak z tych na pozór znanych elementów można utworzyć coś zupełnie nowego…

Erika Swyler głównym bohaterem swojej powieści uczyniła Simona Watsona, młodego bibliotekarza, zamieszkałego na wybrzeżu Long Island i borykającego się z tym samym problemem co inni mieszkańcy tych okolic – domem osuwającym się do morza. Co roku żarłoczne fale pożerają kolejny fragment nabrzeża, przybliżając dom Simona do utonięcia – w tych samych wodach, w których utonęła jego matka…
Simon żyje samotnie. Najbliższymi mu ludźmi jest Frank McAvoy, przyjaciel rodziny z dawnych lat i jego córka, Alice, w której bibliotekarz się podkochuje. Czasem w jego życiu pojawia się też młodsza siostra – Enola, pracująca w cyrku wróżbitka. Spotkania te są jednak przelotne – to raczej Simon odwiedza ją na trasie przejazdu jej cyrku, niż ona jego. Enola bowiem za nic nie chce wracać do domu, toteż kiedy pewnego dnia, ni z tego, ni z owego, pojawia się na progu, w głowie Simona zapala się czerwona lampka. Raptem kilka dni wcześniej otrzymał bowiem tajemniczą księgę – księgę w której pojawia się nazwisko jego babki. A pojawia się w kontekście nieco przygnębiającym, bo w zapisku informującym o jej śmierci poprzez utonięcie, w dniu 24 lipca. Kilkanaście lat później zaś, tego samego dnia, utonęła matka bibliotekarza… Rocznica jej śmierci zbliża się wielkimi krokami, a Enola z każdym dniem staje się coraz bardziej niespokojna…
Simon rozpoczyna dochodzenie. Dlaczego księga trafiła akurat do niego? Dlaczego i matka, i babka, utonęły tego samego dnia? I dlaczego w wykładanych przez Enolę kartach pojawiają się cały czas te same symbole?

Książka wciąga. Naprawdę wciąga, trudno się od niej oderwać. Pomysł, jak już mówiłam – oryginalny, mimo że posklejany z używanych już motywów. Akcja jest dość wartka, praktycznie od początku do ostatniej strony. Owszem zdarzały się drażniące zastoje, ale rzadko. Plus.
Co do języka również nie mam zastrzeżeń, o ile można o takowych mówić, czytając nie oryginał, a tłumaczenie. Czyta się je lekko i przyjemnie, nie wychwyciłam żadnych wyraźnych zgrzytów. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że podobnie byłoby w przypadku oryginalnej wersji.
W powieści teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami sprzed wieków. Wydarzenia bieżące opowiada sam Simon, mamy zatem narrację pierwszoosobową. Retrospekcje streszczane są zaś przez osobę trzecią. Wprowadza to, przynajmniej z początku, pewien zamęt. Człowiek zdążył się już przyzwyczaić do narracji pierwszoosobowej, w czasie teraźniejszym, a tu – bum! – nagle narracja trzecioosobowa. Trzeba do tego przywyknąć, niemniej wprowadza to nieco chaotyczności, choć, po prawdzie, nie wiem, czy tę historię dałoby się opowiedzieć inaczej.
Kolejny plus należy się autorce za bohaterów. Postacie są realne, z charakterem. Niemal ma się je przed oczami –nieco szaloną Enolę czy tajemniczego niemego wróżbitę. Najmniej „wyraźny” jest chyba sam Simon – przez to, że to on opowiada tę historię, jego postać ginie, jest chyba najmniej wyrazista ze wszystkich…
Podobają mi się powieści, w których okazuje się, że każdy, z pozoru najmniej znaczący element, miał znaczenie. Erice Swyler udało się to pierwszorzędnie – początek historii jest jak wysypanie puzzli z pudełka. Potem zaś, krok po kroku, zaczyna je ze sobą łączyć w większe fragmenty, tak że dopiero na końcu możemy dostrzec cały obraz i połącznia między poszczególnymi postaciami; połączenia, których się najmniej spodziewaliśmy. Plus. A nawet dwa!
Na koniec chciałam zwrócić uwagę na jeszcze jeden detal: pani Swyler sama wychowała się na Long Island. Sztuką jest pisać ciekawie o miejscach, które się zna, umieścić w realnej scenerii nierealną historię.

Po tę książkę sięgnęłam w ciemno – na zasadzie: o, ciekawy tytuł, zobaczę co to. Myślę, że warto było. Debiut mogę uznać za udany. Może nie zasługuje na Nobla – ale udany.
Warto przeczytać.

Klątwa z przeszłości? Znamy…
Główny bohater, z pozoru śmiertelnik jakich wielu? Było…
Księga pełna tajemnic? Znamy…
Znamy, znamy, znamy. A jednak z tych na pozór znanych elementów można utworzyć coś zupełnie nowego…

Erika Swyler głównym bohaterem swojej powieści uczyniła Simona Watsona, młodego bibliotekarza, zamieszkałego na wybrzeżu Long Island i borykającego się z tym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chyba każdy z nas był w dzieciństwie raczony historiami o potworach, które czają się za rogiem. Każdy z nas słyszał też zapewne historie o uzdolnionych magicznie ludziach, odmiennych od reszty i za tę odmienność izolowanych. Wielu z nas wierzyło w te historie jako małe dzieci. Ilu z nas wierzy teraz, po upływie kilku lat? No właśnie - niewielu...
Jacob, bohater powieści Ransoma Riggsa "Osobliwy dom pani Peregrine" nie był wyjątkiem. Całe dzieciństwo wsłuchiwał się w opowieści swojego dziadka, Abrahama Portmana, w historie o sierocińcu, w którym ten spędził swoje młode lata; o domu, którym opiekował się palący fajkę sokół, a który zamieszkiwały magiczne dzieci. Były też i potwory - straszne, czarne istoty o oczach bez źrenic i mackach wyrastających spomiędzy zębów. Dowodem zaś na te niezwykłe opowieści były zdjęcia osobliwych dzieci - czasem nieco niepokojące, nie tylko dla siedmiolatka.
Z czasem jednak zdjęcia straciły na wiarygodności - lewitująca dziewczynka była podwieszona na czymś, co znajdowało się za nią, cherlawy chłopiec unosił nad głowę nie głaz, a kawał styropianu... Słowem, dorastający chłopak zaczął dostrzegać, że każda z fotografii jest zmontowana. Opowieści dziadka straciły zaś cały urok i stały się zwykłymi bajkami. Przez kilka lat żaden z nich do tego nie wracał, do dnia, w którym potwory z opowieści znowu dały o sobie znać.
Jacob, twierdzący, że jego dziadka zamordowały potwory o mackach wyrastających z ust, został uznany za ofiarę halucynacji. Zestresowanego chłopaka wysłano do psychiatry i przypisano mu leki, ale mimo to nadal budził się w nocy z krzykiem, za sprawą koszmarów, których dźwięczały ostatnie słowa Abrahama Portmana - coś o Ptaszysku, pętli i grobie starca...
Koszmary nie ustępowały przez kilka miesięcy, więc w końcu lekarz Jacoba uznał, że jedynym sposobem na pozbycie się mar jest wyprawa do miejsca, o którym opowiadał dziadek - do sierocińca na wyspie Cairnholm; i odkrycie, skąd brały się niesamowite historie. Prawda okazała się jednak jeszcze bardziej niesamowita... Ale i niepokojąca.

Na wstępie: autor powinien dostać brawa za sam pomysł - nietuzinkowy, o co w dzisiejszych czasach coraz trudniej. Wydawnictwo zaś, które wydało tę książkę w Polsce - Media Rodzina - punkt za przyjemne w odbiorze tłumaczenie pani Małgorzaty Hesko-Kołodzińskiej i wydanie - twarda oprawa i sztywny, niedrący się zaraz papier to coś, co lubię.
Przejdźmy zatem do sedna:
Przyznaję, bez wątpienia ciekawą ideą jest wykorzystanie starych, zmontowanych zdjęć jako rdzenia całej powieści. Możemy na bieżąco przyglądać się osobliwym dzieciom, poza tym historia zyskuje wtedy nową spójność i wymiar - na kanwie rzeczywistych zdjęć powstała zupełnie nowa historia. trzeba to na pewno zapisać autorowi na plus, bowiem utworzenie nierzeczywistej historii na bazie rzeczywistych elementów łatwe nie jest. Uprzedzam, niektóre zdjęcia, mimo wyraźnego montażu, bywają nieco niepokojące...
Fabuła również wciąga. Może nie tak, jak zachwalają na odwrocie książki, niemniej ma w sobie to "coś". Autorowi bardzo dobrze udało się utrzymać klimat tajemniczości, a opisy zniszczonego przez bomby domu dziecka na mokradłach mogą wywołać ciarki u kogoś obdarzonego bujniejszą wyobraźnią.
Mam jednak zastrzeżenia do nazwania tej powieści "thrillerem dla młodzieży". Dla młodzieży, owszem, jest, w dodatku w różnym wieku, ale thrillerem bym tego nie nazwała. Raczej umiarkowanie straszną powieścią przygodową. Jeśli ktoś chce zarwać noc, trzęsąc się ze strachu, odsyłam go gdzie indziej.
Myślę, że jest to wartościowa książka, może dlatego, że nieco odbiega od standardu książek należących do działu fantastyka młodzieżowa - magia tutaj nie objawia się pod postacią promieni strzelających z palców, potwory mogą być zwykłymi ludźmi, a główny bohater nie jest wcale idealny, ba, poboczni też nie, nawet, nieomylna jak by się wydawało, pani Peregrine. Jest to zawsze coś, co w moich oczach podnosi wartościowość powieści.

Myślę, że chętnie przeczytam następną część cyklu, bo, nie ukrywam, jestem ciekawa, jak dalej potoczą się przygody Jacoba i jego osobliwych przyjaciół. Sięgnę jednak po nią ze świadomością, że zasnę spokojnie, a czytanie obędzie się bez podskakiwania na dźwięk każdego, nawet najmniejszego szelestu. Silne wrażenia i galopujące tętno raczej się tu nie pojawią. Ot, umiarkowanie ciekawy wypełniacz czasu.

Chyba każdy z nas był w dzieciństwie raczony historiami o potworach, które czają się za rogiem. Każdy z nas słyszał też zapewne historie o uzdolnionych magicznie ludziach, odmiennych od reszty i za tę odmienność izolowanych. Wielu z nas wierzyło w te historie jako małe dzieci. Ilu z nas wierzy teraz, po upływie kilku lat? No właśnie - niewielu...
Jacob, bohater powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyznaję, do "Tytanów" podeszłam raczej sceptycznie, bez szczególnych oczekiwań. Po przeczytaniu zaś ostatniego rozdziału przez długą chwilę gapiłam się w przestrzeń, niezdolna sformułować jakiegoś logicznego stwierdzenia. Po mojej głowie pałętało się tylko jedno: dawno nie czytałam tak wciągającej książki!

Główna bohaterka powieści, siedemnastoletnia Astrid Sullivan, to dziewczyna z charakterem, oślim uporem i bzikiem na punkcie wyścigów tytanów - mechanicznych koni, atrakcji Detroit na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Odkąd ujrzała pierwszy wyścig, ogląda i dokładnie analizuje każdy kolejny, ze świadomością, że nigdy nie będzie jej dane wykorzystać tej wiedzy, ponieważ wyścigi tytanów to sport jedynie dla elity, rodzina Astrid zaś jest jej zupełnym przeciwieństwem - ojciec dziewczyny kolejny raz stracił pracę i grozi im utrata domu.
Los jednak jest przewrotny. W efekcie splotu różnych wydarzeń drogi Astrid i Skobla, pierwszego modelu tytana-prototypu, przecinają się. Dziewczyna otrzymuje niepowtarzalną szansę wzięcia udziału w wyścigach, co jest nadzieją na uratowanie rozpadającej się rodziny. Ścieżka do sukcesu jest jednak pełna pułapek i przeszkód, a także zwrotów o 180 stopni. Niemal do końca nie byłam w stanie przewidzieć zakończenia. Słodko-gorzkiego.
Przede wszystkim - czapki z głów za tak dynamiczne opisy każdego z wyścigów. Kto choć raz siedział na koniu, kto choć raz na nim galopował - dobrze zna towarzyszące temu emocje. A autorce udało się je opisać w sposób pierwszorzędny. Za to bez wątpienia należy jej się ukłon.
Na pochwałę zasługuje też sam pomysł mechanicznego konia i ukazanie go w całej jego majestatycznej krasie. Kto śmiałby temu przeczyć, niech wczyta się w opisy!!!
Podoba mi się też postać bohaterki - jest, można powiedzieć, realna. Nie wyidealizowana, nie przerysowana - proporcje między elementami negatywnymi i pozytywnymi zostały, według mnie, zachowane.
Na koniec zostawiłam jedyną, i tak naprawdę niewielką, przysłowiową kroplę dziegciu. Tłumaczenie. Co prawda nie czytałam oryginału, ale są chwile, w których coś mi zgrzyta - kolejność wyrazów w zdaniu, pojedyncze słowa. Są to jednak naprawdę drobiazgi, które w żaden sposób nie wpływają na odbiór historii.
Jak już mówiłam: czapki z głów. Oby więcej takich książek!!!

Przyznaję, do "Tytanów" podeszłam raczej sceptycznie, bez szczególnych oczekiwań. Po przeczytaniu zaś ostatniego rozdziału przez długą chwilę gapiłam się w przestrzeń, niezdolna sformułować jakiegoś logicznego stwierdzenia. Po mojej głowie pałętało się tylko jedno: dawno nie czytałam tak wciągającej książki!

Główna bohaterka powieści, siedemnastoletnia Astrid Sullivan, to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to