rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Doktor Sen", czyli odpowiedź na pytanie "a co się stało z tym chłopcem z Lśnienia?", które, jak podaje sam Autor w notce wieńczącej książkę, stało się jego powtarzaną przez lata mantrą, zagadką, która z czasem stawała się obsesją.

King wraca zatem do rodziny Torrrance, poznanej przed laty w nieobcej większości osób obcujących z literaturą powieści "Lśnienie", klasyce grozy, aby znaleźć odpowiedź na postawione powyżej pytanie. Robi to, aby zaspokoić zarówno oczekiwania Odbiorcy, jak i w pewien sposób rozliczyć się ze swoją pisarską przeszłością.

Pomimo tego, że powieść nie oferuje od pierwszych stron niezwykle wartkiej, porywającej akcji, a Autor raczej stawia na powolne rozkręcanie fabuły, historia starszej wersji Dana Torrence w jakiś niewytłumaczalny sposób hipnotyzuje i już od pierwszych akapitów dostarcza sporo satysfakcji. Być może dlatego, iż King po raz kolejny sięga po temat życiowy, wykorzystując go jako doskonałe tło opowiadanej historii oraz wyrażania samego siebie. Osobiście od początku odniosłem wrażenie, że nie mamy w przypadku "Doktora Sen" do czynienia z typową powieścią grozy, a raczej przemyśleniami autora na temat pytania, jakie zadaje sobie niejedno z nas, mianowicie "a co by było, gdyby…?". Oczywiście, nie brakuje tutaj elementów horroru, pojawia się krew, morderstwa, ból, niewytłumaczalne zniknięcia czy swojego rodzaju energetyczne wampiry i siły nadprzyrodzone. Utrzymuje to Odbiorcę w nerwowym napięciu, podnosząc nieco poziom adrenaliny w krążącej w żyłach krwi, ścinanej od czasu do czasu nieco brutalniejszym epizodem.

Główną jednak osią fabularną powieści, moim zdaniem, jest przeszłość, a dokładniej umiejętność rozprawienia się z nią w odpowiednim czasie i we właściwy sposób. Jest to bowiem klucz do prawidłowego funkcjonowania w chwili obecnej, zarówno w przypadku głównego bohatera jak i każdego z nas, oraz stawiania czoła nadchodzącej, niejednokrotnie wymagającej przyszłości. Nie jest tajemnicą, że w życiu uczymy się na błędach - swoich lub innych - oraz wyciągamy różne daleko idące wnioski, mające bezpośredni wpływ na rozwój nas samych, zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym.

Przykładem jest Dan Torrance. Co by było, gdyby brutalnie doświadczony w dzieciństwie chłopiec, już jako mężczyzna nie zebrał w sobie odwagi, nie stanął twarzą w twarz z gnającymi za nim od czasów dzieciństwa demonami przeszłości w postaci przemocy i alkoholizmu ojca? Utopiłby się w kałuży własnych wymiocin, gdzieś w półmroku śmierdzącego stęchlizną zaułka? A może dałby się zabić, w czasie pijackiej burdy? Bohater starał się uciekać przed ścigającymi go bolesnymi wspomnieniami i wstydliwym dziedzictwem, kierującymi niechybnie do uzależnienia i alkoholizmu, co z kolei mogło doprowadzić do następstw dużo poważniejszych niż zarzygana o poranku pościel. Do jego całkowitej autodestrukcji.

W takich sytuacjach jednak ucieczka nie jest, jak się okazuje, drogą właściwą, ponieważ prowadzi donikąd, a niejednokrotnie najpewniej do zakładu odwykowego, szpitala psychiatrycznego, a w najgorszym wypadku dwa i pół metra pod ziemię. Pojawiające się obrzydzenie, wstręt do samego siebie, depresja i alkoholizm zmuszają w końcu Dana do zatrzymania się i zawrócenia, stawienia czoła ścigającej go bez opamiętania przeszłości. Zrzucenia z barków niechcianego dziedzictwa ojca.

Punktem przełomowym w życiu tego człowieka okazuje się być przyznanie do swojej słabości, szukanie i przede wszystkim skorzystanie z pomocy innych osób, które taką pomoc bezinteresownie oferują. Nie ma niczego złego w szukaniu wsparcia w chwili, gdy nie potrafimy uporać się sami ze sobą i z deptającą nam po piętach, kąśliwą przeszłością, niejednokrotnie pełną wstydu i rozgoryczenia. Choć zdaję sobie sprawę, iż nie jest to zadanie łatwe, zmusza nas bowiem do przyznania się do popełnionych błędów i słabości. Do zaakceptowania ponurej prawdy o nas samych. My sami, nasza spaczona przez brutalną przeszłość mentalność, może okazać się naszym największym życiowym przeciwnikiem, jeśli nie najzagorzalszym wrogiem.

Historia Torrance'a wskazuje jednak jednoznacznie, że z przeszłością trzeba się rozliczyć, by móc w pełni ruszyć dalej. Po to, aby być może na ostrym zakręcie czyjegoś życia stać się dla tego kogoś mentorem i podporą. Dać komuś szczęście. W chwili, gdy w naszym najbliższym otoczeniu pojawi się nieoczekiwane wołanie o pomoc, którego nie zauważają inni. Wówczas to będzie nam dane spłacić dług, zaciągnięty u kogoś innego, być może poczuć wiążącą się z tym pomocnym gestem satysfakcję lub spełnienie.

Podsumowując, uważam, że King po raz kolejny "odwalił kawał dobrej roboty", serwując nam ciekawą opowieść, podszytą głębszym znaczeniem, pełniejszą niż pospolite, śmieciowe wręcz czytadła, jakich pełno obecnie na sklepowych półkach. Dyskretne wplatanie głębszego przekazu, swojego rodzaju nauki świadczy o światowej klasie oraz doświadczeniu życiowym pisarza. Tym bardziej na uwagę zasługuje fakt, że historia Dana jest zarazem osobistym rozliczeniem z niedającą spokoju przeszłością literacką Autora. Z pełną świadomością zachęcam do lektury nawet osoby, którym obce pozostaje "Lśnienie".

"Doktor Sen", czyli odpowiedź na pytanie "a co się stało z tym chłopcem z Lśnienia?", które, jak podaje sam Autor w notce wieńczącej książkę, stało się jego powtarzaną przez lata mantrą, zagadką, która z czasem stawała się obsesją.

King wraca zatem do rodziny Torrrance, poznanej przed laty w nieobcej większości osób obcujących z literaturą powieści "Lśnienie", klasyce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Smętarz dla zwierzaków" to opowieść, w której motywem przewodnim jest nie tylko śmierć, jak można się słusznie domyślać, lecz ogólne doświadczenie głębokiej, rozdzierającej serce straty. Straty, która jest w stanie odebrać każdemu człowiekowi zdolność zdroworozsądkowego pojmowania wydarzeń, w których ów człowiek uczestniczy, powodując jego zatracenie w narastającym wirze bezradności i miotając nim w odmęty szaleństwa.

Stephen King po raz kolejny udowadnia, że określenie Mistrza Grozy nie zostało mu nadane za darmo. Doskonale poprowadzona fabuła "Smętarza", która - choć może nieskomplikowana - wciąga od pierwszej do ostatniej strony i nie nudzi ani przez chwilę, co więcej - z każdym akapitem, aż do ostatnich stron nabiera rozpędu. Wówczas Odbiorca ma do czynienia z dziwnymi, niepokojącymi zwrotami akcji. "Smętarz" przypomina tym samym starannie nakręcaną spiralę grozy rodem z najlepszych opowiadań H. P. Lovecrafta. Ponadto sam klimat, monologi, bogactwo opisów, zwłaszcza dotyczących tych rzeczy najbardziej wstrząsających, jak rozkopywanie grobów, również kojarzy się z doskonałą prozą Samotnika z Providence.

Zauważalny jest wyraźny, klasyczny podział świata przedstawionego na strefę Sacrum i Profanum - i daje się to odczuć już na wstępie, kiedy mowa o nieschodzeniu z wyznaczonej ścieżki lub kiedy w snach pojawiają się dziwne, niepokojące wizje a wreszcie, gdy główny bohater wraz ze swoim przyjacielem przekraczają pewną namacalną granicę, barierę - opuszczając tym samym przeznaczone dla ludzi Sacrum i zapuszczając się w tereny dzikie, niebezpieczne i rządzące się prawami niezrozumiałymi dla zwykłego śmiertelnika.

Choć fabuła tej opowieści zdaje się być oczywista i nieskomplikowana od samego początku, gdy tylko Odbiorca dowiaduje się o istnieniu oraz właściwościach tajemniczego cmentarza, nie uznałbym tego za wadę. Wręcz przeciwnie - wydaje mi się, że dzięki temu z jeszcze większą ochotą wertowałem kolejne strony książki. Może spowodowała to kreacja głównego bohatera - mamy tutaj do czynienia z człowiekiem na pierwszy rzut oka trzeźwo myślącym i wykształconym, bo w końcu lekarzem. Co w takim przypadku mogłoby pójść nie tak? Przecież taka postać doskonale zdaje sobie sprawę z praw natury rządzących ludzką egzystencją, miała już wcześniej do czynienia ze zjawiskiem śmierci, rozumie jej biologiczne podłoże. I chyba właśnie to okazało się być dla tej postaci zgubne.

Ukazanie psychologicznej przemiany, wręcz upadku takiego bohatera było właśnie tym elementem grozy, narastającej z każdą kolejną stroną tej historii. Próba nierównej walki głównego bohatera z nieuchronnym fatum, brak umiejętności radzenia sobie z wielką emocjonalną stratą, powolne popadanie w szaleństwo były tym, co w jakiś sposób podświadomie wywoływało kąśliwe dreszcze przebiegające wzdłuż kręgosłupa. I tak jak wspomniałem wcześniej, choć wydarzenia były w pewnym sensie do przewidzenia, to jednak sam jako Czytelnik chciałem się przekonać, czy bohater ulegnie obłędowi, czy jednak uda mu się przeciwstawić fatum.

Jak zawsze warto zwrócić uwagę na nienaganne i niewymuszone bogactwo opisów Autora, dzięki którym historia, choć "zalatująca" mocno elementami nadprzyrodzonymi, w ogólnym rozrachunku wydaje się nad wyraz prawdopodobna. Doskonale zarysowane tło opowieści oraz bohaterów, dialogi, spora dawka szczegółów, sprawiająca, że miejsca i postaci wydają się bardziej realne a wydarzenia potencjalnie prawdziwe są chyba kluczem do poczytności i sukcesu Kinga. Bohaterów wręcz nie da się nie lubić, a skoro tak, to nie może zabraknąć i głębokiego współczucia dla niewyobrażalnej straty, jakiej doświadczają.

Podsumowując, sądzę, że "Smętarz dla zwierzaków" jest doskonałą propozycją dla osób, które chciałby rozpocząć przygodę z prozą Stephena Kinga lub z horrorem, a może i z jednym i z drugim. Fabuła mknie jak strzała, nabierając coraz to większej prędkości im bliżej finału Odbiorca się znajduje. Opowieść wciąga, wywołuje poczucie dziwnie niezrozumiałej i narastającej grozy, a także pozwala na chwilę refleksji. Pozwala na postawienie sobie pytania, czy człowiek ma prawo ingerować w naturalną kolej rzeczy, czy wolno mu przeciwstawiać się naturze, naginać lub wręcz łamać zasady, które zostały przez nią ustanowione. Czy naukowe podejście, oparte na książkowej wiedzy na to pozwala, czy lepiej czasami odpuścić, pozwalając, by wydarzenia biegły według odwiecznie ustalonych praw? Być może ta historia powinna być potraktowana jako lekcja w dzisiejszych czasach, kiedy człowiek usilnie stara się dorównać Bogu?

"Smętarz dla zwierzaków" to opowieść, w której motywem przewodnim jest nie tylko śmierć, jak można się słusznie domyślać, lecz ogólne doświadczenie głębokiej, rozdzierającej serce straty. Straty, która jest w stanie odebrać każdemu człowiekowi zdolność zdroworozsądkowego pojmowania wydarzeń, w których ów człowiek uczestniczy, powodując jego zatracenie w narastającym wirze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przerażająca, przeszło tysiącstronicowa 'cegła' napawała mnie lękiem, zanim jeszcze na dobre zanurzyłem się w świecie wykreowanym przez współczesnego Mistrza Grozy, właśnie z racji swojej porażającej objętości oraz ograniczonego czasu, jaki mogłem przeznaczyć każdego dnia na lekturę. Czułem jednak, że czarne tomiszcze o aksamitnej oprawie nawiązującej do filmowej adaptacji od jakiegoś czasu przyzywa mnie, podobnie jak tytułowe TO wabiło swoje dziecięce ofiary… Aż wreszcie uległem i przeżyłem… coś naprawdę nieprawdopodobnego.

Do lektury zachęciła mnie między innymi wspomniana ekranizacja, rozbita na dwa epizody, która nie tak dawno gościła na ekranach kin. Obrazy te, zwłaszcza część pierwsza, przypadły mi do gustu na tyle, że ciekawość dotycząca tego 'co tam jeszcze filmowcom umknęło' wreszcie zwyciężyła. I trzeba przyznać, że choć film był całkiem dobry, to jednak bez książki umyka Odbiorcy sporo smaczków.

'TO' jest przede wszystkim opowieścią na temat czającego się wszędzie zła. I nie chodzi tutaj o samą personifikację tego zła w postaci klowna Pennywise'a lub innych formach jakie ów stwór przybierał, aby dostać w swe szpony swoje ofiary. Jest to opowieść na temat zła, jakie otacza zwykłych ludzi zewsząd i w każdym miejscu, a którego źródłem nie jest wcale jakaś kosmiczna siła lub przybysz z innego wymiaru, lecz my sami, nasze serca i umysły oraz stosunek do drugiego człowieka. Obojętność lub niechęć, a czasem nienawiść, którą okazujemy innej osobie ze względu na poglądy polityczne lub kolor skóry. I choć w trakcie lektury towarzyszymy grupce naszych dziecięcych bohaterów walczących ze swoimi własnymi fantastycznymi straszydłami, to jednak autor podsuwa ku nam coraz to różniejsze przejawy ludzkich niedoskonałości, na których wszechobecne zło bazuje i którymi się żywi. Dotyka problemu dyskryminacji na tle rasowym czy religijnym. Ukazuje problem przemocy fizycznej i psychicznej w rodzinach, przemocy wobec kobiet, o której te boją się mówić, będąc skazanymi na samotną walkę z prześladowcą pomiędzy czterema ścianami własnego mieszkania. Wskazuje na prześladowania i szykanę przez rówieśników, lub nieco starszą młodzież szkolną, która drwinę lub pastwienie się nad słabszym lub po prostu innym traktuje jak najlepszą rozrywkę w wolnym czasie. A także ukazuje szokującą i brzemienną w skutkach obojętność osób postronnych, szarych ignorantów i niemych obserwatorów, których właściwa reakcja w odpowiednim czasie mogła okazać się zbawienna. Myślę, że przykłady można by mnożyć, ale lepiej poszukać ich samemu w trakcie lektury.

Kilka słów na temat świata przedstawionego powieści, a także stylu autora, ponieważ te dwie rzeczy są ze sobą ściśle powiązane. Swoją przygodę z twórczością Kinga zacząłem tak naprawdę całkiem niedawno, co jednak zwróciło moją uwagę już po przeczytaniu pierwszych akapitów to niezwykła, wciągająca drobiazgowość opisów. Autor raczy nas wyśrubowanymi szczegółami, po mistrzowsku przedstawiając to co ma do przedstawienia w najmniejszych nawet detalach, a jednak mam wrażenie, że udaje mu się uniknąć jakiegoś przesytu, co mogłoby doprowadzić do znużenia Odbiorcy. Mnogość szczegółów tak bardzo podkreśla realizm opisywanych lokalizacji, zachowań czy osób, że mnie samemu przez myśl przeszło porównanie do reportażu lub pamiętnika dotyczącego prawdziwych miejsc lub wydarzeń. W trakcie lektury byłem pełen podziwu dla takiego kunsztu do tego stopnia, że czasem wyciągałem nos z książki, porażony wręcz tą drobiazgowością i zastanawiałem się, czy potrafiłbym opisać swoje podwórko, które widzę codziennie tak szczegółowo, jak King zrobił to z wymyślonym przez siebie miasteczkiem i jego historią oraz zasobami. Dzięki skrupulatnym opisom uzyskujemy wielowymiarowość wydarzeń oraz uczestniczących w nich bohaterów, co z kolei przekłada się na postęp akcji, która nie biegnie stricte od punktu A do punktu B, lecz wije się, tworząc meandry, które ni stąd ni zowąd przekształcają się wodogrzmoty.

Drobiazgowość opisów odnosi się także do fragmentów uśmiercania bohaterów, lub innych morderczych okropności, jakie pojawiały się na kartach opowieści. Czasami podnosiłem wzrok znad strony, pytając w duchu sam siebie, czy aby Autor jest normalny, bo sam nie wiem, czy normalny człowiek byłby w stanie w tak realistyczny sposób opisać (a w pierwszej kolejności w ogóle wymyślić!) takie okropieństwa, z jakimi Odbiorcy przychodziło się zmierzyć.

Kolejną sprawą jest sceneria, na tle której kształtuje się fabuła powieści. Przyjemnie było oderwać się od szarości codziennego, dorosłego życia i wraz z całą siódemką przedstawionych dzieci przeżywać ich różnorodne perypetie, cofając się tym samym w czasie dzięki sile własnych wspomnień. Przyjemnie było powspominać czasy, kiedy wraz z grupą znajomych biegaliśmy po lesie, budowaliśmy szałasy i mierzyliśmy się przy tym z własnymi strachami lub czymś na zasadzie "miejskich legend", często wymyślonymi i traktowanymi na wyrost. Zarówno tekst, jak i odżywające w ten sposób wspomnienia dały mi do zrozumienia jak wspaniały i elastyczny jest dziecięcy umysł i fantazja, dla których bariery niemal nie istnieją. Dopiero rutyna dorosłości zamyka je w ciasne ramy ograniczeń, zakazów i nakazów, sprawiając, że życie może stać się nudne, przewidywalne i monotonne. Choć kto wie, może w dobie powszechnej komputeryzacji się to zmieni, a dziecięca fantazja zostanie znacznie ograniczona przez ciągłą zabawę z ekranami smartfonów i tabletów.

Kończąc, muszę przyznać otwarcie, że finał powieści było dla mnie druzgocący. Śledziłem przygody bohaterów z zapartym tchem, czułem jak bardzo się zżyłem z całym tym przedstawionym uniwersum. Zakończenie zaś wskazywało wprost na nieuchronne zapomnienie, co okrutnie wręcz mnie przybiło. Pożegnania bohaterów, zacieranie się ich wspomnień i przeświadczenie o tym, że ich wspólna droga właśnie tu i teraz się kończy, że już prawdopodobnie więcej się nie spotkają a to, co ich łączyło przepadło. Myślę, że żadne zakończenie książki w ostatnim czasie tak bardzo mnie nie zdołowało. Ale to raczej z uwagi na fakt, że aktualnie sam przeżywam coś podobnego, muszę zapomnieć o kimś, kto był dla mnie najdroższy na świecie. Stąd tak mocny i osobisty odbiór finału.

Podsumowując, uważam TO za ciekawą i bogatą pozycję godną polecenia. A co więcej uważam, że można potraktować tę opowieść nie tylko, jako całkiem udany horror, ale także jako lekcję, uczącą nas brania na siebie odpowiedzialności, czasami nie tylko za nasze własne postępowanie, a także zrozumienia dla inności lub raczej niedoskonałości. Nauką wskazującą na fakt, że ignorancja nie jest właściwą drogą, że czasami trzeba zebrać się w sobie i stanąć twarzą w twarz z przeciwnością i przerażającym złem, zwłaszcza w przypadku jego najdrobniejszych przejawów. Bo kropla drąży skałę, tak mówią, a kropla do kropli może doprowadzić do powodzi, której opanowanie może później graniczyć z cudem. To tylko moja refleksja i interpretacja, ale mam nadzieję, że nie do końca błędna.

Przerażająca, przeszło tysiącstronicowa 'cegła' napawała mnie lękiem, zanim jeszcze na dobre zanurzyłem się w świecie wykreowanym przez współczesnego Mistrza Grozy, właśnie z racji swojej porażającej objętości oraz ograniczonego czasu, jaki mogłem przeznaczyć każdego dnia na lekturę. Czułem jednak, że czarne tomiszcze o aksamitnej oprawie nawiązującej do filmowej adaptacji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Morza Wszeteczne były pozycją, której lekturę zaplanowałem już dawno, została ona jednak odłożona nieco w czasie na rzecz innych opowieści. Do czytania zabrałem się w chwilę po obejrzeniu serialu Black Sails, kiedy to poczułem spore zainteresowanie tematyką piractwa i żeglugi. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, iż sięgam po fantastykę, jednakże obiecujący opis znajdujący się na tyle okładki oznajmiający klarownie, że mam do czynienia z autorem, dla którego tematyka nie była pierwszyzną tym bardziej zachęciła mnie do rzucenia się w wir lektury. A że fantastyka, zwłaszcza fantasy, to od kilku dobrych lat główny nurt literatury po jaki sięgam, tym lepiej się składało.

Początek zdawał się być obiecujący, ot banda piratów obdarzona swojego rodzaju mutacją rozbija się w pierwszej kolejności po porcie Necroville, który chwilę potem zamienia się w pole bitwy, podczas której czytelnik staje się świadkiem wyraźnej dychotomii świata przedstawionego, w tym przypadku zmagań Demonów i Aniołów. Okej, może oklepane, ale jest potencjał, pomyślałem. Ważne, że są piraci.

A potem zaczyna się właściwa część opowieści i podróż wraz z załogą Błędnego Rycerza po bezkresie Mórz Wszetecznych.

W tym miejscu wspomnę, że jeżeli ktoś liczył na to, że przy tej książce przeżyje przygodę na pełnym morzu, a w napiętych żaglach usłyszy podmuchy wiatru, to srogo się zawiedzie. Myślałem, że doświadczę jakichś ciekawostek z dziedziny morskich zagrywek i manewrów. Psychologicznej rozgrywki pomiędzy dowódcami. Rozpaczliwej, nierównej walki na dwa fronty - z wrogiem i ogromem oceanu, żywiołami czyhającymi by porwać nieostrożnego śmiałka i ponieść go na dno. Akurat jeśli chodzi o to ostatnie, to w pewien sposób autor spełnił moje oczekiwania. Ale po kolei.

Bohaterowie pomimo posiadanych "supermocy" okazują się miałcy i w całości pozbawieni głębi, nudni i zupełnie przewidywalni, a przede wszystkim wulgarni ponad wszelką miarę. Czytając ich historię miałem wrażenie, że czytam w kółko to samo, a zmianie podlega tylko imię postaci opisywanej w danej chwili. I tak przez kolejnych czterysta stron przewija się jakiś Strup, Ognik czy inna pokraka, którzy prawdopodobnie w założeniu autora mieli stanowić kolorową zbieraninę zakapiorów, obdarzonych własnym indywidualnym charakterem oraz podkreślającą ich osobowość mutacją. Tymczasem porównując zachowania i dialogi pomiędzy tymi postaciami łatwo zauważyć, że nie różnią się one jedne od drugich, a imię Mandragory można byłoby używać zamiennie z ksywką dowolnego innego członka załogi, czego Odbiorca i tak by nie zauważył, a co nie miałoby moim zdaniem żadnego znaczącego wpływu na przebieg opowieści. Pomijam już marne, męczące opisy autora, informujące, iż na statku przebywało kilka tuzinów piratów (!), tymczasem każdorazowo opis ekipy sprowadzał się do wymienienia kilku tych samych imion oraz leniwego dopisku "i cała reszta", "wszyscy pozostali" i tak dalej, co za każdym razem pozostawiało rosnący niedosyt.

Jeżeli uważacie, że główny bohater, jakim jest Kapitan Roland zwany Wywijasem odcina się wyraźnie od całej tej reszty jakąś charyzmą, umiejętnościami żeglugi lub doświadczeniem w dowodzeniu ludźmi, to czeka was bardzo niemiła niespodzianka. Niestety, ale Rolanda na tle reszty załogi nie wyróżnia nic, za wyjątkiem nietypowej klątwy, której stał się ofiarą, dotyczącej jednej z jego macek a także nieubłaganie zbliżającego się Fatum. To chyba właściwie jedyny intrygujący i pomysłowy wątek w całej opowieści. Kapitan nie jest dowódcą takiej kategorii jak kroczący po trupach do celu, inteligentny kapitan Flint pojawiający się w serialu, który wymieniłem wcześniej albo znany szerokiemu gronu odbiorców kapitan Jack Sparrow, komediant, a jednak osoba, której losy chcemy poznać i której Odbiorca pragnie towarzyszyć. Zamiast tego spotykamy wulgarnego furiata, który węszy spisek wszędzie, a przede wszystkim pośród własnej załogi - po każdej utracie przytomności, bądź jakiejkolwiek innej nieobecności na pokładzie każdorazowo pojawia się epizod, w którym Roland Wywijas zgrywa groźnego dowódcę i za pomocą zmutowanych macek poddusza przypadkowo napotkanych członków własnego zespołu. Każda kolejna tego typu scena wywoływała u mnie spazmy z powodu narastającej chęci, by zakończyć czytanie właśnie w tym momencie, i to nawet bez kończenia kolejnego zdania.

A co na temat samego stylu? Moim zdaniem to chyba największy problem tego, powiedzmy, dzieła. Sądzę, że to on ma decydujący wpływ na to, w jaki sposób odebrałem całą powieść. Ja doskonale rozumiem, że aktualnie na topie są książki pisane "na luzie", gdzie język staje się dalece niezobowiązujący, gdzie wtrącane są wulgaryzmy. Rozumiem to i lubię, to nadaje takiej historii nieco większej dawki realizmu, prostoty, pozwala podkreślić humor i dosadność. Książka staje się bardziej przystępna i powinna przyciągnąć szersze grono odbiorców w każdym wieku.

Wszystko jest dla ludzi, jak to mówią, ale takie rzeczy trzeba umieć dawkować. W tym przypadku pan Mortka zwolnił wszelkie hamulce, rzucając mięchem na każdym kroku - a raczej miotając nim jak pieprzonym trebuszem na podroby. Każdy rozdział, każda strona, niemal każdy dialog były aż do oporu przesiąknięte wulgaryzmami i innymi niewybrednymi opisami, które moim zdaniem sprowadzają tę lekturę do poziomu totalnego rynsztoka. Na litość Boską, nawet nazwy własne typu Dupochlast lub Kozojeby świadczą o poziomie, jaki ta książka sobą reprezentuje. Nie wiem, czy takie upodlenie tego tekstu miało uczynić z niego literaturę rozrywkową? Jeśli tak, to do jakiego odbiorcy jest niby skierowana ta opowieść? O ile za kategorię wiekową Czytelnika uznać młodzież z poziomu bardzo kiepskiego gimnazjum, która to dopiero gdzieś po kątach zaczyna nieśmiało bluzgać i z tego śmieszkować, to autorowi udało się idealnie trafić w punkt. Tylko czy na pewno o to chodziło? Czy było warto?

W tym przypadku wulgaryzmów było tak wiele, że w zupełności przesłoniły postaci, fabułę, pomysł i wszystko pozostałe, dosłownie zniweczyły trud, jaki autor włożył w napisanie Mórz Wszetecznych. Dziwię się osobie, która dopuściła tę książkę do druku w takim stanie, bez przepuszczenia przez dodatkowy filtr odchamiający.

Niestety, ale opisywana przeze mnie pozycja tylko utwierdza mnie w osobistym przekonaniu o poziomie, jaki reprezentuje aktualnie polska literatura fantasy. Dla porównania mogę odesłać zainteresowanych w stronę klasyki, chociażby do Czarnej Kompanii G. Cooka, gdzie także opisywana jest kolorowa zgraja, każdy z członków posiada jakąś ksywkę, jest wyjątkowy. Podobieństwo do Mórz Wszetecznych, na pierwszy rzut oka, jest uderzające. Czytelnik czuje i zauważa łączące żołnierzy braterskie relacje, męską przyjaźń, która także polega na wzajemnych docinkach i wytykaniu błędów jednak bez jednoczesnego zalewania Odbiorcy hektolitrami płytkich wyzwisk i wulgaryzmów. Właśnie czegoś takiego zabrakło w książce Mortki, czegoś co prowadziłoby do zżycia się z bohaterami opowieści.

Podsumowując, zawiodłem się, oj bardzo się zawiodłem. Nie tego spodziewałem się po książce autora, określanego mianem "mistrza pirackiego fantasy". Gdy już opornie brnąłem przez kolejne epizody tego czytadła, do pochłaniania go motywowała mnie nie chęć poznania historii, ba, nawet nie chęć dotarcia do końca, lecz usilne pragnienie skomentowania efektów pracy autora. Przyznam, że koniec lektury przyjąłem z ulgą, książka powędrowała na półkę, gdzie już pozostanie. Niestety samotna, bo kolejnych części na pewno nie dokupię.

Morza Wszeteczne były pozycją, której lekturę zaplanowałem już dawno, została ona jednak odłożona nieco w czasie na rzecz innych opowieści. Do czytania zabrałem się w chwilę po obejrzeniu serialu Black Sails, kiedy to poczułem spore zainteresowanie tematyką piractwa i żeglugi. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, iż sięgam po fantastykę, jednakże obiecujący opis znajdujący się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że osobiście spodziewałem się czegoś więcej - "Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra" a także pierwsze strony opisujące walkę głównego bohatera z parą utopców obudziły we mnie iskierkę nadziei, iż oto trzymam w ręku opowieść o Wiedźminie w świecie post-apo. Zresztą nawijki o potworach było na kolejnych stronach wcale sporo, jednakże na tym też się kończyło, a obiecujący początek został zastąpiony kolejnymi następującymi po sobie wydarzeniami, pasującymi do siebie jak pięść do nosa.
Nie wiem, czy to niezdecydowanie autora, o czym tak naprawdę chce pisać, czy też taki a nie inny pomysł na zaskakiwanie Czytelnika ciągle zmieniającymi się kolejami losu Vincenta, no ale wyszło jak wyszło, czyli średnio. Bo kiedy Odbiorca już myśli, że ma do czynienia z opowieścią o łowcy potworów, wątek ten jest ucinany i nagle pojawia się kilka stron o tropiącym Sztejera zabójcy. Okej, więc może teraz będzie próbował się wymknąć, używając do tego sprytu i całego arsenału broni oraz swojej "mutacji"? Nic z tego, opowieść znowu zmienia tor i lądujemy w jakiejś chacie pośrodku niczego, gdzie pląta się pełno młodych kobiet, czego oczywiście nie waha się wykorzystać nasz wędrowiec kierujący się prawem dżungli. A zatem może w tej chwili zostanie ukazana jakaś wewnętrzna przemiana bohatera, od teraz obrońcy sfery Sacrum, przed naciskającym ze wszech stron Profanum w postaci bestii oraz podłych ludzi? Nic tak głębokiego, Czytelniku, bo teraz z kolei pora na wędrówkę i ciśnięcie Sztejerem gdzieś w sam środek wojny gangów w jednej z największych metropolii w świecie po Zagładzie.
Właściwie, to jeśliby się nad tym zastanowić, to jest jeden motyw, który pojawia się przez cały bieg tej płaskiej jak talerz obiadowy historii, a mianowicie pojawiające się kolejne postaci, mające na celu unieszkodliwienie Vincenta. Z tymże tylko, iż choćby nie wiadomo jakim kozakiem w tym zniszczonym świecie by były, i ilu ciosów protoplasta by nie przyjął, to i tak zawsze kończy się tak samo - śmiercią zabójcy. Aha, no i są jeszcze kobiety, sprowadzone do poziomu wirujących tyłków, tak jakby nie posiadały reszty ciała, o osobowości nie wspominając.
Podsumowując, trudno byłoby określić "Sztejera" mianem literatury wysokich lotów. Do przeczytania tej pozycji skłonił mnie jednak dosyć jednoznaczny opis, znajdujący się na tyle okładki, a także fakt, że akurat w tym momencie poszukiwałem lekkiej, niezobowiązującej książki dla rozrywki. Sądzę, że osoby wychodzące z podobnego założenia doceniłyby tę opowieść za jej nieskomplikowaną fabułę (lub raczej jej brak) oraz kreację prostego (prostackiego) bohatera. Jako pozycja, którą możemy zabrać w podróż pociągiem z pięcioma przesiadkami nada się doskonale, ponieważ pozwoli zabić czas, natomiast Czytelnik na pewno za wiele nie straci, jeśli zdarzy mu się zapomnieć o tym, co działo się kilka stron temu.

Przyznam szczerze, że osobiście spodziewałem się czegoś więcej - "Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra" a także pierwsze strony opisujące walkę głównego bohatera z parą utopców obudziły we mnie iskierkę nadziei, iż oto trzymam w ręku opowieść o Wiedźminie w świecie post-apo. Zresztą nawijki o potworach było na kolejnych stronach wcale sporo, jednakże na tym też...

więcej Pokaż mimo to