cytaty z książek autora "Bogusław Chrabota"
Nie ma nic bardziej bezdusznego od statystyk. W statystyce nie istnieją ludzie, są cyfry. Ludzie to cyfry, nic więcej. Bez imienia i nazwiska. Bez wieku, twarzy, koloru oczu, barwy włosów. Bez znaków szczególnych (...) Statystyka powinna być zakazana jak kurwienie się. Mówię poważnie.
Boicie się śmierci, uciekacie przed nią... Nie chcecie jej oglądać. Wasze zwierzęta umierają w rzeźniach, a starcy w szpitalach. To chore. Przecież śmierć to część życia, jak narodziny, dojrzewanie, płodność...
Ubóstwialiście czas. On jest waszym bogiem, nie Chrystus. Chrystus się nie liczy. To taka inkrustacja. Bogiem jest czas. Boicie się czasu, uciekacie przed nim. Gonicie się z jego biegiem. Boicie się go, jakby był wcielonym złem. A to tylko czas.
A teraz ta influenza. Jakby Bóg domykał karty historii. Jeśli nie wygubiły was wojna i głód, to teraz niech zabije zaraza. Zemsta Najwyższego. Właściwie czemu nie, zdążyliśmy wypowiedzieć Mu posłuszeństwo, obalić wszystkie Jego święte zasady, opluć sakramenty, samo życie w swojej istocie. (Str. 48).
Był świadkiem śmierci setek młodych ludzi, którzy przeszli przez ciężkie walki na froncie, przez głód, okopy i wszawicę. Oparli się tyfusowi, czerwonce, cholerze, a teraz wykrwawiały ich na śmierć poszatkowane na trociny przez grypę ich własne płuca. (Str. 61).
Teraz przez rzekę przemykały jak jelenie mosty, a geometria czerwonych dachów średniowiecznych kamienic przypominała mu niektóre z obrazów Cézanne'a. (Str. 150).
Był nadzwyczajnie utalentowany, ale jak każdy geniusz, był też idiotą. (Str.317).
Nad zakolami Wełtawy stoi legendarny zamek, u którego stóp, jak stos rozrzuconych pudełek po czekoladkach, rozciąga się piękne, nieskazitelnie zaplanowane stare miasto. (Str. 149).
Kiedy Marek Grechuta umarł, miałem łzy w oczach.
Tamta przykra chwila to nie była tylko śmierć mojego krakowskiego
idola. To był również, a może przede wszystkim
koniec pewnego świata. Pewnej epoki. Anielskie trąby zahuczały
pod chłodnym niebem z żelaza, by odtrąbić apokalipsę.
Koniec młodości i koniec muzyki. Koniec Krakowa
i koniec „Piwnicy”. Tak, nie byłem w stanie odgonić łez.
Płakałem jak bóbr i do dzisiaj tego się nie wstydzę.
Ale miłość jest
tylko dla wybranych. I trwa krótką chwilę. To jakbyś spojrzał
w niebo i zobaczył na niebie jaskółkę. Widzisz ją przez
chwilę. Migocze skrzydłem, wzbija się ku słońcu, a potem
nurkuje. I tyle jest twoja. Znika. Miłość tak właśnie znika.
Stasiu fruwał po świecie, Marek usiłował być moim
aniołem stróżem, a Tomek zapadał się powoli w ciemność.
Leszek Moczulski na wolności opowiadał o rychłym
kresie walki z komuną, a Adam Michnik pindrzył się na
salonach, rwąc laski i dyskutując z Tischnerem o Husserlu
i jemu podobnych. Jaruzelski nie radził sobie z ekonomią,
system kartkowy obejmował już nawet dystrybucję
gumki „Myszki” do zeszytów, a w telewizji straszyli niemieckimi
rewizjonistami, Hupką i Czają. Co za świat, myślałem,
trzeba stąd spadać, albo się zwariuje. Nie uratuje
nas już ani muzyka, ani książki, Nabokow by tego nie
wymyślił. Wierzyć w Boga czy zaufać Darwinowi? Zostawić
rodziców czy utonąć w komunistycznym bagnie? Nawet
moi bohaterowie, chłopaki z Perfectu, Oddziału Zamkniętego,
by nie wspominać już o Maanam, zamilkli.
Szczyt formy mieli w osiemdziesiątym pierwszym, a potem
powolna artystyczna agonia. Wyciągałem rękę, ale
nie umiałem uczepić się niczyjej dłoni. Kto był najbliżej?
Doprawdy, do dziś nie wiem.
Ktoś pomyśli, że ten młodzieżowy antykomunizm wczesnych
lat osiemdziesiątych był wiecem, zabawą, albo tylko
pozą. Owszem, jest w tym część prawdy, jednak przede
wszystkim, nie wypadało zachowywać się inaczej. Czerwoni zrobili wszystko, by mieć nas przeciwko sobie. Nie
tylko zlikwidowali Solidarność i pozamykali jej liderów
w internatach, ale nie umieli przeprowadzić jakiejś sprawnej
akcji informacyjnej, wytłumaczyć zdezorientowanemu
narodowi, na czym miało polegać to ryzyko buntu i wolności,
które uosabiał Wałęsa i jego ludzie, przekonać do
swoich racji. A myślę, że było to możliwe. Zamiast choćby
jakiejś próby, stosowali tępą, prostacką propagandę, z telewizji
sączył się lepki jad nienawiści, prezenterzy występowali
w mundurach, a reporterzy „Dziennika Telewizyjnego”
prześcigali się w najbardziej nieudolnych, pachnących
stalinizmem produkcyjniakach. Wszystko to był zresztą
strasznie nieprofesjonalne. Władza nie umiała zapełnić
półek sklepowych ani otworzyć granic. Biły w nas amerykańskie
sankcje i koszmar socjalistycznej gospodarki.
Słuchałem dalej. Z coraz większą uwagą.
— Jak zresztą może przetrwać system, który nie jest
w stanie wyprodukować porządnej pasty do zębów czy
proszku do prania? Ludzie to widzą.
— To ile pan daje temu systemowi lat?
Uśmiechnął się serdecznie, trochę czule, trochę ironicznie.
— Nie wiem, nie jestem prorokiem. Ale kilka, najwyżej
kilka. Zresztą wydatnie im w tym pomagam, żeby
oddali władzę.
Boże, w tym życiu, w tych czasach już nic nie jest święte, piekło jest wokół. Ale nie jakieś płonące, dantejskie, tylko takie kryształowe, zimne, okrutne i ciche. (str. 48).
Tak, czytanie zostawia rany. (str. 79).
Odcięty od wyobraźni, myśli, strachu, zmęczenia, w jednostajnym ruchu, pierwotnym jak ludzkie istnienie. W ruchu, który wznosi do gwiazd i zrzuca do piekieł, jak szalona amplituda ludzkiego losu, góra i dół, zbawienie i zatracenie, niewiedza i poznanie, euforia i nieszczęście, smutek i radość.... Rozedrgana sinusoida życia jak u histeryka, góra i dół, do końca, do ostatecznego bólu i szczęścia. (str. 49).
Influenza sobie z nich zakpiła, zakpiła zresztą z wszelkiej wiedzy pokoleń lekarzy. (Str. 45).
Ten Jaruzelski, łysy typek w ciemnych
okularach o twarzy oseska, który cedził coś nudnawo telewizyjnym studiu.
Ten Kiszczak w polowym mundurze,
człowiek o urodzie czyściciela kanałów spod Pruszkowa, uśmiechający się nieszczerze do zawsze posłusznej kamery.
Ci faceci o niebywałych nazwiskach Baryła,
Leś czy Oliwa; sam Brzechwa by ich lepiej nie wymyślił.
- To ta choroba. Po niej zrozumiałem, że praca lekarza nie ma sensu. Wyjąłem wtyczkę z prądu, o ile pan wie, co mam na myśli. Taka była moja reakcja. Czasami tak zachowuje się lekarz.
- Wie pan, skala tematu mnie paraliżuje. Poza tym uważam, że tradycyjna powieść w stylu Balzaca, Dumasa czy Hugo się skończyła. Po wojnie nie ma dla niej miejsca. Rzeczywistość pokomplikowała się w zbyt wielu wymiarach.
Nasz los widzieliśmy w czarnych kolorach, a uczyliśmy się
tego, co zakazane głównie z ciekawości, przeciw ustrojowi
zaś byliśmy z pobudek moralnych i estetycznych. Przygniatające
nas jak betonowa belka orwellowska wizja i fatalizm
polskich dziejów raczej poskramiały, niż karmiły marzenia.
Kreml w świecie, w którym dane nam było żyć, miał istnieć
wiecznie, a partia stanowić prawa. Prawa, w których dla
nas, ludzi mojego pokolenia, żadnego miejsca nie było. Ani
w sensie duchowym, ani geograficznym.
- Widzi pan, ja jestem taki pasażer, co to siedzi na krześle; krzesło stoi na pace; paka leży na workach; worki na wozie; wóz na statku; statek na wodzie. Ale gdzie jest grunt i jaki jest ten grunt, nie wiadomo.