cytaty z książek autora "Stanisław Brzozowski"
Trzeba pozostać w zgodzie z samym sobą, z samym sobą najwyższym, a więc najmniej swojskim, najmniej miłym nam, nieraz, przeciwnie, nie tylko obcym, lecz zniechęcającym, wstrętnym nawet, bezwyjściowym. Gdy spotkasz nawet własną padlinę na drodze i zimne niebo powie ci: na próżno – cuchnie już! - nie trać odwagi: to ginie może serce wczorajsze.
Żyć poza człowiekiem. Przyszło mu do głowy, że powinno się wyjść przede wszystkim ze skóry języka, zapomnieć mówić. Jeżeli człowiek jest tylko nie znaną samemu sobie, tresowaną istotą, zna tylko swoją tresurę i uważa ją za samego siebie. Nie wie, kim jest, kim byłby sam, zdziczały wśród nocy. Rysy twarzy, kształt, samo ciało może być tylko przyzwyczajeniem, pomyłką, słabością bezcielesnej duchowej istoty. Żyć tak, abyśmy się wzajemnie czuć mogli. Jak owce wśród burzy. Skulić się i czuć się wzajemnie, drżeć i czuć się wzajemnie – tak stworzony został w świecie duchów człowiek. Z lęku! Samotny duch bał się być sam – uwierzył, że jest tylko wtedy, gdy inni go dotknąć, ująć mogą.
Umarli są ludzie dobrze wychowani, zawsze mi się ich dobry ton podobał: oni są jak dobrze napisana książka – wyraźni i niegadatliwi...
Pomiędzy innymi Zelman rzekł:
- Pan mi wybacz, na waszej polskiej dobroci można się zawieść, wy, jak kaprys taki przyjdzie, pachciarza nawet do stołu razem z sobą posadzicie. Tylko niech on nie wyobraża sobie, że jemu to się należy.
Słyszałem, że Murawjew raz jakiegoś Litwina całkiem już powiesił, już on tam chybotał się w powietrzu, a tu adiutant z rozkazem: ułaskawić. Odcięto, docucono się, kieliszek wódki w gardło. Siedzi mój Litwin, patrzy osowiałymi oczami. Szturchają go: „Co, jak, jakże to? Coś czuł?”. A on mówi: „Ta, nic osobliwego, ale markotno, wiadomo, nie przywykłszy”.
Nie, nie pojadę już do Polski. Kościoły tam i księża panowie i księża. Nic. Siedli chłopu na szyję i krzyczą: ojczyzna.
Rodzina taka, jaką jest w obecnym świecie, musi być zawsze ośrodkiem uczuć antyspołecznych. Rodzina w stosunku do pozostałego świata odgrywa rolę pieczary, do której drapieżca znosi swą zdobycz. Póki człowiek utrzymuje się przeważnie z tego, co w ten lub inny sposób innym ludziom wydrze, rodzina nie przestaje być tym laboratorium uczuciowym, w którym najdrapieżniejsze, najbardziej egoistyczne, zaborcze, antyludzkie instynkty przepotwarzane są na modłę sielankową, nie zmieniając swej zasadniczej treści. W imię rodziny popełnia się najwięcej podłości. Ona dostarcza największej ilości usprawiedliwień. Tu przeobraża się w obowiązek względem matki, ojca, rodzeństwa i dzieci osłonięte lub nieosłonięte łupiestwo.
Kto nie ma nic do powiedzenia światu, kto nie ma w sobie jasnej odpowiedzi, po co pisze, w jaki sposób chce na bieg życia oddziałać - niech milczy.
Tak, wasze morowe powietrze będzie jeszcze setki lat ten kraj truło, ale trzeba przerwać, ducha wszego żeby tu nie stało, kraj żeby był zamieszkały przez człowieka; nieprawdopodobna to wieść: człowiek w Polsce. Najpierw wam była oborą i karczmą, a jak nie stało, kirem i pajęczyną zapuścić.
Od lat dwudziestu kilku marzył o tym wieczorami, jak to on pojedzie do Monte Carlo, wróci do Rosji, kupi sobie willę na Krymie, będzie hodował róże i czytał klasyków.
Dokonanie wydawało mu się jakby pierwszą grudką ziemi rzuconą na trumnę, jakbyśmy przez całe życie wlekli za sobą wór ziemi i piasku, którymi nas mają przysypać.
- Każdy z nas, panowie, musi wytworzyć w sobie jakąś manię, która by go chroniła od prawdziwego obłędu – mówił Kuźniecow – i doprawdy najstraszliwsi są ci, którzy traktują poważnie sam swój zawód, taki, jakim jest, bez żadnych ozdób i przesłon. Różnych ludzi widywałem pośród rosyjskich pedagogów w ciągu dwudziestu pięciu lat: i oprócz pijaków ostatecznych nie spotykałem wśród nich normalnego człowieka. Żywy człowiek musi czymś żyć. A żyć teraźniejszą szkołą może tylko jakiś Torquemada.
Miłość jest dumna i bez dumy nie może się obejść, rozwinąć. Miłość bez dumy jest chora, upokarzająca.
Kłamstwo jest żywiołem ludzkości niewyzwolonej, ludzkości, która musi być oszukiwana i łudzona, aby móc znieść kaleczący ją i poniżający ustrój; ludzkości wolnej kłamstwo, ani ułuda potrzebnymi nie będą.
Nieprawdopodobną, niewiarygodną istotą jest człowiek; pochyla się nad trupią zgnilizną i z wnętrza własnego ciała, które zgnije, myśli o morzu i ziemi, lesie, gwiazdach, widzi drzewa i truje się myślą, że pewna kobieta całuje tego lub innego mężczyznę.
- Nie wchodzę bez pukania nawet po śmierci — powiedział z uśmiechem jak gdyby wymuszonym z lekka i nieśmiałym…
— Po śmierci? — wykrztusiłem głosem człowieka lękającego się narazić na śmieszność z powodu przytępionego słuchu. — Wybacz pan, lecz to, co usłyszałem, jest nieco oryginalne…
— Niestety — powiedział gość ze wzrastającym zakłopotaniem — pozycja moja obecnie jest istotnie dość nienormalna.
(...) te wszystkie Hamlety, Fausty, Konrady, Irydiony… c'est de la canaille… Wszelki dramat, tragedia, c'est de la canaille, pomiędzy ludźmi taktownymi dramat jest niemożliwy. To wprost nieprzyzwoite być bohaterem dramatu. Mój Boże! Co dzieje się z tym biednym krajem; niech mi pan powie, dokąd nas to zaprowadzi, dokąd my idziemy? Où allons-nous?
Praca, tak, to smutna konieczność (…).
Sienkiewicz w swoich książkach stworzył atmosferę dobrego tonu, jest się w nich zawsze jak w salonie. Na jego bitwy nawet patrzy się zawsze jak gdyby na jakiś turniej z tarasu zamku lub na obrazy kinematograficzne z loży pierwszego piętra. I wychodzi się zawsze zadowolonym i dumnym. Bo Sienkiewicz dał nam dumę, o tym zapominacie zawsze, nauczył nas być dumnymi...
Nie to jest, co jest, ale to, co będzie.
Dusza miast przeszła mi dziś drogę, do głębi przeniknęła mnie swym pozbawionym samotności spojrzeniem istot, które nawet we własnym wnętrzu są tłumem. Zamarło we mnie wszelkie wspomnienie świeżej zieleni łąk, zgasły gwiazdy i zwarła się nieskończoność. Owionęło mnie niezdrowe, przesycone pośpiechem i gorączką tchnienie, otoczyło powietrze ciężkie i lepkie, niby mgła zjadliwa z potu i mozolnych westchnień beznadziejnej, bezjutrznej pracy, wyziewów na oślep gnającego pożądania i zawiści tych, co już pożądać nie mogą, wysnuta. Myśli moje poblakły i pokryły się kurzem, marzeniom zabrakło przestrzeni, z ukrytych szczelin wypełzały złe, chytre nędze.
Do drzewa mojego, drzewa, co na smutki swe, których nazwać nie umiało, na utratę mocy swej, której nie znało nigdy, śmiesznym lamentem zmiętej kartki papieru, przez wiatr na śmietniku targanej, się żaliło, do kory jego zeschłej i spragnionej przypadłem gorzkimi ustami. W bolesnym smutku zespalałem się ze smutkiem jego, ze smutkiem i pohańbieniem istot zbyt nędznych, by nędzę własną przejrzeć, by gorycz własnego bytu nazwać mogły.
Czasy iście babelskiego pomieszania języków nastały pośród tych, którzy nigdy do żadnego nie szturmowali nieba, których myślom sufit już był zbyt wysoko. Można wątpić doprawdy o przyczynowości, tożsamości jaźni ludzkiej, a nade wszystko o istnieniu jakiejkolwiek logiki i sprawiedliwości we wszechświecie. Najspokojniejsi obywatele, grający codziennie w winta, pokera lub przestarzałego wista, zapalali nagle latarnie i wychodzili na poszukiwanie własnego „ja”, i napotkawszy jakiegoś jaskrawo przystrojonego pajaca, jakiegoś krzykliwego komiwojażera branży duchowej, wmawiali w siebie, że je znaleźli. Spotykano kamieniczników, zalewających się łzami na myśl, że świat cały, a więc i ich kamienice są tylko ich wyobrażeniem.
Kraków jest miastem dziwnego nabożeństwa. Dość spojrzeć w twarz jakiegoś rozhawełkowanego radcy miejskiego, a później przenieść wzrok na Sukiennice albo na kamień oznaczający miejsce składanej przez Kościuszkę przysięgi, aby dojść do przekonania, że rzeczywistość jest niczym, a reprezentowana przez kamienie myśl zamierzchła czasów — wszystkim.
Kraków od rzeczywistości odrywa niezaprzeczalnie. Najzagorzalszy materialista staje się tu w krótkim czasie metafizykiem, kabalistą, mistykiem, katolikiem, twórcą nowej sekty religijnej. Ludzie i gesty, słowa i myśli cuchną tu dziwnie domem pogrzebowym. Idee rosną tu z szybkością przypominającą porastanie włosów na trupie. Myśleć i tworzyć jest ogromnie łatwo — głosi estetyka krakowska — trzeba zapomnieć tylko, że myśli i wyobrażenia mają pozostawać w jakimkolwiek stosunku do rzeczywistości.
Galicja nie jest krajem, to jest szpital. Z chorych żyją: lekarze, felczery, intendentura, ale gdzieś musi to mieć swój początek. Początku jednak tego dostrzec niepodobna...
Miarą człowieka jest stosunek jego do własnego imienia!
Maskom i twarzom, cieniom i ludziom w twarz rzucić pytanie: co uczyniło was tak tchórzliwymi?
Dlaczego boi się każdy, że twarz jego okazać się może maską? Skąd w ludziach obawa, że są tylko cieniami?
Jeżeli jest człowiekiem, ostoi się i pójdzie silny. Jeżeli widmem tylko i cieniem — pryśnie.