cytaty z książek autora "Przemysław Semczuk"
Nie każdy, kto na ciebie nasra, jest twoim wrogiem. Nie każdy, kto wyciągnie cię z gówna, jest twoim przyjacielem.
Od listopada do grudnia 1981 roku doszło do następnych czterech zabójstw połączonych z gwałtami. Mimo to z chwilą ogłoszenia stanu wojennego działania grupy operacyjnej wstrzymano. Zawieszona zresztą niemal wszystkie sprawy kryminalne. Podczas narady w komendzie wojewódzkiej major Roman Hula z grupy "Frankenstein" zapytał Jerzego Grubę, dlaczego nie szukają mordercy. Zdenerwowany Gruba odpowiedział, że socjalizm się wali, a on tu z jakimś mordercą.
Dawały też do myślenia plamy opadowe opisane przez lekarza okrętowego. Ciało znaleziono w pozycji na brzuchu. Tymczasem plamy wystąpiły na plecach. O wyjaśnienie tego zadziwiającego zjawiska poproszono biegłą. Odpowiedziała wprost: "Widocznie denat się odwrócił".
(...) w winie jest prawda, w piwie wolność, w wódce radość, a w wodzie są bakterie.
[...]
Niewielki wózek elektryczny, taki sam, jakich używali kolejarze odbierający worki z przesyłkami z wagonów pocztowych, na cmentarzu stanowił ostatni środek transportu.
Elektryczna łódź Charona zmierzająca do Hadesu.
[...]
Po wywiadówce zawsze słyszała za plecami rozmowy koleżanek. Komentowały po cichu, że jej matka znowu się zataczała. Było jej wstyd, choć wiedziała, że to choroba. One nie miały pojęcia, że postępujący zanik mięśni powoduje takie objawy. Czuła się gorsza jeszcze w jednym. Inne dzieci miały ojców. Nie zawsze dobrych. Czasem pili albo bili, ale to nie miało znaczenia. Ojciec, jakikolwiek by był, po prostu był. Kasia nie miała ojca, przynajmniej nigdy go nie widziała.
[...]
Kanada miała jeszcze jedno znaczenie. Keine da – powiedział z niemieckim akcentem – nic więcej. To oznaczało, że nic więcej nie pozostawało po tysiącach ludzi opuszczających krematorium przez komin. Tylko słodkawy dym rozwiewany wiatrem po okolicy. I popiół, który wywożono i rozsypywano na polach. Złote zęby, pierścionki, kolie, brylanty, pieniądze, obrazy, figurki z kości słoniowej. Tylko tyle, ale to należało już do kogoś innego. Esesmani chętnie korzystali z Kanady.
Zdaniem prokuratury samobójstwo popełnił też Zdzisław Koszewski, pierwszy oficer "Łodzi". Zaprzeczało temu "świadectwo rodzaju śmierci", które sporządził naczelny lekarz oddziału chirurgii Laquintine Hospital w Duali (...). Napisał w nim, że "mężczyzna ten został pozbawiony życia przez zabójstwo". (...) Innego zdania byli prokuratorzy za Szczecina. Uznali, że pierwszy oficer "Łodzi" sam zmasakrował sobie twarz, skuł ręce kajdankami, przymocował gaśnicę i wyskoczył za burtę.
Panie, szybciej to można syfa złapać w burdelu. A to jest urząd państwowy, tu się pracuje wolno i dokładnie.
- Błąd atrybucji. - Ciszewski znowu się wtrącił, nie mogąc już słuchać argumentów potwierdzających jedyną słuszną teorię. Doskonale znał tok rozumowania Plesińskiego. Jego zdaniem sprawca z pewnością pochodzi z otoczenia ofiary, a motyw musi być prosty. Albo wóda, co w tym wypadku należało wykluczyć, albo pieniądze, co też było mało prawdopodobne. Albo miłość, w tym wypadku homoseksualna.
- Że co? Jakiej atrybucji? - Plesiński wytrzeszczył oczy.
- Jeśli teraz usłyszysz stukot kopyt na ulicy, to co to będzie oznaczało?
- Jak to co? - Plesiński poprawił się na krześle. - Dorożka.
- A co ją ciągnie?
- Koń, a niby co ma ciągnąć dorożkę?
- A może zebra?
- Jaka zebra? Co wy, durnia ze mnie robicie? Ciszewski się uśmiechnął, bo był pewny, że tego akurat robić nie musi. Odetchnął głęboko i zaczął wyjaśniać: - W kryminalistyce robimy ten sam błąd, który popełniają lekarze. Powiedzmy, że przychodzi pacjent i kaszle. Co mu jest? - Spojrzał głęboko w oczy Plesińskiemu, oczekując diagnozy.
- A co ja lekarz jestem? Pewnie się przeziębił. - Wzruszył tamten ramionami.
- Bardzo dobrze, ale nie zawsze jest to przeziębienie. U jednego pacjenta na stu to początek astmy. Albo gruźlica. Czy rak płuc. Na tym polega błąd atrybucji. Przyjmujemy najbardziej prawdopodobne i najprostsze rozwiązanie. Tak jest z naszym denatem. Był homoseksualistą, więc z góry zakładamy, że to ma związek ze sprawą i mogło być przyczyną śmierci. Bo w tej branży często dochodzi do przestępstw. Ale nie możemy wy- kluczyć innych motywów. Musimy szukać zebry...
[...]
- No to dawaj, Cichy. Co tam macie? - zapytał Artur prosto z mostu, wciąż gapiąc się na Joannę.
- Bo zaraz musimy lecieć
- Zmarzlucha.
- Słyszałem. Co z nim? Powiedział coś?
- Na razie milczy. Przywykł do mrozu, to daliśmy go do lodówki
Żart wywołał zamierzoną reakcję, obaj celnicy się zaśmiali. Tylko Kaczmarek siedziała z kamienną twarzą.
[...]
W tej robocie jak nigdzie indziej liczyła się znajomość ludzkiej psychiki, a przede wszystkim mowy ciała. Wystarczyło zadać delikwentowi pytanie, czy ma coś do oclenia albo czy przewozi coś w większych ilościach, po czym obserwować.
Tu są góry i tu się pije nocne alkohole. Zresztą, jak to mówią, w winie jest prawda, w piwie wolność, a w wódce radość. My tu dzisiaj pijemy z radości, za wasze cudowne ocalenie".
Wie pan co mają wspólnego braki w uzębieniu i w wychowaniu? Nie? - zapytał, widząc zaskoczoną minę Plesińskiego. - I jedno, i drugie widać, jak ktoś gębę otworzy.
Podkomisarz Albin Plesiński był postacią wyjątkową. Pracę zaczął jeszcze w milicji, w czasie, gdy socjalizm chylił się ku upadkowi, nie został więc skażony dawnymi porządkami. Tyle że on sam był jak dawne porządki.
Do resortu trafił dzięki protekcji wujka, Teofila Olkiewicza, który od lat był milicjantem w Poznaniu. Albin miał spore trudności z ukończeniem pilskiej szkoły milicyjnej. Teofil przepchnął go jakoś i mimo że otrzymał przydział do Włocławka, załatwił mu etat w komendzie w Poznaniu. Odtąd miał na oku siostrzeńca, który pod jego skrzydłami poznawał milicyjne rzemiosło.
Po roku Albin pojechał na wczasy do resortowego ośrodka wypoczynkowego w Bierutowicach, które niedawno przemianowano na Karpacz Górny. Tam poznał wyjątkowo ładną kelnerkę, dorabiającą na wakacjach miss piękności technikum gastronomicznego w Jeleniej Górze. Zakochał się na zabój. Z jej powodu wyprosił przeniesienie do Jeleniej Góry i zaczął chodzić za sporo młodszą od siebie dziewczyną. Zamiast jeść obiady w milicyjnym kasynie, zapisał się do szkolnej stołówki gastronoma, gdzie uczennice odbywały praktyki. Siadał zawsze przy stoliku, który obsługiwała. Przynosił kwiaty, zapraszał do kawiarni. Na początku się śmiała, ale potem zaczęła mięknąć i Albin uwierzył, że zdobył najpiękniejszą dziewczynę w okolicy. Sielanka nie trwała długo. Ewelina skończyła szkołę i dosłownie z dnia na dzień wyszła za mąż za lokalną gwiazdę, kierowcę rajdowego Maćka Kowalika.
Kowalik wypłynął dzięki transformacji ustrojowej. Zajął się biznesem i przy okazji przesiadł z malucha do rajdowego audi quattro. Plesiński bardzo przeżył sercową porażkę. Koledzy z pracy nie pozwalali mu o niej zapomnieć. Podpuszczali go, że facet nie może puścić płazem takiego afrontu.
[...]
𝑷𝒍𝒆𝒔𝒊ń𝒔𝒌𝒊 𝒏𝒊𝒆 𝒂𝒌𝒄𝒆𝒑𝒕𝒖𝒋𝒆 ż𝒂𝒅𝒏𝒆𝒋 𝒊𝒏𝒏𝒐ś𝒄𝒊. 𝑲𝒂ż𝒅𝒆 𝒛𝒋𝒂𝒘𝒊𝒔𝒌𝒐 𝒐𝒅𝒃𝒊𝒆𝒈𝒂𝒋ą𝒄𝒆 𝒐𝒅 𝒐𝒈𝒐́𝒍𝒏𝒊𝒆 𝒑𝒓𝒛𝒚𝒋ę𝒕𝒆𝒋 𝒏𝒐𝒓𝒎𝒚 𝒃𝒚ł𝒐 𝒅𝒍𝒂 𝒏𝒊𝒆𝒈𝒐 𝒏𝒊𝒆 𝒅𝒐 𝒛𝒂𝒂𝒌𝒄𝒆𝒑𝒕𝒐𝒘𝒂𝒏𝒊𝒂. 𝑺ł𝒐𝒘𝒐 „𝒕𝒐𝒍𝒆𝒓𝒂𝒏𝒄𝒋𝒂” 𝒃𝒚ł𝒐 𝒎𝒖 𝒛𝒖𝒑𝒆ł𝒏𝒊𝒆 𝒐𝒃𝒄𝒆 𝒊 𝒛𝒂𝒘𝒔𝒛𝒆 𝒐𝒕𝒘𝒂𝒓𝒄𝒊𝒆 𝒘𝒚𝒓𝒂ż𝒂ł 𝒛𝒅𝒂𝒏𝒊𝒆 𝒐 𝒌𝒂ż𝒅𝒚𝒎, 𝒌𝒕𝒐 𝒊𝒏𝒂𝒄𝒛𝒆𝒋 𝒘𝒚𝒈𝒍ą𝒅𝒂ł, 𝒛𝒂𝒄𝒉𝒐𝒘𝒚𝒘𝒂ł 𝒔𝒊ę 𝒍𝒖𝒃 𝒎𝒊𝒂ł 𝒏𝒊𝒆𝒄𝒐 𝒐𝒅𝒎𝒊𝒆𝒏𝒏𝒆 𝒑𝒐𝒈𝒍ą𝒅𝒚. 𝒁 𝒘𝒚𝒋ą𝒕𝒌𝒐𝒘ą 𝒑𝒐𝒈𝒂𝒓𝒅ą 𝒐𝒅𝒏𝒐𝒔𝒊ł 𝒔𝒊ę 𝒅𝒐 ś𝒘𝒊𝒂𝒅𝒌𝒐́𝒘 𝑱𝒆𝒉𝒐𝒘𝒚, 𝒍𝒖𝒅𝒛𝒊 𝒐 𝒊𝒏𝒏𝒚𝒎 𝒌𝒐𝒍𝒐𝒓𝒛𝒆 𝒔𝒌𝒐́𝒓𝒚, 𝒔𝒛𝒄𝒛𝒆𝒈𝒐́𝒍𝒏𝒊𝒆 𝒄𝒛𝒂𝒓𝒏𝒚𝒄𝒉, 𝒐 𝒌𝒕𝒐́𝒓𝒚𝒄𝒉 𝒎𝒂𝒘𝒊𝒂ł, ż𝒆 𝒂𝒔𝒇𝒂𝒍𝒕 𝒎𝒖𝒔𝒊 𝒃𝒚ć 𝒏𝒂 𝒔𝒘𝒐𝒊𝒎 𝒎𝒊𝒆𝒋𝒔𝒄𝒖 𝒊 𝒉𝒐𝒎𝒐𝒔𝒆𝒌𝒔𝒖𝒂𝒍𝒊𝒔𝒕𝒐́𝒘. 𝑻𝒚𝒄𝒉 𝒐𝒔𝒕𝒂𝒕𝒏𝒊𝒄𝒉 𝒛𝒘𝒚𝒄𝒛𝒂𝒋𝒏𝒊𝒆 𝒏𝒊𝒆 𝒛𝒏𝒐𝒔𝒊ł 𝒊 𝒐𝒃𝒓𝒂ż𝒂ł 𝒑𝒓𝒛𝒚 𝒌𝒂ż𝒅𝒆𝒋 𝒐𝒌𝒂𝒛𝒋𝒊. 𝑺𝒛𝒄𝒛𝒆𝒈𝒐́𝒍𝒏ą 𝒑𝒓𝒛𝒚𝒋𝒆𝒎𝒏𝒐ść 𝒔𝒑𝒓𝒂𝒘𝒊𝒂ł𝒐 𝒎𝒖 𝒑𝒂𝒔𝒕𝒘𝒊𝒆𝒏𝒊𝒆 𝒔𝒊ę 𝒏𝒂𝒅 𝒉𝒐𝒎𝒐𝒔𝒆𝒌𝒔𝒖𝒂𝒍𝒊𝒔𝒕𝒂𝒎𝒊, 𝒌𝒕𝒐́𝒓𝒛𝒚 𝒕𝒓𝒂𝒇𝒊𝒂𝒍𝒊 𝒅𝒐 𝒌𝒐𝒎𝒆𝒏𝒅𝒚 𝒘 𝒓𝒐𝒍𝒊 𝒐𝒇𝒊𝒂𝒓. 𝑾 𝒕𝒂𝒌𝒊𝒄𝒉 𝒘𝒚𝒑𝒂𝒅𝒌𝒂𝒄𝒉 𝒘 𝑨𝒍𝒃𝒊𝒏𝒊𝒆 𝒃𝒖𝒅𝒛𝒊ł𝒚 𝒔𝒊ę 𝒅𝒐𝒕ą𝒅 𝒖𝒌𝒓𝒚𝒕𝒆 𝒑𝒐𝒌ł𝒂𝒅𝒚 𝒊𝒏𝒘𝒆𝒏𝒄𝒋𝒊 𝒊 𝒌𝒊𝒆𝒓𝒐𝒘𝒂ł 𝒘 𝒔𝒕𝒓𝒐𝒏ę 𝒑𝒐𝒌𝒓𝒛𝒚𝒘𝒅𝒛𝒐𝒏𝒚𝒄𝒉 𝒌𝒐𝒍𝒆𝒋𝒏ą 𝒇𝒂𝒍ę 𝒑𝒓𝒛𝒆𝒎𝒐𝒄𝒚. 𝑻𝒚𝒎 𝒓𝒂𝒛𝒆𝒎 𝒑𝒔𝒚𝒄𝒉𝒊𝒄𝒛𝒏𝒆𝒋.
Pamięć mu szwankuje. Parafianie narzekają, że się myli na mszy. W Boże Narodzenie na pasterce powiedział, że Maryja zawinęła Jezuska w pieluszki i złożyła go do grobu, zamiast do żłobu.
Mecz był kiedyś Polska-Niemcy. Któryś z chłopaków przyniósł do budy telewizor. Antenę z drutu zrobili, obraz w paski, ale dało się oglądać. Mecz się zaczyna, a tu auto podjeżdża. Wychodzi Franek i pyta faceta: Panie, chcesz pan jechać, czy mecz oglądać? Facet zamknął pojazd i wlazł do budy. Siadł z nami i patrzy. Flaszka się pojawiła, wypiliśmy po kielichu, potem po drugim. Przesiedział z nami cały mecz. Przegraliśmy. Franek mówi do faceta: Dawaj pan paszport. A ten wyciąga konsularny. Franek zbladł i bąknął, że teraz to mamy przerąbane. A gość odpowiada: Choć raz na granicy było normalnie. Pośmiał się i pojechał. Nawet skargi na nas nie napisał. Widać są porządni ludzie i potrafią jak Jezus do stołu z celnikami usiąść.
- Ten placek po węgiersku to bardzo dobry wybór. A wiesz dlaczego?
Cichy pokiwał głową, ale ksiądz czekał na odpowiedź.
- Wiem, bo dobry jest.
- Nic nie wiesz. Placek jest płaski. A jak chcesz mieć płaski brzuch, to musisz jeść płaskie jedzenie. Pizzę, naleśniki albo kotlety schabowe. Czekolada też jest płaska. A jak się najesz okrągłych ziemniaków, to ci bandzioch urośnie.
Czy to aby nie kurwa? (…) Zresztą wszystko mi jedno. One wszystkie są kurwy”.
- Zimna. - Paluch się skrzywił, zasłaniając ręką usta.
- Ani trochę, kiedyś w Moskwie wystawiłem butelkę za okno. Było chyba minus czterdzieści stopni. Jak ją zabrałem po godzinie, to nie dało się już pić. Zamarzła. W środku był tylko słupek czystego spirytusu.
- U nas najzimniej było trochę poniżej trzydziestu.
- To nie mróz, to igraszka. Zdarzało mi się spać w namiocie przy takiej temperaturze.