Skrzypce z Auschwitz Maria Angels Anglada 6,5
ocenił(a) na 58 lata temu Obawiam się, że wraz z upływającym czasem, koncepcja II wojny światowej i obozów zagłady coraz bardziej ulega pewnej trywializacji. Wydarzenia te zaczynają być postrzegane przez pryzmat filmowych wizji reżyserów, naga prawda faktów przegrywa z hollywoodzką wersją w technikolorze. A że coraz mniej pozostaje przy życiu naocznych świadków tych czasów - głosy sprzeciwu, lub choćby te, chcące sprostować bzdurne nie raz informacje - są coraz rzadsze...
Ważne jest, oczywiście, żeby mimo wszystko nadal mówić o tamtych czasach, o tamtych zbrodniach. Żeby nadal stanowiły one straszliwe memento, żeby ludzkość nie zapomniała, jaki los człowiek potrafi zgotować swojemu bliźniemu. Ale ważne jest również, żeby zachować w tym wszystkim zarówno szacunek dla tych, którzy stali się ofiarą przeszłości, jak i zwykły zdrowy rozsądek. I pokorę wobec prawdy historycznej...
"Skrzypce z Auschwitz" opowiadają o historii, która teoretycznie mogła się zdarzyć naprawdę. Ale jest jednak tylko wymysłem autorki. Od początku do końca. I to budzi mój zasadniczy niesmak. Jakoś po prostu nie pasuje mi taka wymyślona historia, osadzona w rzeczywistym miejscu kaźni, roszcząca sobie niemal prawo do autentyczności. W miejscu, które przecież w świadomości ogólnoludzkiej urosło już do rangi bardzo ważkiego symbolu. Pomijam już nawet sentymentalizm tej opowieści i momentami - brak logiki i znajomości realiów historycznych, które chyba szczególnie dla polskiego czytelnika są uderzające. Rozumiem chęć ukazania, jak nadzieja zwycięża zło. Rozumiem chęć pokazania, że jednak można zachować człowieczeństwo w piekle obozu. Ale czyż biorąc na warsztat realia obozu koncentracyjnego, autorka nie powinna mieć na uwadze poczucia pokory wobec tamtej rzeczywistości? Poczucia odpowiedzialności za swoją literacką fantazję? Idąc tym tropem, gdy traktuje się czas wojny jako świetne tło do opowieści obyczajowych, ktoś zaraz wpadnie na pomysł wielkiej nieszczęśliwej miłości między Żydówką a SS-manem. A to już będzie szczyt profanacji...
Jak dla mnie ta książka to taka bajeczka o tym, że nawet w piekle zdarzają się cuda, że między złymi Niemcami byli również ci dobrzy, którzy potrafili wyratować Żyda z obozu, bo taki mieli kaprys (w co, nawiasem mówiąc, nie wątpię, że faktycznie się zdarzało). Włączenie tych kilku autentycznych dokumentów, dotyczących funkcjonowanie obozu, miało chyba na celu zbudowanie nastroju grozy, uświadomienie czytelnika, w jak okrutnym świecie działa się cała opowieść. Jednak uczyniło to treść książki tym bardziej chaotyczną i niespójną. A już partie tekstu, dotyczące czasów współczesnych, należą do najsłabszych fragmentów.
Nie znam okoliczności powstania tej książki. Być może autorce przyświecała jakaś głębsza idea, niż tylko stworzenie ckliwej, grającej na uczuciach opowieści - bo w końcu kogóż nie wzruszy temat Zagłady i cudowne zrządzenie losu, które uratowało życie kilku z obozowych ofiar. W takiej jednak formie, lektura ta wzbudziła we mnie jedynie swoistą złość i niesmak. Nie wnosi ona absolutnie nic nowego do tematyki Zagłady, a wstyd stawiać ją w jednym rzędzie ze świadectwami tych, którzy ją przetrwali...