cytaty z książek autora "Ernst Wiechert"
Chmury za chmurami, wschodzące nad widnokręgiem, patrzące płowymi brzegami na Sowiróg i na ziemię. Ani gradu, ani grzmotu, ani deszczu, tylko milcząca ściana obrzeżona słońcem. Zboże rosło, jagody dojrzewały, ale w niedzielę ludzie z Sowirogu w zamyśleniu przesypywali kłosy w ręku i spoglądali z piaszczystych pagórków na szare dachy, nad którymi unosił się dym z kominów. Już raz tak było, pamiętali dobrze. Czyżby znowu, i ile razy jeszcze? Dlaczego Bóg oddał los w ręce ludzi, w ręce niewielu ludzi? Dlaczego nie w ręce pastora lub lekarza, którzy wiedzą, co to śmierć, a jeszcze więcej, co to życie? Dzwony obwieszczały wieczór, a oni zdejmowali czapki i słuchali, aż przebrzmiał ostatni ton. Na wschodzie niebo pociemniało nad lasami, tam znowu ogień się rozpali. Wiedzieli już o tym.
Mazury są tym wszystkim, są jednakże czymś więcej. Są lasy, które uszczęśliwiają nas jak jasny uśmiech braterskiej ziemi, są lasy, które napadają na nas niewypowiedzianym smutkiem niczym na wytęsknioną ofiarę. Wchodzisz w nie jak do obcego miasta, myśląc, że opuścisz je przez drugą bramę. Jednak czyniąc pierwszy krok, już wiesz, że tej bramy nie ma, że one nie będą może miały końca niczym las czarowników i że nigdy nie wyjdziesz z nich taki sam na ludzkie drogi. Zatrują twoją krew ciemnym smutkiem pokoju zmarłych. Stajesz i wsłuchujesz się w nie i nie wiesz już, jak masz się uśmiechać po tym ciężkim i milczącym oddechu.
Pochodzę z dużego miasta, z wielu miast. Przeczytałem, było wielu ludzi wokół mnie, pochwała, nagana, pytania, losy. Właśnie przespałem noc w ojczyźnie, w małym domku nad Krutynią. Na małym cmentarzu za ogrodzeniem spali moi dziadkowie, a przede mną leżało zakole rzeki, a za nią rozciągały się bezkresne lasy. Wszystko było szare i zimowe i cicho jak makiem zasiał. I widziałem tylko, że było tylko jedno prawo, po tym jak wszedłem i poszedłem dalej, i zadrżałem trochę przed wielkością i melancholią tego prawa.
Jeśli (pastor) pił, to nie dlatego, że był pijakiem tak jak oni, lecz dlatego że przestał wierzyć w Boga (…) Kiedy wypił, nie widział już tych nieustannie stojących przed oczyma trumien. (…) We wsi nie było nikogo, kto by o tym źle sądził.
- Pan już nie wierzy?
- Nie wierzę.
- Bóg może wrócić – rzekł cicho.
- Nie chce by wrócił i mordował dzieci – powiedział pastor – Wystarczy mi siedemdziesiąt trumien. (…)
- Spośród tego co widziałem, najgorszy był ludzki osąd. Wiec bracie nie sądzę, tylko boleję. To, co tobie się zdarzyło, może się zdarzyć każdemu z nas.
- Nie każdemu.
Z chwilą kiedy kształt słowa utrwali się na papierze i rozpocznie wędrówkę, może się ono wyzwolić spod władzy autora. (…) Staje się nieodwracalne i tylko od czytającego zależy jego sens. Takiego słowa nie można już cofnąć, jest ono jak strzała, która rozstała się z cięciwą, jak żywy grot skierowany w czyjeś serce.
Ludziom zdaje się, że z wojny będą mogli wyjść tak, jak wychodzi się z jakiejś kąpieli. Ale się mylą. Ludzka krew to nie kąpiel. (…) Gorsze jest to, że rozbudzi się nienawiść. Zasłoń przed nią uszy. Nienawiść kazi ludzi i narody, a przede wszystkim młodzież. Śmierć hartuje, nienawiść łamie.
Sądzili, że jeśli Bóg zabrał im wszystko, jeśli zabrał mężów, synów, i dzieci, pastora i kościół, to będzie tego dosyć jak na taką ubogą wieś. Nie poznali jeszcze istoty słów, że i temu, kto już nic nie posiada, może być zabrane to, co posiada.
Tylko dzieci mogą się łudzić, że wojna to coś lirycznego (…). Wkrótce okazało się. że wojna to nie tylko wielka dawczyni, ale także potworna i bezwzględna niszczycielka, zagarniająca oprócz ludzi i rzeczy również zasady, ład i prawa, które wydawały się niezłomne.
Wojny powinny się toczyć przy pomocy starców. Przy pomocy sześćdziesięciolatków i jeszcze starszych, a dowodzić nimi powinien cesarz oraz mężowie stanu. Nie byłoby ich szkoda, jako że dokonali już swego. Żal tylko młodzieży, której już nikt nie zastąpi. (…) Wszystko skończyłoby się prędzej i byłoby bardziej ludzkie, a i egzekutorzy testamentów mieliby potem co robić.
Była jak cichy blask wieczoru w swym pozbawionym radości bytowaniu, jak bezgłośny strumyk na szarej pustyni życia.
Grzech” był wielkim słowem, które z ambony brzmiało poważnie i i pięknie, natomiast codzienność nie była tym, do czego pasowałyby wielkie słowa i czasem myśleli sobie w skrytości, że słowo to wynaleźli panowie, żeby biedni nie pożądali tego, co oni pragną zachować wyłącznie dla siebie.
Siedem bochenków chleba wystarczy na jeden lub dwa tygodnie, a książka może wystarczyć na całe życie.
- Nigdy nie mogłem pojąć rodziców mówiących do dzieci: ”Jeszcze nie dorosłyście do tego, ale kiedyś zrozumiecie, że to iż dostawałyście lanie, było dla was dobre”. Dlaczego lanie? Dla Boga stworzenie takich dzieci, które nie potrzebowałyby lania, to przecież drobnostka. Niezbyt to ładny widok owo lanie. Szczególnie jeśli dorośli są tymi, którzy na nie zasługują najbardziej.
Wielu (pastorów) wierzyło, że słowo jest strawą. Stawali nad trumnami, w których złożona była bezbrzeżna boleść i mówili: „Radujcie się boleścią, gdyż nagroda za nią jest pewna”. Nie pytali, czy i bez boleści byłaby dana nagroda. Od kiedy Chrystus, wisząc na krzyżu, zapytał dlaczego Bóg go opuścił, stawianie pytań było niewskazane.
Tylko słowo miało wolność, nie było bowiem dowodów na to, że jest oszustwem, gdyż nikt nie wrócił z zaświatów i nie powiedział, że raju nie ma. Przeciwko wierze mogła więc stanąć jedynie niewiara, zwątpienie, inne słowo. Ale słowo, które brzmiało słodko, zawsze odnosiło zwycięstwo nad gorzkim.
Słowo, które wyniesiono ponad czyny i nazwano wiarą, było grzechem. Wiara nie wymagała żadnego działania, żadnego unaocznienia, żadnego dowodu. Wystarczała sama przez się. Zadowalała się tym, że wierzono słowom. Ci, co służyli bożej miłości, nie głodowali. Nie nakazano im, by rozdzielali chleb, który musieliby odjąć sobie od ust. Nakazano im natomiast obdarzać słowem o chlebie, pozorem chleba, i głosić, że słowo o chlebie to więcej niźli chleb.
Był dobrym człowiekiem, który jednak od czasu do czasu musiał grzeszyć, po cóż bowiem byłyby grzechy na świecie, gdyby ich nie popełniano? Zesłał je Bóg, który jest mądrzejszy od wszystkich powiatowych sędziów.
Żyły zbyt blisko siebie, by mógł dzielić je świat złudzeń. Była zawiść i wrogość w tej wiosce, kłótnie i pojednania, lecz nie było żadnych tajemnic. Zbyt ciasno przytykały do siebie ściany domów i okna. W nienawiści i miłości były nagie, a los jednostki był także losem wsi.
Dałoby się może żyć wbrew mężowi i dzieciom, jeśliby zaszła konieczność, lecz wbrew wsi nie sposób było żyć.
Zabierają nam zbyt wiele. Więcej niźli biorą od panów. Mówią, że potrzebuje tego cesarz, tak jak potrzebuje naszych synów, lecz nie powinieneś zawsze wierzyć w to, co mówią. I nie powinieneś zawsze głosić tego, w co wierzysz. Oni tego chętnie nie słuchają.
Ona, Marta od 20 lat była niewolnicą. Była niewolnicą męża i dzieci i obowiązku szarej codzienności. (…) Usiłowała przypomnieć sobie, jakimi bawiła się lalkami. Lecz nigdy nie bawiła się lalkami.
Dzień rozpoczynał się dla nich, gdy bladły gwiazdy, a kończył się, gdy znowu wschodziły nad lasami.
To, co nie było im dane, brali sobie podczas ciemnych nocy, żaden bowiem pastor nie mógł ich przekonać, jakoby do biedaków należało tylko królestwo niebieskie.
Marzenia więdły, laury pozostawały niedosiężne wysoko ponad gwiazdami. Wielkie słowa malały, albowiem tylko małe słowa trafiały na przyzby. Jedno wszakże z wolna zaczynali rozumieć, to o czym w seminarium nie mówiło się nigdy: życie. Ubóstwo i brzemię, wielkość i świętość życia. Również takiego najmniejszego, najbardziej znikomego, najbardziej samotnego i pogardzanego.
W błękitnym powietrzu żeglowało babie lato, którego welony zwieszały się z wszystkich karłowatych brzózek mokradeł.
Pastora nużyło głoszenie ewangelii nad ciernistą glebą, gdzie – jak dostrzegał - nie rosło nic poza złodziejstwem, pijaństwem, pieniactwem i podstępnością.
Ulegli byli i pokorni, z oczu można jeszcze było wyczytać, jak wieki obchodziły się z nimi. Niekiedy jednak ze spoin ich życia wybuchał tłumiony gniew i dzika nienawiść do igrających z nimi świata i Boga, którzy wydziedziczyli ich i wyobcowali, nie szczędzili razów i przeklęli, żądając przecież danin, pieniędzy i synów, modłów i hymnów, ciężarów i pańszczyzny.
Nikt nie wiedział, co wieś przechodziła od tamtej pory, jakie wojny, zarazę, nieszczęścia i grozę, Polaków, Litwinów, Tatarów.