Jeździec bez głowy Thomas Mayne Reid 6,3
ocenił(a) na 1036 tyg. temu Nie wiem czy to jest kwestia wieku, czy coraz dojrzalszego selekcjonowania tego co czytam, ale faktycznie im jestem starsza, tym chętniej sięgam po klasykę. Po klasykę, która kiedyś, choćby w czasach licealnych mnie odrzucała albo nudziła, a która teraz, czytana wprawia w zachwyt, ale i zdumienie jakim cudem mogła dana lektura nie zrobić na mnie wrażenia.
Dokładnie tak było z „Jeźdźcem bez głowy” Thomasa Mayne Reida, z którym kiedyś próbowałam się zmierzyć, ale niestety bezskutecznie. Tym razem nie tylko od deski do deski przeczytałam tę książkę, ale wręcz chłonęłam ją jak gąbka wodę. Dlaczego? Bo zawrócono fabuła tej opowieści, jak i sposób jej prowadzenia przez Reida całkowicie mnie pochłonął, wręcz porwał jak nurt rwącej rzeki. Reid przenosi bowiem czytelnika nie tylko całą epokę wstecz – pamiętajmy, że powieść powstała jakieś 150 lat temu, więc mamy możliwość wczuć się w klimat mentalność ówczesnych czasów, a dodatkowo z racji tego, że rzecz dzieje się na Dzikim Zachodzie, to dodatkowo wręcz na własnej skórze odczuwamy ową dzikość teksańskiej prerii, która okaże się równie nieokiełznana, jak i sami bohaterowie powieści. Nie od parady wspominam owe nieokiełznanie, gdyż w historii tej nie zabraknie namiętności, tajemnic i niezwykłych przygód, a nawet odrobinę trudnych do wytłumaczenia zdarzeń.
Żeby nie zdradzać całej fabuły, ale jednak zachęcić Was do sięgnięcia po „Jeźdźca” powiem tylko tyle, że w samym sercu tej opowieści znajdzie się pewien mężczyzna z krwi i kości, wręcz wzór wszelkich męskich cnót, bo nie dość, że piekielnie przystojny, to jeszcze stanowczy i zdeterminowany, jak na łowcę mustangów przystało. Mowa tu o niejakim Maurycym Geraldzie. Chociaż nasz łowca będzie z założenia miał na celu oswojenie miejscowych, swobodnie biegających po stepach dzikich koni, to szybko się okaże, że okiełznania domagają się również stające na jego drodze kobiety. Cóż za zaskoczenie, prawda? To one sprawią, że spokojne życie Maurycego zostanie wywrócone do góry nogami, zwłaszcza wtedy, gdy pozna piękną i bogatą Kreolkę, w której zakocha się od pierwszego wejrzenia.
Jak to jednak w XIX-wiecznej powieści bywa – miłość rzadko okaże się źródłem szczęścia. Tak będzie i tym razem. Chociaż ten romans będzie się zdawał obiecujący, to szybko okaże się, że jest on skazany na potępienie. Dlaczego? Nic więcej nie powiem, z wyjątkiem tego, że w tej z pozoru zwykłej opowieści pojawi się element zaskoczenia – będzie nim tajemniczy jeździec bez głowy, który rzuci cień na idylliczną opowieść o miłosnych uniesieniach.
Mnie ta powieść całkowicie zaskoczyła, ale również zachwyciła. Reida przeplata w niej wątki zbrodni, namiętności, nienawiści i marzeń, tworząc pełną emocji i nieprzewidywalnych zwrotów akcji opowieść. Reid wręcz w mistrzowski sposób konstruuje sceny, w których dramatyczne wydarzenia przeplatają się z równie nieokiełznanym pięknem teksańskich krajobrazów.
Jednym z kluczowych pytań, które autor stawia przed czytelnikiem, jest to, czy dobro wygra ze złem, czy prawda zatriumfuje nad kłamstwem. W miarę jak historia rozwija się, czytelnik będzie konfrontowany z poznawanymi postaciami, które ukażą swoje różne oblicza, po to by pokazać jak skomplikowana jest ludzka natura. Będziemy moli zatem zajrzeć od najciemniejszych zakątków człowieczej duszy, po to by zmusić się do refleksji nad tym, co jest naprawdę ważne w życiu i jakie wybory sprawiają, że człowiek staje się tym, kim jest.
„Jeździec bez głowy” jest zatem powieścią, która łączy w sobie elementy westernu i romansu z elementami grozy, co więcej każdy z tych gatunków jest w niej idealnie zbalansowany. Reid doskonale balansuje pomiędzy różnymi tonacjami, tworząc opowieść, która porusza zarówno emocje, jak i intelekt czytelnika. Czytelnik zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, gdzie zbrodnia, namiętność, nienawiść i marzenia spleciono w jedną fascynującą opowieść. Czy zatem dobro zwycięży nad złem? Polecam gorąco lekturę, aby znaleźć odpowiedź na to pytanie.