Ziemia nie do życia to książka opowiadające o możliwych konsekwencjach globalnego ocieplenia z podziałem na kategorie. Dodatkowo książka jest podzielona na 2 części - pierwszą, opowiadającą z zegarmistrzowską precyzją o powodziach, pożarach i innych kataklizmach w liczbach, oraz drugą, którą jest, powiedzmy, przemyśleniem autora. W zamyśle te dwie części miały utworzyć spójną całość, co w moim odczuciu nie do końca się udało. Zastanawiam się też nad kwestią gramatyczną drugiej części - czy to tłumaczenie, czy jest ona napisana w tak pogmatwany sposób? Książkę polecam, jednak nie dla osób bardzo wrażliwych, bo może dać poczucie beznadziei oraz skutecznie przesunąć moment zaśnięcia o chwile spędzone na smutnym rozmyślaniu.
Bardzo chciałbym móc powiedzieć, że ta książka to czarnowidztwo i ekologiczny radykalizm. Niestety autor zebrał rozproszone fakty (sprawdziłem samodzielnie ok. 15 przypisów na chybił-trafił i się zgadzały),a następnie wysnuł dość bolesne wnioski. Jakie? Przekonajcie się sami, ale w skrócie sprowadzają się one do rozważań nad pytaniem - jak bardzo mamy przerąbane z powodu zmian klimatycznych? I kto ucierpi najbardziej - być może my w Europie będziemy musieli przyzwyczaić się jedynie do letnich nawałnic i bezśnieżnych zim. W tym samym czasie kilka pacyficznych państw zniknie pod powierzchnią oceanu a wybrzeże Afryki uschnie z braku deszczu. Czy można temu przeciwdziałać? Można. Czy skutecznie? To pytanie padło trochę za późno, przez co jedyna właściwa odpowiedź dziś to dość oschłe "nie wiadomo".
Pod koniec spójnej i wciągającej opowieści autor dodaje nam nieco otuchy, wskazuje jasne punkty i drogi wyjścia z kryzysu. Warto jednak pamiętać, że książka została wydana przed pandemią COVID-19 i inwazją Rosji na Ukrainę. Te tragiczne wydarzenia odciągnęły nieco naszą uwagę oraz wysiłki od przeciwdziałania zmianom klimatu. A w tej kwestii liczy się dosłownie każdy miesiąc.