Doświadczyłam tego, że zło dzieje się obok nas – wywiad z Nele Neuhaus

Ewa Cieślik Ewa Cieślik
07.06.2019

„Dzień Matki” to opowieść o naturze zła. Już sama historia, która stanowiła inspirację dla Nele Neuhaus, mrozi krew w żyłach. Autorka bestsellerowego cyklu o detektywach spod Frankfurtu znów udowadnia, że doskonale potrafi wcielić się w rolę mordercy – choć, jak sama przyznaje, najwięcej przyjemności sprawia jej pisanie pełnych ciepła książek dla młodszego czytelnika.

Doświadczyłam tego, że zło dzieje się obok nas – wywiad z Nele Neuhaus

Rodziny się nie wybiera. Ale rodzina może wybrać ciebie.

Przez czternaście dni nikt się nie zainteresował zwłokami osiemdziesięcioczteroletniego Theodora Reifenratha. Gdy policja wreszcie się pojawia, Pia Sander i Oliver von Bodenstein odkrywają na posesji zmarłego szczątki kilku kobiet. Czy Reifenrath był seryjnym mordercą? W oczach sąsiadów on i jego żona Rita stanowili książkowy przykład rodziny zastępczej, oferującej dzieciom pozbawionym opieki dom pełen miłości. W wyniku śledztwa na jaw wychodzą jednak mroczne fakty: historie rodzonej córki Reifenrathów, która zmarła z przedawkowania narkotyków, utopionej w stawie dziewczyny z sąsiedztwa i tajemniczego samobójstwa Rity Reifenrath, której zwłok nigdy nie odnaleziono.

Kiedy kolejna kobieta przepada bez wieści, Pia mobilizuje wszystkie siły, by ją odnaleźć. Czy funkcjonariusze zdążą rozwiązać zagadkę, zanim będzie za późno? Czas jak zwykle działa na ich niekorzyść, ale muszą zrobić wszystko, żeby zdążyć przed Dniem Matki! [Opis wydawcy]

Ewa Cieślik: Rozmawiamy w momencie, gdy dopiero co przyleciała pani do Warszawy i spotkała się z czytelnikami. Pewnie za panią już dzisiaj sporo emocji?

Nele Neuhaus: Tak, ale to takie ekscytujące! To dla mnie też świetna okazja, by spotkać się z tłumaczami moich książek na język polski – Anną i Miłoszem Urbanami. Zdaje się, że Miłosz przetłumaczył już dwadzieścia moich książek… Znamy się siedem czy osiem lat, od kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Polski. Jest to zatem dla mnie wielka przyjemność. Wiadomo, przynosi to sporo zmęczenia – ale praca autora ma dwa oblicza. Jedno to siedzenie w gabinecie, przy komputerze, gdy nikt nie może ci przeszkadzać… Czasem oznacza to prawdziwą samotność! (śmiech) Z drugiej strony są to spotkania z ludźmi, podpisywanie książek, udzielanie wywiadów… Nie wiem, czy zna pani historię moich początków na rynku książki?

Tak, w zasadzie tego dotyczy jedno z moich pytań…

Więc powiem tylko, że fakt opublikowania pierwszych powieści własnym sumptem sprawił, że wiem, co oznacza brak sukcesu i bycie autorem, którego nikt nie zna, który patrząc na innych pisarzy na targach książki we Frankfurcie, zastanawia się, jak to jest być znanym… Dlatego dziś mój sukces wydaje mi się niekiedy aż niewiarygodny – mówię o sukcesie w Niemczech, a co dopiero poza granicami mojego kraju, na przykład w Polsce! To sprawia, że jestem bardzo szczęśliwa i dumna.

A którą część pracy pisarza pani preferuje?

Trudno powiedzieć. Kocham to, gdy mogę spotkać się z czytelnikami, gdy przychodzą na wydarzenia, na których odczytuję na głos fragmenty moich książek. Czasem takich spotkań jest bardzo dużo, są organizowane w wielu miastach i po jakimś czasie tęsknię już do tego, aby znów siedzieć w swoim gabinecie… Myślę więc, że kluczem jest równowaga. Teraz jestem w Warszawie i muszę powiedzieć, że przyjazd tu to trochę jak powrót do domu. Znam wszystkich pracowników wydawnictwa (Media Rodzina – przyp. red.), świetnie znam Miłosza i Anię, a polscy czytelnicy są niezwykle ciepli i serdeczni.

Przyjechała pani do Polski, by promować najnowszą książkę „Dzień Matki”. Chciałabym rozmowę o niej zacząć od pytania o zło. Czy popularność kryminałów bierze się stąd, że lubimy czytać o przemocy i brutalności, ale trzymanej na bezpieczny dystans?

Tak, to odkrycie, którego dokonałam: ludzie fascynują się złem, ale tylko tak długo, jak jest z dala od nich. Właściwie na każdym kanale telewizyjnym można oglądać kryminały, popularne są książki w tym gatunku. To pokazuje, jak wielkie jest zainteresowanie odbiorców tą tematyką. Moje książki to tzw. kryminały regionalne, określane w języku niemieckim jako Regionalkrimis, ludzie lubią je czytać szczególnie dlatego, że opisana akcja rozgrywa się w ich pobliżu. Znają miejsca, w których dzieją się złe rzeczy, więc jest to dla nich dodatkowo ekscytujące – mogą pomyśleć: „Wow, mój sąsiad mógłby być mordercą!”.

Jako pisarka wchodzi pani w skórę takiego mordercy. Przez większą część dnia musi pani wyobrażać sobie myśli, uczucia i postępowanie właściwe zbrodniarzom. Czy ma to na panią jakiś wpływ?

Oczywiście, pisząc kryminały, muszę identyfikować się z przestępcami – przede wszystkim staram się myśleć jak przestępca. Ważne, by podobnie tak jak lekarz czy policjant wyrobić w sobie wewnętrzny dystans – bez niego nie dałoby się funkcjonować. W czasie, gdy przygotowuję się do książki, czerpię wiedzę z różnych źródeł, dużo czytam, przeprowadzam wywiady z medykami sądowymi. Gdy piszę, nigdy nie miewam koszmarów; czuję się tak, jakbym całe zło przelewała na papier. Nawiedzają mnie za to później, gdy czytam ukończony tekst i sama zachodzę w głowę, jak to się stało, że ja to napisałam?! (śmiech)

Pani książki są tak popularne między innymi dzięki świetnym portretom psychologicznym bohaterów. Pozostając przy temacie zła – czy myśli pani, że niektóre osoby rodzą się złe, czy też stają się takimi pod wpływem wychowania lub środowiska?

Wydaje mi się, że w najnowszej książce czytelnicy mogą znaleźć odpowiedź na to pytanie. Ona pokazuje, jak duży wpływ ma pochodzenie i wychowanie. Przygotowując się do niej, bardzo dużo czytałam o psychopatach – stąd obecność w niej profilera z FBI. W ramach swojej pracy dokonuje on odkrycia, że jeżeli małe dziecko przed ukończeniem trzeciego roku życia dotknie wielka trauma, na zawsze zmieni ona jego osobowość. Uważam podobnie – że ludzie nie rodzą się ani źli, ani dobrzy, natomiast jeśli w dzieciństwie stanie się im coś złego, to w dorosłym życiu nie da się uniknąć poważnych konsekwencji.

Co jest iskrą, która rozpala pani wyobraźnię i stanowi punkt wyjścia do obmyślania fabuły całej książki? Niektórych pisarzy inspiruje wycinek z gazety, innych scena z kina. Jak to było w przypadku „Dnia Matki”?

Mnie również często inspirują filmy czy historie opisane w prasie, lecz pomysł na „Dzień Matki” wiąże się z inną, niezbyt przyjemną historią. W 2014 roku, w miejscowości, w której pracowałam przez lata, zmarł starszy człowiek – siedemdziesięciolatek chory na raka. Niedługo później, podczas sprzątania garażu, jego córka i zięć znaleźli dwie duże niebieskie beczki. Były one wypełnione szczątkami czterech niezidentyfikowanych kobiet. Gdy dowiedziałam się o tej historii, pomyślałam: „Mój Boże, kto wie, czy kiedyś nie spotkałam tego człowieka!”. Sama więc doświadczyłam tego, jak bardzo dotyka nas, gdy zło dzieje się tuż obok, w dobrze nam znanym miejscu, gdzie czujemy się bezpiecznie. Przede wszystkim jednak byłam zafascynowana tym, jak to się stało, że przez trzydzieści lat nikt nie zorientował się, że w miasteczku mieszka seryjny morderca. Okazało się bowiem, że przez ten czas zabił on pięć kobiet. Jednocześnie jednak był serdecznym człowiekiem, uczęszczającym do kościoła, cieszącym się powszechną sympatią społeczności. Ani jego żona, ani córka, ani nikt ze znajomych nie zorientował się, że jego prawdziwe oblicze jest zupełnie inne. Gdy wszystko wyszło już na jaw, dziennikarze, z którymi później rozmawiałam, powtarzali mi słowa świadków. Ci podkreślali, że nie wierzą, że tak kochany człowiek mógł dopuszczać się przypisywanych mu strasznych czynów. To właśnie było moją inspiracją – że istnieją ludzie, którzy są tak źli, aby zabijać, a jednocześnie tak sprytni, że potrafią przez tyle lat utrzymywać tajemnicę, grając kogoś innego. Ważne jest dla mnie, aby moje książki były jak najbardziej realistyczne – między innymi dlatego też ta postać pojawia się w „Dniu Matki”. Nazwisko Manfreda Seela pada w powieści (na stronie 295 – przyp. red.) podczas jednej z rozmów między Pią a Oliverem.

Przygotowanie powieści musi więc łączyć się ze sporym researchem. Czy pracuje pani najpierw na planie, konspekcie powieści – szczególnie jeśli ma ona później być książką o znacznej objętości?

Napisałam już 25 książek i mój sposób pisania się zmieniał. Na początku po prostu siadałam i pisałam – od pierwszej do ostatniej strony. Z biegiem czasu zaczęłam pracować inaczej. Muszę poznać swoich bohaterów, wiedzieć, jakie mają charaktery, jak się zachowują… Przygotowuję więc zestawienie postaci oraz planowanych wydarzeń. Czasem brakuje mi kolejnych imion – ostatnio w takiej sytuacji spytałam moich fanów na Facebooku, czy ktoś z nich nie zechciałby użyczyć swojego nazwiska jednemu z bohaterów. Zgłosiło się ponad 2400 osób! Niektórzy mieli specjalne życzenia – chcieli wybrać rodzaj śmierci lub ochrzcić swoim imieniem postać mordercy. (śmiech) Zawsze mówię wtedy: „Tutaj ja podejmuję decyzję, dajcie się zaskoczyć”. W „Dniu Matki” wśród ofiar pojawia się pięć osób, które w prawdziwym życiu należą do grona moich czytelników. Dzięki temu unikam też ewentualnych komplikacji prawnych, jakie mogłyby się pojawić, gdybym nieświadomie wykorzystała nazwisko kogoś, kto istnieje naprawdę i nie życzy sobie, by pojawić się w książce! Gdy to już mam gotowe, zapisuję wszystkie nazwiska na dużej białej tablicy w gabinecie. Później siedzę po dwie, trzy godziny dziennie przed tą tablicą i oddaję się rozmyślaniom. Mój mąż śmieje się, że nic wtedy nie robię, ale w mojej głowie powstają wówczas liczne pomysły – kto będzie ofiarą, jaki będzie motyw mordercy itd. Nigdy nie zdarza się, by te początkowe koncepty sprawdzały się w stu procentach – oczywiście później wszystko jeszcze ewoluuje. Świetnie się przy tym bawię i daje mi to dużo satysfakcji.

A czy konsultuje pani te pomysły z innymi?

Tak, zarys tematyki zna moja redaktorka. Gdy już go przedyskutujemy i ustalimy, przedstawiam go moim bliskim. Później powstaje 200 stron manuskryptu, który wysyłam moim dwóm siostrom, agentce, redaktorce i dwóm przyjaciółkom. Daję im 24 godziny na przeczytanie i zgłoszenie uwag. Dłużej nie chcę czekać, bo jestem bardzo niecierpliwą osobą! (śmiech) Jeśli spotkam się z przychylnym przyjęciem – wtedy mogę zaczynać pisać książkę. Research do „Dnia Matki” trwał około pięciu, sześciu miesięcy. Pisałam od marca 2018 roku, a w czerwcu się zorientowałam, że mam już gotowych 400 stron, a aby dojść do zakończenia, potrzebuję jeszcze 800… Strasznie się wtedy zdenerwowałam, krzyczałam, że nie dam rady ukończyć tej powieści, że to, co zrobiłam, jest za długie, że jest do niczego… Padło sporo niecenzuralnych słów. (śmiech) Mój mąż i redaktorka na szczęście okazali mi dużo wsparcia. W końcu przyszło olśnienie i wiedziałam już, jak rozwiązać ten problem. Przygotowałam sobie dokładny plan i dzięki niemu od lipca do października powstała finalna wersja książki.

Początki pani twórczości są dość nietypowe, bo aż trzy pierwsze powieści – w tym „Nielubianą”, pierwszą cześć cyklu o Pii i Oliverze – wydała pani dzięki self-publishingowi.

W Niemczech co roku pojawia się ponad sto tysięcy książek, dlatego ekstremalnie trudno jest zaistnieć na tym rynku. Moja pierwsza powieść „Unter Haien” („Wśród rekinów” – przyp. red.), nad którą pracowałam 10 lat, ma 600 stron. Od wszystkich wydawnictw otrzymałam negatywną odpowiedź. Później poznałam agentkę, która mi wyjaśniła, że lepiej by było, gdybym akcję przeniosła z Nowego Jorku do Frankfurtu. Nie zgodziłam się i stwierdziłam, że jeśli nikt w takiej formie nie chce wydać mi książki, to wydam ją sama. Miałam dużo szczęścia, bo w tamtym czasie – gdy nie było jeszcze e-booków, które można opublikować w internecie – mój były mąż miał duży zakład przetwórstwa mięsnego i klienci w naturalny sposób stali się moimi czytelnikami. Gdy wydałam już trzecią książkę, do jego biura przychodziło więcej osób zainteresowanych kupnem mojej powieści niż jego produktów! (śmiech) Pisanie pomagało mi znaleźć wewnętrzną równowagę, a garaż pełen kartonów moich książek mogłam określić jako spełnienie marzeń. To, gdy wydawnictwa później same się do mnie zgłosiły, było jeszcze cudowniejsze. Gdybym miała wybór, zrobiłabym wszystko tak samo jeszcze raz i również postawiłabym na self-publishing na początku swojej drogi pisarskiej.

„Dzień Matki” rozpoczyna się brutalną sceną. Chyba nie będzie spoilerem, jeśli zdradzimy, że na samym początku trzynastoletni chłopiec topi swoją rówieśnicę. Czy uważa pani, że w kryminałach powinno być jak u Alfreda Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie ma jeszcze narastać?

Często prolog książki piszę na samym końcu, jednak w tym przypadku było inaczej. Tę scenę miałam przed oczyma na samym początku myślenia o „Dniu Matki”. Na początku mojej drogi pisarskiej redaktorka mi powiedziała: „Nele, nie może być tak, że pierwszy trup pojawia się dopiero na pięćdziesiątej stronie…!”. Od tego czasu pamiętam, że w kryminale dramatyczną scenę lepiej umieścić na samym początku. W pisaniu nie chodzi bowiem wyłącznie o błyskotliwość czy kreatywność. To rzemiosło, którego zasad należy przestrzegać. Mocna, tajemnicza czy dramatyczna scena na początku daje nam szansę, by wciągnąć czytelnika w historię, którą chcemy mu opowiedzieć.

Historia opisana w „Dniu Matki” dotyczy między innymi rodzin zastępczych i nadużyć, jakie mogą się w nich pojawić. Wcześniej w „Złym wilku” pisała pani o handlu dziećmi. Wątek przemocy wobec najmłodszych powraca?

Temat dzieci budzi w nas wyjątkowe emocje, jednocześnie jednak trzeba go dotykać z wyjątkową rozwagą. Piszę o dzieciach, które doświadczają krzywdy ze strony tych, którzy powinni je chronić. Myślę, że to właśnie jest tak wstrząsające, ale również w naturalny sposób nas przyciąga – nawiązując do pani pytania o to, dlaczego lubimy czytać o złu.

Czytelnicy, którzy znają pani twórczość, wiedzą, że często pisze pani również o… koniach. Są one także częścią pani prywatnego życia, prawda?

Owszem, konie odgrywają w moim życiu wielką rolę. Mój były mąż był skoczkiem, więc od dawna stanowiły część mojej codzienności. Niestety ze względu na kręgosłup dziś już nie mogę jeździć, ale moja pasierbica jest uzdolnioną amazonką. Konie są moją pasją i pomagają w osiągnięciu równowagi między pracą a życiem prywatnym.

A czy konie, które np. w „Nielubianej” są przedstawione jako niemi świadkowie wstrząsających wydarzeń – cisi, a jednak bacznie wszystko obserwujący – niosą ze sobą jakieś dodatkowe znaczenia?

To bardzo interesująca koncepcja, podoba mi się ten pomysł! Niestety nigdy tak do tego nie podchodziłam – opisywałam je, bo po prostu bardzo kocham te zwierzęta. Jednak gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to niezwykle ciekawe – kto wie, czy nie wykorzystam tego pomysłu w przyszłości! Nie wiem, czy konie nadawałyby się do kryminałów, ale mogę zdradzić, że planuję już pewien projekt, który dotyczyłby właśnie tego, co w tych zwierzętach jest złożonego, tajemniczego. To taki projekt na przyszłość. (śmiech)

Pisze pani również książki z serii o Elenie i Charlotte, dla młodszego czytelnika. Z jednej strony mroczne kryminały, z drugiej pełne słońca opowieści o nastolatkach jeżdżących konno. Czy pisanie takich książek to dla pani rodzaj odskoczni?

Pierwsze opowieści, jakie zaczęłam pisać, były właśnie historiami o koniach – tworzyłam je już w podstawówce. Uwielbiałam je! Przenosiły mnie do zupełnie innego świata. Książki takie jak cykl o Sheridan, np. „Ostatnie lato w Nebrasce”, pozwalają mi o wiele bardziej pracować z ludzkimi osobowościami. Dzięki pisaniu kryminałów mogę z kolei zarobić na życie, opłacić rachunki… Jeśli jednak miałabym wybrać, to znacznie więcej przyjemności daje mi pisanie powieści o koniach i dla młodzieży!

Oliver von Bodenstein i Pia Kirchhoff to postaci, które już dobrze pani zna – są bohaterami dziewięciu książek. Czy niekiedy kusi panią, by dokonać kilku zmian, odmienić ich charaktery?

Tak, wielokrotnie myślałam o tym, aby coś zmienić. Pisząc, muszę jednak pamiętać o moich czytelnikach, a oni uwielbiają Pię i Olivera takimi, jakimi są. Jakieś cztery tomy temu chciałam, aby moi bohaterowie mieli romans, ale w końcu zrezygnowałam z tego pomysłu i w najbliższym czasie nie zamierzam już niczego w ich życiu zmieniać.

Prowadzi pani również fundację – Nele-Neuhaus-Stiftung. Jakie cele przyświecają jej działalności?

Kiedy odniosłam sukces, pomyślałam, że zawdzięczam go nie tylko sobie, ale i szczęściu. Uznałam więc, że powinnam się tym szczęściem podzielić z innymi. Założyłam fundację, która wspiera czytelnictwo wśród dzieci i młodzieży – szczególnie takich młodych ludzi, którzy nie mieli okazji dorastać w domu, gdzie czytanie książek jest na porządku dziennym. Mój mąż kieruje działalnością fundacji, wspólnie rozwijamy kolejne projekty na rzecz promocji czytelnictwa. W ten sposób mogę przekazywać dalej szczęście, jakie w moim życiu nierozerwalnie łączy się z książkami.


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Ewa Cieślik 06.06.2019 17:53
Bibliotekarz | Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post