cytaty z książki "Kondotierzy"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
W chwilach dramatycznych najgorszym wrogiem jest własna
wyobraźnia
Poprzez czarną narodową noc,
poprzez bagno tchórzostwa i podłości
pójdą młodzi zawzięci i prości
stawiać prawdy swe, jak kosy na sztorc...
lepiej jest przeżyć jeden dzień jak lew, niż
całe życie jak zając
...Podwójnie czule go [pułkownika Kozłowa] wspominam: po pierwsze, za to, że dał się zabić, co jest niezwykle sympatyczne, jeśli chodzi o bolszewika, a po drugie, za to, że przez brak rewolucyjnej czujności dał nam w ręce bezcenne argumenty dla naszego udziału w wojnie.
Je suis un Silesien, pour ainsi dire aussi un Polonais tlum.: Jestem Ślązakiem, czyli można powiedzieć — Polakiem.
Kongo, ze swymi złożami miedzi, uranu, złota i diamentów, miało stać się czerwonym przyczółkiem do zdobycia Czarnego Lądu. Gdyby Sowietom i ich ówczesnym chińskim sojusznikom udało się położyć łapę na tym kraju i wciągnąć go w orbitę swych strategicznych planów — zagrażaliby Angoli i Afryce Południowej. Gra była warta świeczki.
W blasku wschodzącego słońca miejsce straciło grozę ubiegłej nocy, mimo ilości trupów zalegających okolicę. Półnadzy, obwieszeni amuletami, leżeli jak okiem sięgnąć. Sowiecka broń walała się na przedpolu. Oszołomieni haszyszem przez czarowników, otumanieni zabobonem i uzbrojeni przez dalekie, złowrogie mocarstwo, szli na śmierć pędzeni warkotem tam-tamów, ogłupieni własnym wrzaskiem, który jeszcze brzmiał mi w uszach: „Mulele maaaj!” Biedne, ciemne ofiary czerwonego imperializmu leżały teraz cicho, w przerażających pozach, w jakich zastała ich śmierć. Śmierć, którą zadał im belgijski karabin maszynowy w moich rękach. Wróciłem do willi i jednym haustem wypiłem szklankę whisky.
Kto widział przemarsz Armii Czerwonej pod koniec drugiej wojny światowej, ten nigdy nie zapomni sowieckiego wandalizmu. Czego Sowieciarz nie mógł ukraść, to niszczył.
Sowieccy żołnierze wyrzucali przez okna radia i gramofony, bagnetami cięli portrety, wyrywali struny z fortepianów, kolbą rozbijali umywalki i muszle klozetowe, strzelali do luster i kandelabrów, niszczyli biblioteki, tłukli meble i rwali na strzępy kotary. Każdy dom przez nich zamieszkały, choćby przez kilka dni — wymagał gruntownego remontu. Nie mówiąc już o brudzie i smrodzie jaki po sobie zostawiali. Wiadomo: jak się potłukło klozetowe muszle... Dlaczego tak strasznie niszczyli? Czyżby pchała ich do tego zazdrość, że ktoś mógł żyć w warunkach, jakie oni, obywatele „przodującego kraju” widywali tylko w kinie? Czy może winna była propaganda wmawiająca im bezustannie, że poza Sowietami panuje straszliwy wyzysk i wobec tego każde przyzwoite mieszkanie jawiło się jako siedlisko wyzysku? A może jest to naturą sowieckiego człowieka napędzonego wódką, jak silnik samochodu napędzany jest benzyną? Nie wiem. Ale barbarzyństwo sowieckie pamiętam...
Belgijska administracja Konga walczyła z tą plagą od początku czasów kolonialnych — mówił dalej ksiądz M., wyraźnie przejęty. — I jak mnie uczono, w latach dwudziestych już „ludzi krokodyli” w Kongo nie było. Jak cienka jest politura cywilizacji!!! W latach sześćdziesiątych wystarczył krótki moment, by dziesięciolecia pracy cywilizacyjnej poszły w zapomnienie i stare zwyczaje odżyły. W Afryce ludożerstwo istnieje ciągle... Czasami jest to ludożerstwo rytualne. Zjada się wątrobę pokonanego wroga, by przywłaszczyć sobie jego męstwo. Ale ludożerstwo proste, żywnościowe istnieje również. No cóż, łatwiej czasami upolować człowieka niż antylopę...
Joe był Polakiem, nazywał się Józef Swara. Był sierżantem w Legii Cudzoziemskiej. Przystojny blondyn, rodem spod Krakowa. Uciekł na Zachód, gdy mu ojca w Polsce „rozkułaczono” na śmierć. Starego Swarę zabili pod płotem młodzi ideowcy z ZMP, którzy nieśli wsi postęp i sprawiedliwość. Stary nie był wyrozumiały — młodzież chciała się zabawić z córeczką. Zatłukli starego łopatami. „Szło nowe” — jak pisał pewien literat.
Robert, dość gadatliwy Belg, opowiadał mi swoje przygody. Syn bogatego fabrykanta, dwa lata studiów prawniczych na uniwersytecie w Louvain. Gdy był na trzecim roku, dowiedział się, że w czasie wojny jego ojciec kolaborował z Niemcami. Robert rzucił studia, dom i zapisał się do Legii Cudzoziemskiej. Wraz z 1 pułkiem spadochroniarzy Legii brał udział w wojnie w Indochinach. Również wojna w Algierii go nie ominęła. Awansował szybko, lecz równie szybko degradowano go za niesubordynację.
W pięćdziesiątym pierwszym starego Wiatra zabrało UB. Młodego wsadzono do domu poprawczego. Tam nauczył się milczeć: każde nieostrożne słowo mogło drogo kosztować.
Gdy zwiał z poprawczaka, stary Wiatr już nie żył. Zamordowano go niemal tego samego dnia, w którym umarł Stalin...
Jezioro jest potężne jak morze, pełne ryb, krokodyli i hipopotamów. Burze na Tanganice są siłą równe morskim sztormom, a może nawet dziksze o tyle, że towarzyszy im zwykle niespotykana gdzie indziej ilość i siła wyładowań atmosferycznych. Deszcz jest tak gęsty, że w biały dzień robi się ciemno, a rozgadana zazwyczaj fauna milknie z przerażenia.
Żadne organizacje dobroczynne nie rozwiążą kwestii głodu w Afryce. Jeśli międzynarodowa pomoc dostarczy wystarczającej ilości wyżywienia głodującym obecnie, to w ciągu dwóch pokoleń ludność Sahelu wzrośnie znów o tyle, że trzeba będzie rąbać nowe lasy... W wyścigu z afrykańską rozrodczością pomoc międzynarodowych organizacji z góry skazana jest na przegraną. Zwłaszcza, gdy równocześnie z pomocą żywnościową płynie lekarska opieka nad dziećmi. Jedynym wyjściem z sytuacji byłoby nie dawać żywności, lecz dostarczać środki do jej produkcji: maszyny, pompy, systemy nawadniające. Uczyć używania nawozów i stosowania płodozmianu. I — przede wszystkim — dbać o zalesianie!
Dziwny naprawdę to widok, gdy na ulicy idzie, trzymając się za małe paluszki i zaglądając sobie czule w oczy, dwóch brodatych zbójów z kindżałami za pasem. A tutaj widok to wcale nierzadki. Ten arabski homoseksualizm, który od dawna przyciągał tu angielskich dżentelmenów, jest uwarunkowany historycznie i społecznie.
Dwanaście gwinei — kałasznikow. Sześć — porządny kolt 45M1A1. Za talara sześć sztuk amunicji do kolta, dziesięć do kałasznikowa. Przed handlarzem, na rozesłanej płachcie, dwanaście pistoletów: wspomniany kolt, niemieckie parabelum, belgijski piętnastostrzałowy GP 9 mm, hiszpańskie astry, sowieckie tokarewy i nagany. Piramidki usypane z nabojów. Rusznica turecka z 1880 roku, austriacki mannlicher. Trzy granaty obronne: dwa z rączką, z Wehrmachtu. Jeden jajowaty — brytyjski.
W przeddzień przybycia Chaleda wylądował na nowej bieżni transportowiec — przywiózł służbę i książęcego Rolls Royce'a. Pozłacane zderzaki i chłodnica lśniły w słońcu.
Biały samochód miał siedzenia wykładane skórą lampartów i deskę rozdzielczą z mahoniowego drzewa. Lodówka, bar, telewizor. Zapalniczka ozdobiona brylantem wielkości orzecha.
Chaled przybył nazajutrz prywatnym jetem. Przejechał swym rollsem pięćset metrów dzielących lotnisko od namiotu.
Ale dżambia to tylko symbol, chociaż zdarzają się pojedynki na dżambie. Każdy Jemeńczyk posiada broń palną. Może to być stara turecka rusznica lub niemiecki mauzer z czasów wojny światowej. Ale może to również być — szczyt szczytów w owych czasach — sowiecki szturmowy kałasznikow. Niemniej i tu, na tym szczycie, są równiejsi między równymi. Kałasznikowy książąt bywają pozłacane, o kolbach inkrustowanych kością słoniową i drogimi kamieniami. To powszechne uzbrojenie obywateli stanowiło tu zawsze zaporę przeciw totalitaryzmom. Zarówno władza królewska, jak później czerwona, nie były wszechmocne. Przeciwwagą dla wszelkich zakusów było zbrojne społeczeństwo.
Pamiętam, jak Georges w 1968 roku, w gęsto obsadzonej czerwoną proletariacką klientelą knajpie w skomunizowanej podparyskiej miejscowości Ivry, zawołał do kelnera:
— Dwie coca-cole! — I podnosząc głos, by go wszyscy słyszeli dorzucił: — Normalnie tego świństwa nie piję, ale teraz zamawiam, by wesprzeć amerykański wysiłek w Wietnamie!
W knajpie zaległa cisza. „Czerwoni proletariusze” zamarli ze zgrozy, a później ruszyli od stolików Georges rozpinał marynarkę, jakby szykując się do bójki. Proletów wstrzymał widok tkwiącego za pasem Georges'a pistoletu.
Przede mną migały bose stopy jednego z Jemeńczyków. Fascynowały mnie, nie mogłem od nich oderwać wzroku. Ostre kamienie, krzemienne szpikulce — ja czułem je boleśnie przez grubą skórę specjalnych, górskich butów. Jemeńczyk dreptał przede mną boso. Przeskakiwał głazy, bosymi stopami spadając na krzemienie równie ostre jak łoże fakira. I nic. Później, lecząc rannych, miałem możność sprawdzić, że skóra na stopach Jemeńczyka przekracza półtora centymetra grubości.
Sowieccy piloci zbombardowali targowisko w jednej z dolin, mimo że nie było tam ani jednego mężczyzny. Same kobiety i dzieci. Ufność, jaką Jemeńczycy pokładali w naszej wiedzy, była wzruszająca. Robiliśmy co było w takich warunkach możliwe, choć nie było między nami ani jednego lekarza. Podziwialiśmy hart Jemeńczyków, nawet małych dzieci. Hart i niezwykłą odporność na ból. A przy tym przerażenie nas ogarniało na widok niesłychanego wprost braku higieny osobistej. Oni się nigdy nie myją! Nigdy!
Na nasze głowy wyznaczono wysokie ceny: milion riali od łebka! Za żywego lub umarłego. Chodziło bowiem o to, by zdobyć niezbity dowód, że rojaliści nie walczą sami — że jest to obca interwencja. O egipskiej armii, która na całe szczęście wyniosła się i o ciągle obecnych „doradcach” sowieckich obsługujących czołgi, lotnictwo i artylerię wolano nie wspominać. Ale grupa dwudziestu ludzi, walczących po stronie ogromnej większości narodu — to była „obca, imperialistyczna interwencja”.
ZSRS i jego satelicko-trzecioświatowa sfora zgodnie zaczęli protestować w ONZ przeciw obecności w Jemenie „imperialistycznych najemników na żołdzie CIA”. Protesty jak echo powtarzała „odprężeniowa” opinia publiczna Europy.
— Thess — spytałem — dlaczego oni za ciebie walczyli?
— Nie walczyli za mnie — odpowiedział Thess jakimś dziwnie miękkim głosem. Walczyli o święte prawo gościnności. Pozdrowiłem ich w imię Allaha i piłem z nimi herbatę. Byłem pod ich opieką, nie mogli mnie nie bronić.
Z komunizmem walczyć można i trzeba wszędzie tam, gdzie zagraża on jakiemuś społeczeństwu.
Prawdziwe zwyciestwo musieli odnieść komunisci ,nie tak jak wielu zakłada pomiędzy rokiem 1956 a 1970,ale w roku 1989,kiedy pod uniesionym w góre kloszem,wystrzelił produkt ich chowu
Zabobon i karabin maszynowy. Penicylina i amulet. Radio krótkofalowe i tam-tamy. Bazooka i zatrute strzały. Afryka.
Ogarniały mnie wątpliwości czy gdziekolwiek dojadę. A nawet jeśli tak — to mnie złapią. Ale żywy się nie dam. Postanowiłem mocno, że jeśli mnie wykryją, to drogo sprzedam skórę. Powoli, z trudem, zacząłem drzeć na drobne kawałki wszystkie dokumenty i papiery, jakie miałem przy sobie. Na wszelki wypadek. By nie ułatwić „im” identyfikacji zwłok. Nienawidziłem „ich”. Za prześladowanie patriotów, za mordowanie akowców, za „zaplutego karła reakcji”... Miałem trochę starszego kolegę. Chodził o kulach. Ranny w powstaniu. Odznaczony. Patriota. Bohater. Kaleka. Gdy zgłosił się do odpowiedniej instytucji z prośbą o stypendium jako sierota i inwalida, „czerwony” urzędnik zrzucił go ze schodów wyzywając od bandytów. Jego! Kalekę! Bohatera!