cytaty z książki "Życie instrukcja obsługi. Powieści"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Im wyższe piętro, tym bardziej - w zgodzie z zasadami burżuazji – wystrój ulega deklasacji.
Rozpatrywana z osobna cząstka układanki nie znaczy nic, jest tylko jakimś mglistym wyzwaniem, pytaniem, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi.
[...]
Plassaertowie natomiast nigdy nie omieszkają podkreślić szalonego uroku swoich trzech mansardek, dodając, żw zapłacili za nie tyle, co nic, i insynuując jednocześnie- co w tym przypadku całkowicie mija się z prawdą- że oni nie grzeją dupy w fałszywych ludwikach jak ta stara Moreau.
Druga z karykatur, rysowana w stylu Dubouta, zwie się "Znakomity przepis": w restauracji wściekły klient demonstruje kierownikowi sali czarne piórko, wyłowione z zupy; ów, ogarnięty furią, czeka na wyjaśnienia kuchmistrza, który z obrażona miną oświadcza: " Wszyscy kucharze mają swoje kruczki ".
Kilka lat temu Louvetowie urządzili u siebie huczną imprezę i narobili przy tym tyle hałasu, że około trzeciej nad ranem pani Trevins, pani Altamont, pani de Beaumont, a nawet pani Marcia - która zazwyczaj nie reagowała na podobne ekscesy - po daremnych próbach dostukania się do birbantów, zadzwoniły na policję. Do wysłanych na miejsce dwóch funkcjonariuszy dołączyć musiał niebawem zaprzysiężony ślusarz, który otworzył drzwi.
Najbardziej nieznośne dźwięki produkowała pani Louvet, która -siedząc w wielkiej kałuży-uderzała jedną o drugą dwie zakorkowane butelki jabłecznika tak długo, aż wyskoczył jeden z korków.
Powodem wyczynów Danglarsów nie były korzyści materialne, ale raczej-jak w licznych przypadkach szczegółowo opisanych w literaturze dotyczącej psychopatologii-fakt, iż niebezpieczeństwo, na jakie się narażali, popełniając kradzież, wprawiało ich w ekscytację i zapewniało im niezwykle intensywne podniecenie natury czysto seksualnej.
Jeremiah Ashby wdarł się z dzikim wrzaskiem do pokoju, detonując podłożoną przez Helene bombę. Jeszcze tego samego wieczoru Helene wsiadła na pokład szkunera, płynącego na Kubę, a stamtąd udała się liniowcem do Francji. Aż do śmierci żyła w oczekiwaniu chwili, gdy zjawi się policja, by ją aresztować, ale amerykańskim organom sprawiedliwości nigdy nawet nie przyszło do głowy, że owa maleńka i krucha kobieta potrafiłaby sprzątnąć z zimną krwią trzech bandytów, którym zresztą bez trudu znaleziono o wiele bardziej wiarygodnych zabójców.
Dwóch gości-nieczułych, jak się zdaje, na wskazówki Louveta-brało udział w koncercie na swój własny sposób: jeden nieustannie wprawiał w ruch zabaweczkę zwaną "diabełkiem" (była to głowa poliszynela na mocnej sprężynie, wyskakująca z drewnianego pudełka, ilekroć się go otwierało), a drugi chłeptał z głębokiego talerza, najgłośniej jak tylko potrafił, twarożek zwany móżdżkiem tkacza.
Dinteville nie był człowiekiem ambitnym i całkowicie zadowalała go perspektywa zostania po prostu przyzwoitym, prowincjonalnym lekarzem, o którym będą mówić w miasteczku "ten poczciwy doktor Dinteville", tak jak o poprzednim doktorze mówiono "poczciwy doktor Raffin", i który potrafi poprawić samopoczucie pacjentów, każąc im powiedzieć "Aaaaaa".
Krytyka przyjęła sztukę wielce nieprzychylnie; pewien marny, lecz perfidny recenzent ośmielił się zadać pytanie, czy trzask opuszczanych w trakcie spektaklu krzeseł był dźwiękowym chwytem przewidzianym przez reżysera.
[...]
"Nie interesuje mnie akwarela, tylko to, do czego ma mi posłużyć". "A do czego ma panu posłużyć?". "Ależ do puzzli, drogi panie, do puzzli, rzecz jasna"- odparło bez najmniejszego wahania Bartlebooth".
[...]
Na dywanie śpią oba domowe koty - Pip i Minouche; ich wyciągnięte łapy oraz mięśnie karku są całkowicie rozluźnione, co zwykło się łączyć z tak zwaną paradoksalną fazą snu, uważaną zazwyczaj za moment marzenia sennego. Tuż obok leżą skorupki z rozbitego dzbanuszka na mleko. Nietrudno odgadnąć, że gdy pani Trevins i pielęgniarka opuściły pokój, jeden z kotów - Pip?, Minouche? a może oba sprzymierzyły się w karygodnym dziele? strącił dzbanuszek uderzeniem łapy; szybkim, lecz niestety daremnym, albowiem gruby dywan w okamgnieniu wchłonął drogocenny płyn.
W łazience dwóch mężczyzn oddawało się w skupieniu grze w kółko i krzyżyk, którą francuskie dzieci nazywają weszką, a Japończycy go-moku; grali bez papieru i ołówka, bezpośrednio na kafelkach podłogi; jeden z nich układał niedopałki węgierskich papierosów, wyciągając je z przepełnionej popielniczki, a drugi-przywiędłe płatki, oberwane z bukietu czerwonych tulipanów.
Dwa pozostałe- to nieciekawe artystycznie karykatury o bardzo już zleżałym dowcipie. Podpis pod pierwszą głosi: "Nie ma talarów - nie ma Szwajcarów"; widać na niej zagubionego w górach alpinistę, któremu spieszy na ratunek z pozornie pełną zbawczego rumu, uwiązaną u szyi beczułką za znakiem czerwonego krzyża. Osłupiały delikwent odkrywa jednak, że w beczułce nie tylko nie ma rumu, ale że w ogóle nie jest to beczułka, lecz skarbonka z napisem: "Wspomóż Henri Dunanta!".
[...]
W czasie następnych miesięcy zastąpiło go cudowne dziecko - dwunastoletnie chłopię, wycięte jakby ze starego żurnala - z głową w loczkach, zawsze w wielkich koronkowych kołnierzykach i aksamitnych, czarnych kamizelkach z guzikami z macicy perłowej. Improwizowało ono "poematy metafizyczne", których same już tytuły wprawiały audytorium w rozmarzenie:
'Ewaluacja sytuacji"
"Wyliczenie przedmiotów i bytów zagubionych w drodze"
"Metoda stawiania kropki"
"Stukotanie rozsiodłanych koni, skubiących w ciemnościach trawę"
"Czerwone pobłyski polnego ogniska pod gwiaździstym niebem".
W szkole nikt nie lubi Isabelle i nic nie wskazuje na to, by starała się ona temu jakoś zaradzić. Koledzy z klasy twierdzą, że jest kompletnym młotem; parę razy rodzice uczniów zjawili się u Oliviera Gratioleta, skarżąc się, że jego córka opowiada koleżankom z klasy - a czasem nawet, podczas przerwy na podwórku, dużo młodszym dzieciom - historie, które wprawiają je w przerażenie.
[...]
Philippe znosił zazwyczaj z flegmą nieustanne wrzaski, a czasem nawet usiłował obrócić wszystko w żart i na przykład pewnego wieczoru, wręczył teściowej kaktusik - "wierne odbicie jej charakteru" - a le kiedyś pod koniec niedzielnego obiadu, na który pani Echard przygotowała z podsmażonych resztek pieczywa i cukru znienawidzony przezeń pain perdu i usiłowała go zmusić do jedzenia, stracił nad sobą kontrolę, wyrwał z rąk teściowej łopatkę do ciasta i parę razy zdzielił ją po głowie. A następnie spokojnie spakował walizkę i wyjechał do Compiegne.
Najosobliwszym eksponatem tej niewielkiej kolekcji jest jednak zegarek, sprawiający wrażenie, jakby wyskoczył prosto z "Dobrego Diabełka" hrabiny de Segur: upiorna megiera tłucze w tyłek małego chłopczyka.
Mimo, iż zawsze nazywano ją panną, Celia Crespi miała syna. Wydała go dyskretnie na świat w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym. Prawie nikt nie zauważył, że była w ciąży. Cała kamienica zachodziła w głowę, kto może być ojcem dziecka i wszyscy zamieszkujący dom osobnicy płci męskiej w wieku od lat piętnastu do siedemdziesięciu pięciu byli podejrzani.
Kres tych ciężkich lat terminowania nastąpił równie nagle, jak niespodziewanie. Pani Echard udławiła się pewnego dnia ością; pan Echard, który od dziesięciu lat tylko na to czekał, przeniósł się do maleńkiej chatki, jaką zabudował nieopodal Arles, a w miesiąc później pan Marquiseaux zginął w wypadku samochodowym, pozostawiając synowi całkiem pokaźny spadek.
Moda happeningi, która zaczęła zalewać Paryż w tamtych latach, pozbawiała powoli owe światowe zebrania tego, co mogło być w nich naprawdę interesujące. Dziennikarze i fotograficy, którzy dotychczas pilnie na nie uczęszczali, uznali, iż trącą myszką i przenieśli się na bardziej zwariowane imprezy, w czasie których Iksiński zajadał ze smakiem żarówki, podczas gdy Igrekowski niestrudzenie rozmontowywał instalację centralnego ogrzewania, a Taki-to-a-taki podcinał sobie żyły, aby napisać własną krwią poemat.
Nad łóżkiem - rzecz zadziwiająca w pokoju podlotka - wisi teorban o owalnym pudle; jedna z owych lutni z podwójnym gryfem, które weszły w modę w szesnastym wieku, by szczyt popularności osiągnąć za czasów Ludwika XIV (podobno Ninon de Lenclos grywała mistrzowsko na tym instrumencie), a następnie ustąpić miejsca chitarrone oraz wiolonczeli.
[...]
Sprawiedliwość nie lubi, gdy ludzie powołani do jej obrony z niej kpią [...].
[...]
Skoro niemal wszystkie uczennice w wieku jego córki przypominają pobekujące owieczki, zdolne co najwyżej powtarzać chórem : "gospodyni nakarmiła kury" albo "rolnik orze przy pomocy pługa", to jeszcze nie jest powodem, aby uważać Isabelle za nienormalną czy choćby nadwrażliwą, kiedy daje dowody swej żywej wyobraźni.
Na prawo od półki zawieszona jest na ścianie upstrzona czarnymi punkcikami grawiura pod tytułem "Fikołek"; przedstawia ona pięcioro fikających koziołki gołych bobasów, co komentuje następująca sekstyna :
Gdyby kto radosne ich łamańce zoczył,
Rzekłby, iż ktoś malców owych zauroczył
I na szaleństwo pilno trza im Helleboras.
A przecie członki ich gładkie aże miło,
Jeśli jeno, jako rzecze Pithagoras,
Człek drzewem jest, co go odwróciło.
Obraz - zorganizowana, spójna, ustrukturowana, pełna znaczeń przestrzeń – pocięty zostaje na rozproszone, bezkształtne, ubogie w treść cząstki; od tej chwili ich zadaniem staje się dezinformacja.
To będzie jak zastygłe wspomnienie, jak jedno z owych dzieł Margitte’a, gdzie nie bardzo wiadomo, czy to kamień ożył, czy wręcz przeciwnie – życie skamieniało.