cytaty z książki "Grobowiec dla Borysa Dawidowicza. Siedem rozdziałów wspólnej historii"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Mimo wszystko przemijający ból trwania jest wart jest więcej niż ostateczna pustka nicości.
Zajęty byłem czytaniem i pisaniem, kiedy do mego pokoju wtargnęło mnóstwo ludzi zbrojnych w niewiedzę tępą jak bat i nienawiść ostrą jak nóż. Nie od moich jedwabi czerwieniły im się oczy, ale od książek ustawionych na półkach.
Zanim dotarła do granicy, przeleżała pięć godzin w lodowatej wodzie tendra, krzepiąc się na duchu wierszami Broniewskiego.
Dublin to miasto, które hoduje menażerię ekscentryków, najznakomitszą w całym świecie zachodnim: szlachetnie rozczarowanych, agresywną bohemę, profesorów w surdutach, chimeryczne prostytutki, słynnych opojów, obszarpanych proroków, fanatycznych rewolucjonistów, chorych nacjonalistów, szalonych anarchistów, wdowy naszpikowane grzebieniami i biżuterią, zakapturzone osoby duchowne – cały Boży dzień paraduje nad rzeką Liffey ten karnawałowy pochód.
Pod koniec maja 1937 roku, gdzieś na przedmieściach Barcelony, Verschoyle zgłasza się do raportu u dowódcy brygady. Dowódca, ledwie czterdziestoletni, robi wrażenie dobrze trzymającego się starca. Nachylony nad biurkiem, podpisuje wyroki śmierci. Jego zastępca, zapięty na ostatni guzik, w błyszczących myśliwskich butach z cholewami, stojąc obok, przykłada bibułę na każdy podpis. W pokoju jest duszno. Dowódca wyciera twarz batystową chusteczką. Słychać dalekie, regularne wybuchy pocisków ciężkiego kalibru. Dowódca daje Verschoyle’owi znak, by mówił. „Szyfrowane rozkazy trafiają w niepożądane ręce”, oświadcza Verschoyle. „Czyje?”, pyta dowódca, trochę jakby nieobecny. Irlandczyk zwleka, spogląda podejrzliwie na zastępcę dowódcy. Dowódca przechodzi na słownik spod Verdun: „Mów, synku, w czyje ręce?”. Irlandczyk milczy jeszcze chwilę, po czym nachyla się nad biurkiem i szepcze mu coś do ucha. Dowódca wstaje, podchodzi do Verschoyle’a i odprowadza go do drzwi, klepiąc po ramieniu, jak klepie się rekrutów i fantastów. To wszystko.
Kiedy Verschoyle wdrapał się po śliskiej drabince sznurowej, w eskorcie dwóch marynarzy z łodzi (jeden wziął mu z ręki skórzaną torbę, żeby gość mógł łatwiej się wspinać), na pokładzie nie było już nikogo. Dwaj marynarze zaprowadzili go do pustej kajuty pod pokładem. Drzwi miała również okute pozieleniałym mosiądzem bez połysku. Verschoyle usłyszał, jak klucz obraca się w zamku. W tej samej chwili zorientował się, że statek odpływa. Zrozumiał, raczej z wściekłością niż ze strachem, że wpadł w pułapkę, naiwnie jak żółtodziób.
Ślady dwóch towarzyszy Verschoyle’a urywają się w Murmańsku, na wybrzeżu Morza Barentsa, gdzie podczas straszliwej zimy 1942 roku obaj leżeli w łagiernym lazarecie, na pół ślepi, wycieńczeni szkorbutem. Zęby im powypadały, przypominali starców.
Gould Verschoyle został zamordowany w listopadzie 1945 roku, w Karagandzie, po nieudanej próbie ucieczki. Jego zamarznięte nagie zwłoki, przewiązane drutem, zawieszono głową na dół przed bramą łagru jako przestrogę dla tych, którzy marzyli o rzeczach niemożliwych.
Nie potrafiłem wyrzec się przyjemności płynącej z opowiadania, które pozwala pisarzowi łudzić się, że stwarza świat, czyli jak to się mówi, że go zmienia.
Towarzysz Piasnikow poleca zdjąć transparent z napisem: „Religia to opium dla ludu”, i zastąpić go naprędce innym, o zabarwieniu nieco metafizycznym: „Niech żyje słońce, precz z nocą".
Sławny Kijów, matka miast ruskich, na początku XI wieku może się szczycić liczbą około czterystu cerkwi. Według Thietmara z Merseburga, będzie on „rywalem Konstantynopola i najpiękniejszą perłą Bizancjum”. Skłaniając się do bizantyńskiego cesarstwa i wiary, Ruś, poprzez prawosławie, przyłączy się do starej, wyrafinowanej cywilizacji. Z powodu schizmy i wypowiedzenia posłuszeństwa Rzymowi zostanie jednak zdana na łaskę i niełaskę mongolskich najeźdźców, i nie będzie mogła liczyć na pomoc Europy. Schizma doprowadzi do izolacji prawosławia od Zachodu; cerkwiom, wznoszonym na kościach i pocie muzyków, daleko będzie do strzelistości wież gotyckich. Ludzi Wschodu nie obejmie kultura rycerska: „bić będą swoje żony, jakby nigdy nie istniał kult damy”.
Freski i ołtarz (na podstawie niedawnego zarządzenia) zasłonięte są długimi płachtami juty, zwisającymi wzdłuż ścian jak szare chorągwie. W miejscu, gdzie znajdował się (dokładniej mówiąc, gdzie znajduje się także teraz, pod szarym welonem) wizerunek Przeczystej, „zdumionej niespodziewanym pojawieniem się Archanioła”, wisi portret Ojca Narodu w grubych pozłacanych ramach, dzieło akademika Sokołowa, zasłużonego artysty. Przez zamieć śnieżną przedziera się staruszka z gromady, by ucałować dłoń Błogosławionego, ucałować tak po chłopsku, po ludowemu. A on uśmiecha się do staruszki i kładzie jej rękę na ramieniu, po ojcowsku. Żołnierze, robotnicy i dzieci przyglądają się temu z zachwytem. Poniżej, na tej samej ścianie, gdzie poprzez jutę sączy się z dwóch okien mętne światło – wiszą gazetki ścienne i wykresy.
Potem przyszły długie noce bez dni, w więzieniu suzdalskim, w pojedynce, wilgotnej i zimnej kamiennej celi, zwanej psiarnią. Jej główna wartość architektoniczna polegała na tym, że człowiek czuł się tu jak zamurowany żywcem, a swoje istnienie na tej ziemi, w porównaniu z wiecznością kamienia i trwania, przyjmował jako pyłek w oceanie bezczasowości.
Czwartego dnia jeden z nich odkrył Nowskiego w pobliżu odlewni, gdzie zarośnięty, jak widmo, grzał się przy wielkim kotle, pełnym płynnego żużla. Otoczyli go i spuścili skowyczące wilczury. Zbieg stał na rusztowaniu nad kotłem, oświetlony płomieniami. Gorliwy strażnik zaczął wspinać się na rusztowanie. Kiedy się zbliżył, Nowski skoczył w płynną, wrzącą masę. Strażnicy widzieli, jak zniknął, zwinął się niby smuga dymu, głuchy na rozkazy, niepokorny, wolny od wilczurów, od chłodu, spiekoty, od kary i od skruchy.
Kiedy znaleźliśmy się przed kościołem, dwaj duchowni wskazali mi leżące dokoła zwłoki Żydów; ciała ich były zmasakrowane, a twarze zalane krwią. Potem wskazali mi kamień znajdujący się przed kościołem, a na ten widok ja sam skamieniałem: na kamieniu leżało serce, przypominające krwawą kulę. „Spójrz”, powiedzieli, „oto serce jednego z tych, którzy nie pozwolili się ochrzcić.
Kiedy wreszcie znalazłem się na rynku w Mongiscard, z bram wysypała się gromada ludzi zbrojnych w kije i noże. Pojmawszy mnie, zapytali, czy jestem Żydem, czy chrześcijaninem. Na to spytałem, kim są oni, a ci odpowiedzieli: „Jesteśmy Czcigodni Pasterze, służymy wierze Chrystusowej”. I powiedzieli jeszcze: „W imię raju na niebie i na ziemi pozbędziemy się wszystkich, którzy nie idą drogą Pańską, Żydów i nie-Żydów”. Wówczas rzekłem, iż nie jestem Żydem, i spytałem: „Czy raj na niebie i na ziemi osiąga się przez krew i ogień?”. A oni powiedzieli: „Wystarczy jedna dusza niewierna, by wszystkich nas pozbawić raju i nadziei, tak jak jedna parszywa owca wystarczy, by sparszywiało całe stado”. I dodali: „Czy nie lepiej zarżnąć jedną parszywą owcę niż dopuścić, by sparszywiało całe stado?”. I zakrzyknęli głośno: „Zatrzymajcie go, albowiem jego słowa sieją zwątpienie i niewiarę”. Skrępowali mnie więc i uprowadzili. „Czyżbyście mieli taką władzę nad ludźmi, by rozporządzać ich wolnością?”, spytałem. A oni odrzekli: „Jesteśmy żołnierzami Chrystusa i wolno nam oddzielać zarażonych od zdrowych, tych, którzy wątpią, do tych, którzy wierzą”.
Czuł się tylko inicjatorem doktryny, którą formułował całkiem prosto i zrozumiale dla każdego: „Nawet kamień przemówi, jeżeli wybije mu się zęby”.
Nie wystarczy mieć jaja, aby pisać.
Może miesiąc temu dziewczyna pojawiła się w Antonowce po ucieczce z Polski, gdzie poszukiwała jej policja. Zanim dotarła do granicy, przeleżała pięć godzin w lodowatej wodzie tendra, krzepiąc się na duchu wierszami Broniewskiego.
Gdy twardą chłopską ręką pisał to zeznanie, ze ściany skromnej kancelarii śledczego spoglądał na niego ten, któremu musiało się wierzyć.
Milionowe rzesze politycznych, czyli socjalnie niebezpiecznych, musiały znosić wszelkie ekscesy i zboczenia kryminalistów, czyli socjalnie bliskich. W obozach spełniały się najśmielsze, najfantastyczniejsze marzenia bandytów: dawni panowie, właściciele dacz, wokół których kręcili się złodziejaszkowie i włamywacze, teraz stawali się sługami, „adiutantami” i niewolnikami dawnych wygnańców z raju, a przedstawicielki sprawiedliwości, panie ministrowe i sędziny – nałożnicami i służącymi tych, których kiedyś sądziły, prawiły im kazania o sprawiedliwości społecznej i świadomości klasowej, powołując się na Gorkiego, Makarenkę oraz innych klasyków.
Starożytni Grecy mieli pewien obyczaj godny szacunku: tym, którzy spłonęli w ogniu, których pochłonęły kratery wulkanów i zasypała lawa, tym, których pożarły rekiny, których rozszarpały dzikie zwierzęta albo rozniosły na pustyni sępy, budowali w ojczyźnie tak zwane cenotafy, puste grobowce, jako że ciało jest ogniem, wodą i ziemią, a dusza alfą i omegą, jej trzeba wznieść świątynię.
Nawet kamień przemówi, jeżeli wybije mu się zęby.