cytaty z książek autora "Robert Goddard"
Chwała i sława są zarezerwowane wyłącznie dla generałów. Tym, którzy lojalnie służą, pozostaje tylko śmierć.
Zdrajcy bywają użyteczni, ale nikt ich specjalnie nie uwielbia.
W milczeniu zjechali ze wzgórza; kosztowny daimler mruczał cicho, mknąc szosą w kierunku Swindon. Powrót do Anglii, myślał Harry, pozwolił wyklarować jego stosunki z Dysartem. Harry służył mu za maskotkę, przypomnienie skromnych początków, żywy przykład tego, kim staje się człowiek pozbawiony szczęścia, pieniędzy, talentu. Oglądał kiedyś film o starożytnym Rzymie. Zwycięski wódz, wjeżdżając tryumfalnie do miasta, prowadził swój legion ulicami wśród wiwatów tłumów oddających mu cześć niemal boską. W rydwanie u jego boku stał niepozorny mężczyzna w tunice z końskiego włosia i raz po raz szeptał mu do ucha: „Pamiętaj, że jesteś człowiekiem, nie jesteś nieśmiertelny, nie jesteś nieomylny, jesteś zwykłym człowiekiem". Po raz pierwszy Harry zobaczył wyraźnie, że taka sama rola przypadła mu w tryumfie Dysarta. Stanowił dla tego człowieka sukcesu personifikację klęski. Hojność Dysarta bardziej precyzyjnie można by określić mianem patronatu, a przyzwolenie Harry'ego zgodą na odegranie przydzielonej sobie roli.
Zamknięte drzwi, odwrócone spojrzenia, pytania pozostawione bez odpowiedzi: każda kolejna odmowa stanowiła swoiste zwycięstwo, przekonywał sam siebie, idąc w dół podjazdem. Niechęć i próby zawrócenia z drogi witały go, gdziekolwiek się udał, ale to tylko wzmagalo jego pewność: trafił na kręty szlak prawdy i jego uparta, dociekliwa natura nie pozwoli mu go opuścić.
Jak się jednak przekonał, życie nie stosuje się do pobożnych życzeń. Wymusza nieodwracalne decyzje, których konsekwencje można ocenić dopiero później. Wtedy kiedy nie ma odwrotu, żadnej możliwości zmiany obranej drogi, żadnego sposobu, by uniknąć przyszłości.
Wieś Hurstdown stanowiła luźne skupisko szarych budynków rozrzuconych po obu stronach głównej drogi z Taunton do Williton. Pub, poczta, warsztat samochodowy, pomnik ofiar wojny, koryto dla koni pełne śmieci i kościół anglikański, którego rozmiary i proporcje bardziej pasowałyby do kaplicy nonkonformistów. Miejscowość nie miała w sobie nic pociągającego. Przyczyn nie trzeba było szukać daleko. Hurstdown Abbey, strzelista świątynia w stylu wiktoriańskiego gotyku, wznosiła się nad osadą wspaniała i wyniosła, zmuszając wszystko inne, by przypadło do jej stóp na znak poddania. Wokół niej zgromadziły się krużganki, dziedzińce, refektoria, dormitoria i boiska sięgające aż do łagodnych stoków Quantock Hills. Wysokie mury i blanki zdawały się głosić, że w tym miejscu doczesna potęga Kościoła nie jest odległym wspomnieniem, ale teraźniejszością.
Harry przeszedł na drugą stronę szosy, minął zabytkową ostrołukową bramę i ruszył podjazdem w stronę szkoły. To, co wziął na fotografii za cegłę, okazało się ciemnoczerwonym kamieniem z Quantock. użytym do budowy opactwa i otaczających je budynków. Ponury koloryt budowli, przygnębiająca pogoda, ciężka architektura i buki porastające okoliczne pola składały się na atmosferę, która przytłoczyła go od pierwszej chwili. Miał wrażenie, że ugina się pod brzemieniem mrocznej historii opactwa.
Ale rozum podpowiadał mu coś wręcz przeciwnego. Utrwal ten moment. Zapamiętaj wiernie każdy szczegół, żebyś później, w kulminacyjnej chwili, której pragniesz równie mocno, jak się obawiasz, potrafił określić czas i miejsce, gdy ostatecznie przemogłeś strach. Opanowanie odzyskane teraz mogło nie mieć żadnego znaczenia w godzinie ostatecznego rozrachunku. Ale przynajmniej będzie go podtrzymywać do końca. Jakikolwiek ten koniec będzie.
Czarna jak węgiel czupryna Ockletona, jego twarz o rumianych policzkach i zsunięte na koniec nosa okulary, wraz z wystrzępioną togą i przekrzywionym krawatem nadające mu pozory niedojrzałości. zupełnie nie pasowały do jego głosu. Wyglądał jak mrugająca karykatura człowieka zatrzymanego w rozwoju, przerośnięte sowiookie dziecko odizolowane od świata. Głos lokował go na zupełnie innym planie, na olimpijskim szczycie abstrakcyjnych, obiektywnych sądów, skąd najdrobniejsze uwagi docierają w postaci głębokich prawd.
- Czym mogę panu służyć? Chyba nie spotkaliśmy się dotychczas?
Takim tonem mógłby się zwracać biskup do żebraka. Harry potrafiłby słuchać godzinami, nawet gdyby Ockleton czytał książkę telefoniczną, ale jedno spojrzenie na powierzchowność uczonego starczyłoby, żeby go wyrwać z transu.
Być może rozumie pan, w przeciwieństwie do wielu ludzi, iż przeszłość nie tylko zawsze nam towarzyszy, ale jest nami, stanowi przyczynę i kontekst każdego naszego czynu. To, co robimy, jest pochodną tego, w co wierzyliśmy przed minutą, rokiem czy stuleciem. Zgodzi się pan ze mną?
Dwie kolejki metra linii Bakerloo przyjechały i odjechały ze stacji Marylebone. Tłum godzin szczytu przerzedził się. Harry siedział sam na ławce. Nigdzie mu się nie spieszyło. Czarne wloty tuneli, stęchłe ciepłe powietrze, odległe łkanie saksofonu ledwie docierały do jego świadomości. Jego umysł pochłaniało co innego: próbował poskładać fragmenty zdarzenia, w którym uczestniczył, ale którego nie rozumiał. Wiedział, że sprawa jest beznadziejna - jak próba złożenia układanki bez wzoru ale mimo to nie chciał zrezygnować.
Heather, którą znał na Rodos, zdawała się nieskomplikowaną dziewczyną, budzącą sympatię od pierwszej chwili: może trochę nieporadna, odrobinę niepewna siebie, ale to wszystko. Teraz przekonywał się, że to wszystko pozory.
Harry nie spędzał Bożego Narodzenia w Anglii od dziesięciu lat i zapomniał już, jak ciężkim może to być doświadczeniem. Dlaczego ludzie uważają doroczną torturę indyka i telewizji za pociągającą, pozostawało dla niego niezgłębioną tajemnicą. Jednak ze względu na matkę udał, że trzy pary zielonych wełnianych skarpetek są właśnie tym, czego potrzebuje, i nie wyobraża sobie, by mógł nie wysłuchać orędzia królowej. Dopiero gdy zapadł zmrok i matka zaczęła się rozglądać za swoim dwupłytowym albumem kolęd kupionym od Armii Zbawienia, poczuł, jak jego dobra wola słabnie; najwyższy czas rozpocząć odwrót. Ale ulice Swindon były puste, puby zamknięte, a miejsca znane z dzieciństwa zniknęły; w mroku nocy nie kryło się nic, co mogłoby go pokrzepić lub dodać mu odwagi nic prócz myśli, że jutro znowu ruszy na poszukiwanie Heather.
Ruszyli więc krętą szosą przez wioskę Salakos w stronę zalesionego szczytu. Wolno, ale niestrudzenie pięli się w górę, aż zostawili za sobą inne samochody i tylko nieskończone rzędy sosen i jodeł patrzyły na ich wędrówkę. Z początku Harry nie widział nic złego w narastającym osamotnieniu. Dopiero gdy dotarli do hotelu, do którego prowadziła droga, i zgodnie z przewidywaniami-stwierdzili, że został zamknięty na zimę, charakter Profitis Ilias objawił się w pełni.
To cisza, jak sądził, wywołała jego nastrój. Cisza czekająca, aż wyjdą z samochodu i zatrzasną drzwi, nim zaatakowała z samego serca lasu i zmusiła ich, by zniżyli głosy do trwożnego szeptu. Cisza, którą zamknięty hotel i zrujnowane wille wokół zdawały się jeszcze pogłębiać, jak gdyby opuszczone ludzkie siedziby były gorsze niż całkowity brak ludzkiej obecności. Cisza, której nawet przyroda zdawała się posłuszna. Ani jeden powiew wiatru nie poruszał gałęzi, ani jeden ptak nie śpiewał pośród drzew, ani jedna wiewiórka nie przemykała w dół po pniu. Na Profitis Ilias wszystko zastygło nieruchome, ale niespokojne.
Dopiero na pokładzie samolotu z Aten do Londynu Harry zaczął uświadamiać sobie znaczenie tego, co robi. Obok dwaj Grecy dyskutowali o polityce. Po drugiej stronie przejścia dwaj Anglicy dyskutowali o wysokości obrotów firmy. Daleko w dole majestatycznie przesuwały się Alpy. Harry, popijając jeden wolnocłowy dżin po drugim, gapił się na plastikowe obicia i sztuczne uśmiechy stewardes, czując, jak z wolna ogarnia go przerażające wrażenie nierzeczywistości. Prędkość wydawała się tylko złudzeniem płonącym zielonymi cyframi nad głową, ruch-kawalkadą okrytych śniegiem krajobrazów widzianych z lotu ptaka. Nie leciał donikąd, a już na pewno nie do domu. Wszystko odbywało się zbyt szybko, zbyt łatwo, bez najmniejszego wysiłku.
Ale była to prawda. Po kilku godzinach, które przemknęły jak minuty, stał obok transportera z bagażami na lotnisku Heathrow, rozbudzony przez hałas i brud, oszołomiony tempem podróży, myśląc: Kostas miał rację, do diabla; istnieją wygnania, z których nie powinno się wracać.
Jego życie stanowiło dowód, że bystrość, zaradność i przytomność umysłu nie przydają się na nic. Pozostawała tylko odwaga. I to na jej cześć wzniósł cichy toast, mając nadzieję, że nadal kryje się gdzieś w jego wnętrzu.
Kto dzisiaj ma czyste sumienie? W naszych czasach? Jedną z dawnych epok nazwano Oświeceniem. Naszej dadzą kiedyś imię Rozczarowania.