cytaty z książek autora "Roland Barthes"
Czy jestem zakochany? Tak, ponieważ czekam. Inny nie czeka nigdy. Czasem chcę odgrywać tego, kto nie czeka; próbuję gdzieś czymś się zająć, przyjść spóźniony; ale w tej grze zawsze przegrywam: cokolwiek zrobię, jestem bezczynny, punktualny, a nawet przychodzę za wcześnie. Fatalna tożsamość zakochanego to nic innego jak: jestem tym, który czeka.
Miłość jest ślepa: fałszywe to przysłowie. Miłość szeroko otwiera oczy, czyni jasnowidzącym: „Mam od ciebie, o tobie, wiedzę absolutną”. Stosunek ucznia do mistrza: masz nade mną wszelką władzę, ja mam wszelką o tobie wiedzę.
Kiedy brakowało mu zdań, Flaubert rzucał się na tapczan: nazywał to „marynowaniem się”. Jeśli rzecz rozbrzmiewa zbyt mocno, czyni w moim ciele taki zgiełk, że zmuszony jestem przerwać wszelkie zajęcie: kładę się na łóżko i bez walki pozwalam, by przetoczyła się „wewnętrzna burza”; w przeciwieństwie do mnicha zen, który opróżnia się z obrazów, ja daję się wypełnić, doświadczam do końca ich goryczy. Depresja ma swoją zakodowaną gestykulację i niewątpliwie to właśnie ją ogranicza; wystarczy bowiem, bym w pewnej chwili mógł zastąpić jej gest innym (nawet pustym) gestem (wstać, podejść do stołu, niekoniecznie zabierając się od razu do pracy), aby pogłos ucichł i ustąpił miejsca ponurej chandrze. Łóżko (za dnia) jest miejscem Imaginarium; stół, cokolwiek przy nim robić, ponownie otwiera rzeczywistość.
Jako, że jestem winien tego lub tamtego (mam, wynajduję na to tysiąc dowodów), ukarzę siebie, zniszczę swoje ciało: obetnę bardzo krótko włosy, schowam spojrzenie za ciemnymi okularami (jakbym szedł do klasztoru), poświęcę się studiom nad poważną i abstrakcyjną dziedziną. Będę wstawał rano, aby popracować jeszcze w ciemnościach niby mnich. Będę bardzo cierpliwy, nieco smutny, słowem – godny, jak przystoi człowiekowi resentymentu. Będę histerycznie zaznaczał swą żałobę w ubraniu, we fryzurze, w regularności nawyków. Będzie to łagodny odwrót; tyle tylko odwrotu, aby dobrze mógł zadziałać dyskretny patos.
Gdy ktoś uprawia zawód krytyka i obwieszcza, że nie rozumie egzystencjalizmu lub marksizmu (bo jak na złość są to właśnie te filozofie, których niezrozumienie wyznawane jest najczęściej), to uznaje własną ślepotę lub niemotę za uniwersalną regułę percepcji i pozbywa się marksizmu i egzystencjalizmu z tego świata: “Nic nie rozumiem a zatem jesteście idiotami”.
Czy jestem zakochany ? - Tak, ponieważ czekam.
Pewnego dnia, dawno już temu, wziąłem do ręki fotografię najmłodszego brata Napoleona, Hieronima (1852). Zdziwiony powiedziałem sobie: "Patrzę na oczy, które widziały Cesarza". To zdziwienie nie minęło do dzisiaj. Czasem mówiłem komuś o tym zdziwieniu, ale ponieważ nikt nie zdawał się go podzielać ani nawet rozumieć (życie składa się z takich małych samotności), o wszystkim zapomniałem.
Kocham cię nie ma jednego zastosowania. Słowa tego, podobnie jak słów dziecka, nie obejmuje żaden przymus społeczny; może być to słowo wzniosłe, uroczyste, lekkie, może być erotyczne, pornograficzne. Jest to słowo społecznie wędrujące. Kocham-cię jest bez niuansów. Likwiduje wyjaśnienia, uzgodnienia, stopnie, skrupuły. Powiedzieć kocham-cię to – zadziwiający paradoks języka – zachować się wręcz tak, jakby nie istniał żaden teatr słowa i słowo to było zawsze prawdziwe (nie ma ono innego odniesienia poza wypowiedzeniem siebie: to performatyw). Kocham-cię nie jest zdaniem: nie przekazuje sensu, lecz trzyma się sytuacji granicznej: „takiej, w której podmiot jest zawieszony w lustrzanej relacji do innego”. Jest to holofraza.
To nie jest tylko potrzeba czułości, jest to również potrzeba bycia czułym dla innego: zamykamy się we wzajemnej dobroci, obustronnie sobie matkujemy; powracamy do korzeni wszelkiego związku, tam gdzie potrzeba i pragnienie się spotykają. Czuły gest mówi: poproś mnie o wszystko, co może uśpić twe ciało, lecz nie zapominaj również, że pragnę cię troszeczkę, leciutko, choć nie chcę posiąść cię natychmiast.
Asceza (kaprys ascezy) zwraca się do innego: odwróć się, spójrz na mnie, zobacz , co ze mnie robisz. Jest to szantaż: kreślę przed innym figurę swojego zniknięcia, do którego z pewnością dojdzie, jeśli on nie ustąpi (w czym?).
A jeśli Nie-chęć-posiadania to myśl taktyczna (wreszcie jakaś!)? A jeśli zawsze (choć potajemnie) chciałem zdobywać innego, udając, że z niego rezygnuję? Jeśli oddalałem się po to, by tym pewniej go posiąść? Reversis (gra, w której wygrywa ten, kto zbierze najmniej lew) opiera się na dobrze znanym wybiegu mędrców („Moja siła tkwi w mojej słabości”). Myśl ta jest podstępem, gdyż wciska się w samo wnętrze namiętności, której obsesje i lęki pozostawia w stenie nienaruszonym.
Psychotyk żyje w obawie przed załamaniem (przed którym psychozy są być może zwykła obroną). Ale „kliniczna obawa przed załamaniem jest obawą przed załamaniem, które było już doświadczone (primitive agony) (…) i zdarzają się chwile, gdy pacjent odczuwa potrzebę, by mu powiedziano, że załamanie, którego się obawia, a ta obawa rujnuje mu życie, już się zdarzyło”. Jak się zdaje, z lękiem miłosnym rzecz ma się podobnie: jest on lękiem przed żałobą, która już się zdarzyła od początku miłości, od chwili, gdy uległem zachwyceniu. Ktoś powinien mi powiedzieć: „Już się nie lękaj, ty już go (ją) straciłeś”. – koniec jest w początku.
Chęć posiadania musi ustać – ale też nie-chęć-posiadania nie może być widoczna: żadnej ofiary. Nie chcę zastępować gorącego uniesienia namiętności „ życiem zubożałym, pragnieniem śmierci, wielkim znużeniem”. Nie-chęć-posiadania nie jest po stronie dobroci, Nie-chęć-posiadania jest żywe, suche: z jednej strony nie przeciwstawiam się światu zmysłowemu, pozwalam pragnieniu krążyć we mnie; z drugiej strony opieram je na „mojej prawdzie”: moją prawdą jest kochać absolutnie: w przeciwnym razie wycofuję się, rozpraszam niczym oddział, który rezygnuje z natarcia.
Istnieje scenografia oczekiwania: organizuję ją, manipuluję ją, odkrawam kawałek czasu, w którym będę odgrywał utratę obiektu miłości i wywoływał wszystkie skutki swojej małej żałoby. Inscenizuję ją niczym sztukę teatralną. Dekoracja przedstawia wnętrze kawiarni; tu się umówiliśmy, czekam. W Prologu jako jedyny (nie bez powodu) aktor sztuki stwierdzam, odnotowuję spóźnienie drugiej osoby; spóźnienie to jest jeszcze zwykłą jednostką matematyczną, obliczalną (spoglądam wielokrotnie na zegarek); prolog kończy się nagłym pomysłem: postanawiam, żeby „brała mnie cholera”, rozpylam lęk oczekiwania. Wówczas zaczyna się akt I; wypełniają go dociekania: może nie dogadaliśmy się co do godziny, miejsca? Usiłuję przypomnieć sobie chwilę, w której ustaliliśmy spotkanie, zapadłe wówczas decyzje. Co robić (lęk przed niewłaściwym zachowaniem)? Przenieść się do innej kawiarni? Zatelefonować? A jeśli przyjdzie podczas mej nieobecności? Nie zobaczy mnie i może sobie pójść, itd. Akt II jest aktem gniewu; kieruję do nieobecnego gwałtowne wymówki: „No przecież mógł (mogła) przynajmniej…”, „On (ona) dobrze wie…”. Ach! Gdyby mógł (mogła) być tutaj, żebym mógł mu (jej) zarzucić, że go (jej) tutaj nie ma! W akcie III osiągam (uzyskuję?) lęk czysty: lęk bycia porzuconym; w jednej chwili przechodzę od nieobecności do śmierci; inny jest niczym martwy: wybuch żałoby wewnątrz jestem trupio blady. Tak wygląda przedstawienie; może je skrócić przybycie innego; jeśli pojawi się a akcie I, przyjmę go spokojnie; jeśli przyjdzie w akcie II, urządzę „scenę”; jeśli w akcie III, okażę wdzięczność, daruję winy: oddycham głęboko niczym Pelleas wychodzący z podziemi i odnajdujący życie, zapach róż.
Zakochanie się od pierwszego wejrzenia, jest hipnozą: zostałem zauroczony przez obraz: zrazu jestem wstrząśnięty, porażony, oniemiały, poruszony, „trafiony”, jak Menon przez Sokratesa – ten wzór obiektów miłości, obrazów porywających; albo też jestem nawrócony przez czyjeś zjawienie się i nie odróżniam drogi zakochania od drogi do Damaszku; po czym zostaję wchłonięty, zmiażdżony, unieruchomiony, przyklejam nos do obrazu (do lustra). W chwili, gdy obraz innego porywa mnie po raz pierwszy, jestem niczym więcej niż cudowną Kurą jezuity Athanasisa Kirchnera: ze związanymi łapkami zasypiała ona wpatrzona w narysowaną kredą linię, która niczym sznurek przebiegała przy jej dziobie; gdy ją rozwiązywano, pozostawała nieruchoma, urzeczona, „poddając się zwycięzcy”, jak mówi jezuita; aby jednak obudzić ją z jej oczarowania, aby przerwać gwałt dokonywany na jej Wyobraźni, wystarczało lekko klepnąć ja w skrzydło; otrząsała się wówczas i zabierała do dziobania ziarna.
Roję sobie coś empirycznie niemożliwego: że swoje dwa okrzyki wydamy jednocześnie: że jeden nie nastąpi po drugim, jakby od niego zależał. Te okrzyki nie powinny być podwójne (rozdwojone): przystoi im tylko jednej błyskawicy lśnienie, w którym połączą się dwie siły (gdyby były rozłączone, niejednoczesne, nie wyszłyby poza zwykły akord). Albowiem jednej błyskawicy lśnienie spełnia rzecz niesłychaną: znosi wszelkie obrachunki. Wymiana, dar, kradzież (jedyne znane postacie ekonomii) dotyczą – każde w inny sposób – przedmiotów różnorodnych i odstępu czasowego: moje pragnienie w zamian za coś, a do tego potrzebny jest czas na przekazywanie. Jednoczesne wykrzyczenie ustanawia ruch, którego model społecznie jest nieznany i nie do pomyślenia: wybuchłe z krzyżujących się ogni i niebędące ani wymianą, ani darem, ani kradzieżą, oznacza wydatek, którego nigdzie się już nie traci i którego wspólnota przekreśla wszelką myśl o gromadzeniu na później: jeden przez drugiego wkraczamy w materializm absolutny.
Wykrzyczeć Nieznośność: z okrzyku jest pewien pożytek: dając sobie do zrozumienia, że trzeba z tego wyjść, w jakikolwiek sposób, urządzam w sobie wojenny teatr Decyzji, Działania, Wyjścia. Egzaltacja staje się niejako uboczną korzyścią mojej niecierpliwości; żywię się nią, tarzam się w niej. Z samej formy czynię, ja, zawsze „artysta”, treść. Wyobrażając sobie bolesne rozwiązanie (zrezygnować, odejść, itd.), pozwalam w sobie rozbrzmiewać gorączkowemu fantazmatowi wyjścia; ulegam glorii wyrzeczenia się (zrezygnować z miłości, lecz nie z przyjaźni itd.) i natychmiast zapominam o tym, co należałoby po prawdzie poświęcić: po prostu moje szaleństwo – które, ze względu na swój status, nie może się stać przedmiotem ofiary: czy spotyka się szaleńców „poświęcających” swe szaleństwo dla kogoś? Na razie w wyrzeczeniu dostrzegam jedynie formę szlachetną, teatralną, co wciąż oznacza, że utrzymuję je w ryzach mojego Imaginarium.
Za dużo myśli miłość we mnie budzi”. Chwilami, od drobnego ukąszenia rozpala się w mojej głowie gorączka języka, rozpoczyna się przemarsz racji, interpretacji, mów. Odczuwam już tylko tę maszynę, napędzającą samą siebie, tę nigdy nie milknącą katarynkę, której korbą obraca, chwiejąc się, anonimowy muzyk, i która nigdy nie milknie. W loquela nic nie zakłóca powtarzania wkoło. Kiedy tylko wytworzę w sobie przypadkiem „udane” zdanie (wierzę, że odkryłem w nim właściwy wyraz prawdy), staje się ono formułą, którą powtarzam współmiernie do uspokojenia, jakie mi przynosi (znaleźć właściwe słowo to wpaść w euforię); przeżuwam je wciąż na nowo, żywię się nim; podobny do dziecka czy do obłąkańców cierpiących na merycyzm, połykam nieustannie mój uraz i nim wymiotuję. Rozwijam, zwijam, tkam miłosną osłonę, zaczynam wciąż od nowa.
Koan buddyjski mówi: „Mistrz trzyma głowę ucznia pod wodą, długo, bardzo długo; pęcherzyków powietrza jest coraz mniej, w ostatniej chwili mistrz wyciąga ucznia, przywraca do życia: kiedy zapragniesz prawdy, tak jak pragnąłeś powietrza, dowiesz się, czym ona jest”. Nieobecność innego trzyma mi głowę pod wodą; powoli zaczynam się dusić, powietrze rzednie; to w tej duszności odtwarzam swoją „prawdę” i wyszykowuję Nieustępliwość miłości.
W swoim mieście spotykam miliony ciał; z tych milionów mógłbym pragnąć kilkuset; ale z tych setek kocham tylko jedno. Inny, w którym jestem zakochany, określa dla mnie niezwykłość mojego pragnienia. Ten wybór, tak dalece rygorystyczny, że wskazuje tylko na Jednego, tworzy podobno różnicę między przeniesieniem psychoanalitycznym a przeniesieniem miłosnym; pierwsze jest uniwersalne, drugie nacechowane. Potrzeba było wielu przypadków, wielu zadziwiających zbiegów okoliczności (i być może wielu poszukiwań), abym znalazł Obraz, który spośród tysiąca innych odpowiada mojemu pragnieniu. Jest to wielka tajemnica, do której klucza nigdy nie znajdę: dlaczego pragnę właśnie Tego? Dlaczego pragnę go wytrwale, z bolesnym utęsknieniem? Czy pragnę go całego (jego sylwetki, postaci wyglądu)? Czy tylko fragmentu jego ciała? I w takim razie co w kochanym ciele okaże się dla mnie fetyszem? Któraż cząstka, choćby niewiarygodnie mała, jaki przypadek? Kształt paznokcia, ząb nadłamany lekko, ukośnie, kosmyk, sposób, w jaki rozciąga palce, gdy mówi, pali? O wszystkich tych fałdach ciała mam ochotę powiedzieć, że są cudowne. Cudowny znaczy: oto moje pragnienie, gdyż jest ono całkiem jednostkowe: „Właśnie to! Właśnie to (kocham)”. Jednak im bardziej odczuwam osobliwość swojego pragnienia, tym mniej mogę je nazwać; z dokładnością celu spotyka się migotliwość nazwy; właściwością pragnienia jest to, że może ono wytworzyć jedynie wypowiedź niewłaściwą. Z tej zaś klęski języka pozostaje wyłącznie ten ślad: słowo „cudowny” (dobrym przykładem „cudownego” byłoby łacińskie ipse : to on, to on we własnej osobie.
Katastrofa miłosna jest może bliska temu, co w polu psychotycznym nazwano sytuacją graniczną, a zatem ,,sytuacją przeżywaną przez podmiot jako przynoszącą nieodwołalnie jego zniszczenie''; określenie wywodzi się z tego, co zdarzyło się w Dachau. Czy nie jest nieprzyzwoitością porównywać sytuację podmiotu cierpiącego z powodu miłości z sytuacją więźnia obozu w Dachau? Czy jedna z najbardziej niewyobrażalnych w dziejach niegodziwości może powrócić w błahym, dziecinnym, wymyślonym, niejasnym zdarzeniu, które przytrafia się podmiotowi w komfortowym położeniu i które jest jedynie łupem jego Wyobraźni? Obie te sytuacje mają jednak coś wspólnego: są panicznie dosłowne: są sytuacjami bezwzględnymi, bezpowrotnymi: przerzuciłem siebie w innego z taką siłą, że kiedy mi go brakuje, nie mogę się pozbierać, sam siebie odzyskać, jestem zgubiony, na zawsze.
Po pierwszym wyznaniu kolejne „kocham cię” nie znaczy już nic; tak bardzo wydaje się puste, że w tajemniczy sposób powraca jedynie do dawnego przesłania (które być może nie przebiło się przez te słowa). Powtarzam je poza wszelkim znaczeniem; wychodzi z języka, zbacza, gdzie?Nie umiałbym rozłożyć tego wyrażenia na części, nie wybuchając śmiechem. Jakże to! Z jednej strony miałoby być „ja”, z drugiej „ty”, a w środku rozumne (gdyż leksykalne) złącze afektu? Któż nie czuje, jak bardzo taki rozkład, choć zgodny z teoria lingwistyczną, zniekształca to, co jednym ruchem wyrzucone zostało na zewnątrz? Kochać nie istnieje w bezokoliczniku (chyba że w wyniku jakiejś sztuczki metalingwistycznej): podmiot i obiekt wkraczają w słowo w tej samej chwili, gdy jest ono wymawiane, i kocham-cię powinno być słyszane (a tutaj czytane) jak na przykład w węgierskim, który jednym słowem mówi szeretlek – tak żeby francuski, wyrzekając się swej pięknej cnoty analitycznej, stawał się językiem aglutynacyjnym (bo przecież o zlepienie tutaj chodzi). Ten blok zostaje zburzony przez najdrobniejsze składniowe przeinaczenie; jest on, by tak rzec, poza składnią i nie poddaje się żadnemu strukturalnemu przekształceniu; nie ma cienia równości między nim a jego substytutami, których kombinacja mogłaby przecież wytworzyć ten sam sens; całymi dniami mogę mówić kocham-cię, lecz być może nigdy nie dojść do „kocham go(ją)”: bronię się przed wpuszczeniem innego w składnię, predykację, w język (jedynym sposobem na uniesienie kocham-cię jest użycie go w wołaczu, nadanie mu zasięgu imienia).
Niech zatem Nie-chęć-posiadania będzie nawadniania pragnieniem w tym ryzykownym posunięciu: kocham cię tkwi w mojej głowie, lecz uwięziłem je za moimi wargami. Nie wygłaszam. Mówię milcząco do tego, kto nie jest już lub nie jest jeszcze innym: powstrzymuję się przed kochaniem ciebie.
Miłosna tułaczka ma strony komiczne: przypomina balet, mniej lub bardziej żwawy, zależnie od szybkości niewiernego podmiotu, lecz jest także wielką operą. Wyklęty Holender skazany jest na tułaczkę po morzu, dopóki nie znajdzie wiecznie wiernej kobiety. Jestem Latającym Holendrem; nie mogę powstrzymać się od tułaczki (od kochania), naznaczony dawnym stygmatem, który w odległych czasach głębokiego dzieciństwa wydał mnie bogu Imaginarium i ciężko doświadczył naciskiem słowa każącego mówić „Kocham Cię” z przystanku na przystanek, aż wreszcie ktoś przyjmuje to słowo i mi je zwróci, ale nikt nie może podjąć się tej niemożliwej odpowiedzi (odpowiedzi nieznośnie pełnej) i tułaczka wciąż trwa.
Z tego zapomnienia budzę się szybko. Pośpiesznie przywracam na miejsce pamięć, popłoch. Z ciała wyrywa się słowo (klasyczne), które wypowiada emocję nieobecności: wzdychać: „wzdychać za obecnością cielesną”: obie połowy androgyna wzdychają za sobą, jakby każdy oddech, niepełny, chciał zmieszać się drugim: obraz uścisku, ponieważ stapia dwa obrazy w jeden: podczas miłosnej nieobecności jestem, smętnie, obrazem odklejonym, który wysycha, żółknie i się kurczy.
W spotkaniu zachwyca mnie, że znalazłem kogoś, kto kolejnymi i zawsze udanymi, bezbłędnymi pociągnięciami domalowuje obraz mojego fantazmatu; jestem jak gracz, którego szczęście nie opuszcza, wkładając mu w dłoń fragmencik od razu uzupełniający puzzle jego pragnienia. Jest to stopniowe odkrywanie (i jakby weryfikacja) powinowactw, porozumień, bliskości, które będę mógł wiecznie (tak sobie myślę) mieć z kimś innym, stającym się właśnie teraz „moim innym”: jestem tak bardzo wychylony ku temu odkryciu (aż drżę od niego), że cała wezbrana ciekawość spotkanej osoby znaczy w sumie tyle co miłość.
To co Fotografia powiela w nieskończoność, nastąpiło tylko jeden raz; powtarza więc mechanicznie to, co już nigdy nie będzie się mogło egzystencjalnie powtórzyć. [...] Fotografia jest Istnieniem Poszczególnym w sposób absolutny, najwyższą Przyległością i Przypadkowością.
Zostałem schwytany w podwójny dyskurs, z którego nie mogę się wydostać. Z jednej strony mówię sobie: a jeśli inny, ze względu na jakąś skłonność we własnej strukturze, potrzebuje moich pytań? Czy nie jestem zatem usprawiedliwiony, kiedy oddaję się dosłownej ekspresji, lirycznej mowie mojej „namiętności”? Czy eksces, szaleństwo nie są moja prawdą, moją siłą? A jeśli ta prawda, ta siła, wywrą wreszcie wrażenie? Ale z drugiej strony, mówię sobie: istnieje groźba, że oznaki namiętności go przytłoczą. Czy nie należy wówczas, dlatego właśnie, że go kocham, skryć przed nim, jak bardzo go kocham? Patrzę na niego dwoistym wzrokiem: raz widzę go jako obiekt, innym razem jako podmiot; waham się między tyranią a ofiarą. Siebie także poddaję szantażowi: jeśli go kocham, powinienem pragnąć jego dobra, ale wówczas muszę sprawić sobie ból: zasadzka: jestem skazany na bycie świętym lub potworem: świętym być nie mogę, potworem nie chcę: używam zatem wybiegu: ukazuję swoją namiętność tylko trochę.
Nie jest prawdą, że im bardziej się kocha, tym lepiej się rozumie; działanie miłości zyskuje ode mnie tę tylko mądrość: że inny nie jest poznawalny; jego nieprzejrzystość nie jest w żadnej mierze zasłoną tajemnicy, lecz raczej rodzajem oczywistości, w której unicestwia się gra pozoru i bytu. Wówczas czuję uniesienie, że kocham bezbrzeżnie kogoś nieznanego, kto nieznanym pozostanie na zawsze: poruszenie mistyczne: osiągam wiedzę o niewiedzy.
Płacząc, chcę wywrzeć na kimś wrażenie, presję („Zobacz, co ty ze mnie robisz”). Być może – tak dzieje się najczęściej – inny zmuszany jest w ten sposób do jawnego wzięcia odpowiedzialności za swoje współczucie czy swoją nieczułość; ale być może ja również: wyciskam z siebie łzy, aby udowodnić sobie, że mój ból nie jest złudzeniem: łzy są znakami, a nie środkami wyrazu. Łzami opowiadam pewną historię, wytwarzam mit bólu, po czym się do tego mitu dostosowuję: mogę żyć z bólem, gdyż płacząc, stwarzam sobie emfatycznego rozmówcę, który odbiera „najprawdziwsze” z posłań, posłanie mojego ciała, a nie mojego języka: „Czymże są słowa? Łza opowie więcej”.