cytaty z książki "Bogowie, honor, Ankh-Morpork"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Zawsze bierz pod uwagę fakt, że możesz się mylić.
Daj komuś ogień, a będzie mu ciepło przez jeden dzień, ale wrzuć go do ognia, a będzie mu ciepło do końca życia.
Kiedy pali się za sobą mosty, najważniejsze jest, by nie stać na nich, rzucając zapałkę.
Inteligencja stworzenia znanego jako Grupa jest równa pierwiastkowi kwadratowemu z liczby jej członków.
Veni, verdi, vomui – przybyłem, zzieleniałem, zwymiotowałem?
O wiele łatwiej wyobrażać sobie ludzi w jakimś zadymionym pokoiku, obłąkanych i cynicznych od przywilejów i władzy, konspirujących nad kieliszkiem brandy. Tego obrazu trzeba się trzymać, bo jeśli nie, trzeba by się pogodzić z innym faktem: złe rzeczy zdarzają się, ponieważ zwyczajni ludzie, którzy szczotkują psa i opowiadają dzieciom bajki na dobranoc, potrafią potem wyjść i zrobić coś strasznego innym zwyczajnym ludziom.
Lord Vetinari słuchał w skupieniu, ponieważ przekonał się, że pilne słuchanie zwykle zbija ludzi z tropu.
Patrycjusz rzucił jeden z tych krótkich, przelotnych uśmieszków, jak zawsze, kiedy chciał powiedzieć coś, co wcale nie jest śmieszne, a jednak go rozbawiło.
– Veni, vici... Vetinari.
- Och, historia... To przecież w przeszłości.
- No, ja tam zawsze wracałem ze swoją tarczą – zapewnił Nobby. – Żadnych problemów.
- Nobby... – westchnął Colon. – Ty zwykle wracałeś z własną tarczą, z tarczami wszystkich pozostałych, workiem zębów i piętnastoma parami jeszcze ciepłych butów. Na wózku.
- No, przecież nie ma sensu ruszać na wojnę, jak się nie jest po stronie wygrywających – oświadczył Nobby, mocując białe piórko do hełmu.
- Ty, Nobby, zawsze byłeś po stronie wygrywających, a to z takiego powodu, że zwykle czaiłeś się gdzieś z boku i patrzyłeś, kto wygrywa, a potem z jakiegoś zabitego biedaka ściągałeś właściwy mundur. Słyszałem, że generałowie pilnie uważali, co masz na sobie, żeby wiedzieć, jak toczy się bitwa.
- Wielu żołnierzy służyło w różnych regimentach – bronił się Nobby.
- Jasne. To szczera prawda – zgodził się Colon. – Tylko zwykle nie podczas jednej bitwy.
O bogowie, zaaresztowałem całe pole bitwy, myślał Vimes. A tego przecież robić nie wolno.
Wyglądał jak ktoś koszący trawnik, kto właśnie odkrył, że trawa założyła związek zawodowy.
Przypuszczam, że kiedy już rozważy się wszystko należycie, każdy z nas okazuje się czyimś psem.
I wreszcie trzymał tu Leonarda, ponieważ był on miłym rozmówcą. Nigdy nie rozumiał, o czym mówi Vetinari, miał pogląd na świat mniej więcej tak skomplikowany, jak kaczątko ze wstrząsem mózgu, a przede wszystkim nigdy nie uważał. Co czyniło go idealnym powiernikiem. Przecież jeśli człowiek prosi o radę, to z pewnością nie po to, by mu jej udzielono. Chce raczej, by ktoś był obok, kiedy mówi sam do siebie.
- Zawsze mnie to zadziwia - wyznał. - Ludzie zabijają się nawzajem tylko dlatego, że ich bogowie się pokłócili.
- Oni mają tego samego boga, sir. Jak rozumiem, chodzi o pewne słowo w ich świętej księdze. Elharibijczycy twierdzą, że tłumaczy się na "bóg", a Smalianie uważają, że to "człowiek".
Wilkołak posiada znaczną władzę nad innymi zwierzętami, niezależnie od formy, jaką przybrał. Co prawda jest to głównie władza nakazująca im kulić się i wyglądać na niejadalne.
Każdy jest czegoś winny, a zwłaszcza ci, którzy nie są.
- Chodziło mi o to, że pewna liczba naszych obywateli popłynęła na tę nieszczęsną wyspę. Podobnie, o ile mi wiadomo, jak pewna liczba Klatchian.
- Ale dlaczego nasi ludzie tam wyruszają? – wtrącił pan Boggis z Gildii Złodziei.
- Ponieważ demonstrują tym mocnego ducha pionierów, a także szukają bogactw i... dodatkowych bogactw na nowych terytoriach.
- A co mają z tego Klatchianie? – spytał Downey.
- Och, oni tam docierają, ponieważ są bandą pozbawionych zasad oportunistów, zawsze gotowych ukraść coś bez ryzyka – wyjaśnił Vetinari.
Veni, vidi, vici. Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem.
Vimes zawsze uważał to za wypowiedź nazbyt gładką. Takich słów nie wymyśla się pod wpływem chwili. Brzmiały, jakby ułożył je sobie wcześniej. Prawdopodobnie spędzał w namiocie długie noce, przeglądał słownik i szukał krótkich słów zaczynających się na V. Veni, verdi, vomui – przybyłem, zzieleniałem, zwymiotowałem? Visi, veneri, vamoosi – odwiedziłem, złapałem wstydliwą chorobę, uciekłem? Na pewno z ulgą odkrył trzy krótkie, sensowne słowa. Pewnie ułożył je najpierw, a potem ruszył, żeby zobaczyć coś i podbić.
-Zamordował pan Śnieżnego Stocka,prawda?
-Właściwy termin to "egzekucja". Mogę panu pokazać zeznanie, które wcześniej podpisał.
-Z własnej i nieprzymuszonej woli?
-Mniej więcej.
-To znaczy?
-Powiedzmy, że omówiłem z nim alternatywy złożenia podpisu.
- Jest Chimeria, Khanli, Efeb i Tsort. A ostatnio także Muntab. I Omnia. Część z nich to potężne narody, panowie. Wielu nie podoba się obecna, ekspansjonistyczna polityka Klatchu, ale nas także zbytnio nie lubią.
- A czemuż to? – zdziwił się lord Selachii.
- Cóż... Albowiem w naszej historii z tymi, których nie okupowaliśmy, prowadziliśmy zwykle wojny. A z jakichś powodów rzeź tysięcy ludzi na ogól tkwi w pamięci.
-Wie pan, dlaczego przed chwilą odesłałem kapitana Marchewę, Vimes?
-Nie mam pojęcia, sir.
-Kapitan Marchewa to szczery i uczciwy młody człowiek.
-Tak jest, sir.
-Czy wiedział pan, Vimes, że krzywi się, kiedy usłyszy jak wypowiada pan ewidentne kłamstwo?
-Naprawdę, sir?
Szlag...
-Nie mogę patrzeć, jak jego twarz drga bez przerwy...
Po godzinie usłyszała, jak mąż wychodzi do holu.
Nucił coś niemelodyjnie pod nosem i miał na twarzy odległy wyraz zaabsorbowania, który oznaczał, że jakaś Ważna Myśl wymaga zamknięcia nieistotnych procesów. Znowu otaczała go aura gniewnej niewinności, która dla niej przynajmniej była elementem jego zasadniczej Vimesowatości.
– Wychodzisz, Sam?
– Tak. Mam zamiar skopać parę tyłków, kochanie.
– Aha. To dobrze. Tylko ubierz się ciepło.
Naturą ludu jest, by sprzeciwiać się swoim przywódcom, kiedy przestaje im sprzyjać szczęście.
- Mieliście zamiar z zimną krwią strzelać do tych ludzi?
- Nie, sir. Tylko ostrzegawczy strzał w głowę, sir.
- A jaki jest cel tego urządzenia?
- Uważam, że mogłoby zastąpić konia – oświadczył z dumą konstruktor.
Popatrzyli na rozbity mechanizm.
- Jedną z zalet koni, na jaką ludzie często zwracają uwagę – rzekł po chwili namysłu Patrycjusz – jest ta, że konie bardzo rzadko wybuchają. O ile wiem, właściwie nigdy, jeśli nie liczyć tego nieszczęśliwego zdarzenia podczas wielkich upałów kilka lat temu.
-Proszę powiedzieć, sierżancie, czy ma pan zamiłowania akwanautyczne?
Colon zasalutował.
-Nie, sir! Jestem szczęśliwie żonaty, sir!
Jenkins usiłował odwrócić wzrok, ale spojrzenie Vimesa ściągało go z powrotem. Chwilowe drżenie wargi sugerowało, że szykuje ripostę, ale miał dość rozumu, by zauważyć, że uśmiech komendanta jest tak wesoły jak ten, który płynie bardzo szybko w stronę tonącego człowieka. I ma u góry płetwę.
A Colon znowu odkrył pewien sekret na temat odwagi. Była prawdopodobnie rodzajem udoskonalonego tchórzostwa – świadomością, że wprawdzie śmierć może spotkać człowieka, jeśli ruszy do szturmu, jednak byłaby zwykłym piknikiem w porównaniu z prawdziwym piekłem, które na niego czeka, gdyby się wycofał.
- Proszę powiedzieć, sierżancie, czy ma pan zamiłowania akwanautyczne?
Colon zasalutował.
- Nie, sir! Jestem szczęśliwie żonaty, sir!
- Chodziło mi o to, czy orał pan kiedyś morskie fale?
Colon rzucił mu chytre spojrzenie.
- Nie złapie mnie pan na taki numer, sir – rzekł. – Wszyscy wiedzą, że konie by potonęły.
Leonard umilkł na chwilę i przestroił swój mózg na Radio Colon.
- Czy w przeszłości pływał pan po morzu, w łodzi lub na statku, kiedykolwiek?
- Ja, sir? Nie, sir. To przez ten widok fal, które wznoszą się i opadają, sir.
- Doprawdy? Na szczęście to akurat nie będzie żadnym problemem.