cytaty z książki "Szkielet białego słonia"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Na malarię Mozambijczycy chorują kilka razy do roku. Tak pustoszy ich organizmy, że w połączeniu z ubogą dietą wynikającą z biedy, składającą się niemal codziennie z tego samego - ryżu i kawałka chudego kurczaka - często jest powodem śmierci przed czterdziestym rokiem życia. W gazetowych nekrologach przeważa informacja "ofiara choroby", a zamieszczona fotografia rzadko przedstawia osobę o siwych włosach.
Linia biegła wzdłuż alei Caldasa Xaviera, która dziś nosi nazwę Mariena Ngouabiego. Odgradzała w ten sposób "miasto cementu" dla białych od "miasta trzcin" dla czarnych. W tym drugim nie można było budować domów z betonu, cegły czy innych materiałów, których później nie dałoby się łatwo zburzyć lub przenieść. Portugalczykom z "miasta cementu" w każdej chwili mogło się zrobić za ciasno. Na dół, na południe poruszać się już za bardzo nie mogli - spadliby do oceanu, została tylko północ. A na północy byli czarni.
A rano obowiązkowa kawa. Rano to niekoniecznie jest ranek, bliżej mu do południa, ale przy restauracyjnych i kawiarnianych stolikach mrowie młodych ludzi. Wszyscy biali, wszyscy w okularach przeciwsłonecznych, nawet w pochmurny dzień. Kawa, kawa, a potem omlet na śniadanie lub od razu obiad - kurczak piri piri, krewetki, suszony dorsz, grillowane sardynki. Jeśli mignie ciemna twarz, to przeważnie jest to kelner. Podaje, wynosi, podaje, wynosi. Kłania się i odchodzi. Są jeszcze pucybuci, zgarbieni nad stopami siedzących, ścierający z pantofli taneczny kurz z poprzedniej nocy.
Ciężarówka jedzie powoli. Na otwartej pace, oparci o siebie plecami żołnierze podskakują na wyboistej drodze. Na sobie mają mundury w gęsty wzór moro w kilku odcieniach zieleni. Nie jest to jednak zieleń, którą mijają po drodze. Tamta zieleń jest soczysta, gdyby ją ścisnąć, wytrysnąłby z niej sok. Z mundurowej zieleni wyciśnie się jedynie krew. Nieraz. Ale żołnierze jeszcze o tym nie wiedzą. Dopiero co wsiedli na pakę, w rękach trzymają karabiny, jakby trzymali halabardy. Na głowach czapeczki z daszkiem zakrywające i czoła, i potylice. Chronią przed słońcem, przed kulą raczej nie.
Cztery tysiące martwych i rannych w ciągu trzech pierwszych lat wojny kolonialnej (1964-1967) - szacują Portugalczycy.
Lourenço Marques się bawi. Wojna tu nie dociera walki toczą się jedynie w buszu.
FREMLINO twierdzi, że liczba jest większa: dziewięć tysięcy.
Lourenço Marques się bawi.
Cztery tysiące martwych i rannych w ciągu trzech pierwszych lat wojny kolonialnej (1964-1967) - szacują Portugalczycy.
Lourenço Marques się bawi. Wojna tu nie dociera walki toczą się jedynie w buszu.
FREMLINO twierdzi, że liczba jest większa: dziewięć tysięcy.
Lourenço Marques się bawi.
Każdy upuszczony garnek w kantynie - serce bije jak oszalałe. Każdy krzyk czy zawołanie - powieki szeroko rozszerzonych oczu zaczynają drgać. Każde trzaśnięcie drzwiami - mimowolny podskok. Bo ataki FREMLINO zdarzały się o różnych porach. Dzień czy noc, bnie miało to znaczenia. W jednej chwili kawa w kubku była gotąca, dwie minuty później człowiek, który trzymał kubek zaczynał stygnąć. I tak cały czas przez kilka lat.
Wcale nie chciałem walczyć. Po pierwsze, ponieważ zupełnie nie zgadzałem się z polityką reżimu profesora Salazara. Po drugie, nie zamierzzałem wypełniać bezsensownych rozkazów palenia domów cywili, zabijania Mozambijczyków czy niszczenia ich plonów. (...)
Zdezerterowałem, bo my, Portugalczycy, siłą zajęliśmy ziemię należącą do Afrykanów. Teraz właściciele domagają się jej zwrotu. Dlaczego mamy z nimi walczyć? Nie mogę walczyć u boku Portugalczyków, bo wiem, że to co robią, jest złe. Widziałem śmierć wielu moich towarzyszy. Mój sierżant zmarł na moich rękach. Wszyscy oni umarli za sprawę, która nie była ich. Rozmawiałem wiele razy z moimi żołnierzami, mówiłem im, żeby udawali chorych i w ten sposób będą ewakuowani do Nampuli. Organizowałem spotkania z niektórymi godnymi zaufania i wyjaśniałem, że cierpimy za sprawę, która nie jest nasza. Dawałem im przykład mojego sierżanta, który zginął za nic.
Wcale nie chciałem walczyć. Po pierwsze, ponieważ zupełnie nie zgadzałem się z polityką reżimu profesora Salazara. Po drugie, nie zamierzzałem wypełniać bezsensownych rozkazów palenia domów cywili, zabijania Mozambijczyków czy niszczenia ich plonów. (...)
Zdezerterowałem, bo my, Portugalczycy, siłą zajęliśmy ziemię należącą do Afrykanów. Teraz właściciele domagają się jej zwrotu. Dlaczego mamy z nimi walczyć? Nie mogę walczyć u boku Portugalczyków, bo wiem, że to co robią, jest złe. Widziałem śmierć wielu moich towarzyszy. Mój sierżant zmarł na moich rękach. Wszyscy oni umarli za sprawę, która nie była ich. Rozmawiałem wiele razy z moimi żołnierzami, mówiłem im, żeby udawali chorych i w ten sposób będą ewakuowani do Nampuli. Organizowałem spotkania z niektórymi godnymi zaufania i wyjaśniałem, że cierpimy za sprawę, która nie jest nasza. Dawałem im przykład mojego sierżanta, który zginął za nic.
Do Mozambiku dziadek wyjechał z chłopięcej ciekawości. Marzył o przygodach, dalekich wyprawach, ale nie miał duszy odkrywcy, chciał jedynie znaleźć się w miejscu, które jest inne niż dobrze znane okolice. Afryka brzmiała jak tajemnica, przez niektórych już trochę rozszyfrowana. I to mu pasowało. Podziwiał odwagę Vasco da Gamy, który wyruszył, nie wiedząc, ani dokąd dotrze (miał do Indii, ale czy mógł być tego pewien?), ani czy uda mu się stamtąd wrócić. Dziadek miał przybyć do krainy już oswojonej. Znał mapy, wiedział, że ten świat z map nigdy się nie kończy, można płynąć, płynąć i płynąć, nigdzie po drodze nie czyhają groźne morskie stwory ani diabelskie czeluście, którymi straszono dawnych podróżników. To już chyba nasza portugalska przypadłość, że ciągle ciągnie nas w morze. Może dlatego i ja tak lubię tu sobie siedzić i całymi godzinami wpatrywać się w bezkres wody po horyzont.
- Zabiliśmy ich tysiące. Tysiące żołnierzy. - Eduardo Ruiz wpatruje się w ścianę zieleni i przypomina momenty wojny kolonialnej. - Chciałem bronić swojego kraju, Mozambiku. Tu się urodziłem i tu jest moja ziemia. Portugalscy chłopcy przyjeżdżali zupełnie nieprzygotowani do tej wojny. Walczyli w ponadczterdziestostopniowym upale. Dopadała ich malaria, rozrywały miny. Oni nigdy nie byli w buszu. Portugalczycy zrobili błąd: zamiast prowadzić wojenkę, powinni od razu oddać kraj Mozambijczykom. Krew przelano zupełnie niepotrzebnie. Jej zapach prześladuje mnie do dziś. Zapach ludzkiej krwi.
Początkowo wzięto ich za szpiegów i przesłuchiwano dobrych kilka tygodni., aż w końcu pozwolono im przystąpić do oddziałów FREMLINO. Od dziecka czuli się Mozambijczykami, bo tu przyszli na świat. Chociaż jako biali korzystali z idących za tym przywilejów, byli przeciwni polityce portugalskiego kolonializmu i zdecydowali się walczyć po drugiej stronie o wyzwolenie swojego kraju od pęt nałożonych przez Portugalczyków. Kolor skóry nie miał tu znaczenia. Chodziło o niezależny kraj.
Eduardo wysłuchał mnie, pomilczał dłuższą chwilę, po czym powiedział tylko:
-Biali ciągną do Afryki jak ćmy do światła, a potem dziwią się, że nie jest tak, jak sobie wyobrażali, i próbują na siłę to zmienić, tłumacząc, że chcą dobrze. Wszędzie zachowują się tak, jakby byli u siebie.
Jakby na potwierdzenie tych słów, kilka dni później spotkałam Johannesa, Martina oraz Andre. I usłyszałam zdanie:
-Biały to sposób bycia.
António de Oliveira Salazar przez całe życie nie lubi zmian. Ze zgrozą patrzy, jak z północy Afryki przemieszcza się fala narodowowyzwoleńcza kolejnych państw - Libia, Sudan, Maroko, Tunezja, Ghana, Gwinea, Kamerun, Senegal, Madagaskar, Burkina Faso, Kongo, Gabon, Mali, Nigeria. Stracić kolonie? Stracić zamorskie bogactwa? Stracić kawał portugalskiej ziemi? Nigdy!
"Do Angoli, szybko i z siłą!" - powtarza najpierw ministrom, potem narodowi. I wysyła tysiące żołnierzy, głównie młodych chłopców, bez doświadczenia w walce. Jest rok 1961. Trzy lata później przychodzi czas na Mozambik.
Tu też, jak w Europie i Ameryce, jeździły powozy konne, tu też jeździły krótkie wagony tramwajowe. Tylko zamiast bruku była goła ziemia.c Na ulicach kobiety w nakryciach głowy i toaletach o najnowszym paryskim szyku, panowie w surdutach i kapeluszach z odpowiednio szerokim rondem. W pokojach stawiano meble, a na stołach zastawy porcelanowe, jakimi ich europejcy znajomi chwalili się rodzinie podczas odwiedzin. Teraz wydaje mi się to trochę dziwne, że kobiety chciały za wszelką cenę pozostać Europejkami, będąc tak daleko od Starego Kontynentu. Jakby znalazły się tu jedynie na chwilę, miesiąc, rok. A przecież wiele z nich zostało tu na zawsze, nigdy nie wróciło do Portugalii.
Im bardziej się przyglądałam zdjęciom, tym bardziej miałam wyrażenie, że ktoś wyjął kawałek portugalskiego miasta i wrzucił na tę afrykańską dziemię, tworząc Lourenco Marques. Tak, ja ciągle mówię Lourenço Marques, słowo "Maputo" nie chce przejść mi przez gardło. I będę je nazywać Lourenço Marques aż do śmierci. A kiedy umrę napis na nagrobku będzie brzmiał: "Urodziła się i zmarła w Lourenço Marques". Lourenço Marques było moją ojczyzną i moim życiem.
Nie mogę powiedzieć o sobie "Portugalka", mówię "Mozambijka", chociaż nie czuję tego tak do końca. Zupełnie, jakbym była zawieszona pomiędzy i nigdy nie miała spaść ani po jednej, ani po drugiej stronie.
Tu też, jak w Europie i Ameryce, jeździły powozy konne, tu też jeździły krótkie wagony tramwajowe. Tylko zamiast bruku była goła ziemia.c Na ulicach kobiety w nakryciach głowy i toaletach o najnowszym paryskim szyku, panowie w surdutach i kapeluszach z odpowiednio szerokim rondem. W pokojach stawiano meble, a na stołach zastawy porcelanowe, jakimi ich europejcy znajomi chwalili się rodzinie podczas odwiedzin. Teraz wydaje mi się to trochę dziwne, że kobiety chciały za wszelką cenę pozostać Europejkami, będąc tak daleko od Starego Kontynentu. Jakby znalazły się tu jedynie na chwilę, miesiąc, rok. A przecież wiele z nich zostało tu na zawsze, nigdy nie wróciło do Portugalii.
Im bardziej się przyglądałam zdjęciom, tym bardziej miałam wyrażenie, że ktoś wyjął kawałek portugalskiego miasta i wrzucił na tę afrykańską dziemię, tworząc Lourenco Marques. Tak, ja ciągle mówię Lourenço Marques, słowo "Maputo" nie chce przejść mi przez gardło. I będę je nazywać Lourenço Marques aż do śmierci. A kiedy umrę napis na nagrobku będzie brzmiał: "Urodziła się i zmarła w Lourenço Marques". Lourenço Marques było moją ojczyzną i moim życiem.
Nie mogę powiedzieć o sobie "Portugalka", mówię "Mozambijka", chociaż nie czuję tego tak do końca. Zupełnie, jakbym była zawieszona pomiędzy i nigdy nie miała spaść ani po jednej, ani po drugiej stronie.
Bo pięknu zdarza się chodzić pod rękę z okrucieństwem.
(...) widok miasta wbija w fotel. Po prawej ocean, równie łagodny jak roślinność, po lewej beton budynków, z których wiele ledwo się trzyma. Ten kontrast nienaruszonej natury z mocno naruszonym wytworem człowieka, podkręcony jeszcze słońcem, zamraża mimo upału przekraczającego trzydzieści pięć stopni Celsjusza.
Promienie słońca, zamiast odbijać się od szyb i oślepiać patrzącego, wpadają do środka domu, a nie napotykając niczego, umierają. Właśnie to sprawia, że miasto wydaje się opustoszałe, chociaż w jego aglomeracji żyje ponad milion osób.
Kiedy każda kropla twojego potu wsiąka w ziemię, na której stawiasz dom dla swojej rodziny, a potem ktoś odbiera ci i ziemię, i dom, to tak, jakby ktoś odbierał ci również samego siebie.
Na filmie, w słońcu, wszystko wyglądało na piękniejsze. Teraz te chaty stały przed nim w rzeczywistości skapanej nie tylko w spalających skórę promieniach słonecznych, ale i w rozpadającym się betonie okolicznych budynków i ukruszonym asfalcie dróg, dziurawym jak szwajcarski ser. Słońce, zamiast upiększać, podwajało wrażenie rozpadu.
Bo wszędzie zieleń, zieleń i zieleń, która w nocy zamieniła się w czerń. Tak ciemnej nocnej czerni nie widział nigdzie indziej.