cytaty z książki "Dywizjon 303"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Bo serce, polskie serce to dziwna rzecz : może włóczyć się po całym świecie, może upadać na rozdrożach, uzbrajać się w pancerz zapomnienia, może upajać się blaskiem obcego nieba - aż oto znienacka i chytrze zgotuje sobie samemu podstęp i wpadnie we własną sieć .
Gdy przyjdzie płacić za potworne zbrodnie barbarzyństwa i okrucieństwa, dokonywane podczas tej wojny na bliźnim człowieku, czy zbrodniarze - zastanawiał się nieraz niejeden myśliwiec Dywizjonu 303 - nie będą usiłowali się wymigać od odpowiedzialności nową przebiegłością? Czy wystarczy przenikliwych i roztropnych oczu, by dostrzec ich podstęp?
Niektórzy myśliwcy Dywizjonu 303, jak Henneberg, Paszkiewicz, Zumbach, Ferić, Łokuciewski, Daszewski, Szaposznikow, Karabin, Frantiszek — to bezsprzecznie asy.
Ich liczne zwycięstwa to nie przypadek. I nie przypadek, że najwybitniejszym z nich był Witold Urbanowicz, zwycięzca w siedemnastu spotkaniach z wrogiem.
Kto go osobiście znał, stawał przed jakąś zagadką. Nie sposób było ująć
Urbanowicza w utarte kanony; wyrywał się z ludzkiego doświadczenia. [...] A potem nagle przychodziło jakby olśnienie: metal! Tak, było to wyraźnie upersonifikowanie metalu.
Kilkanaście sekund temu wróg był człowiekiem żywym, zdrowym, pełnym nadziei i pewnym zwycięstwa. A oto rozbity o ziemię, nie żył. Nawet już zupełnie nie istniał; w niezliczone strzępy rozpadło się jego ciało. W swych nieobliczalnych przeskokach, z najbujniejszej formy życia do nicości, przeżywali lotnicy jakąś demoniczną wielkość, jakąś przerażającą wzniosłość.
Junak, który z niesłychaną brawurą i z najzimniejszą krwią rzucał się w powietrzu na wroga, wracając w chwilę później do swej bezpiecznej bazy, bał się ziemi. Bał się jej coraz paniczniej, jak gdyby ziemia była demonem mszczącym się na człowieku za to, że tak bezgranicznie ukochał powietrze.
(...) był jak wulkan wyrzucający lawę nie tam, dokąd ludzie przywykli, że wyrzuca. Miał własne zbocza i swe własne chody.
Porucznik Urbanowicz, widząc, że napływały nowe fale niemieckich bombowców, wylądował na pierwszym napotkanym lotnisku na wschód od Londynu, by pośpiesznie uzupełnić amunicję i paliwo. Na lotnisku zastał pustkę. Przekołował z jego jednej strony na drugą: pustka. (...)
Wtem zjawił się angielski kapral i poprosił uprzejmie Urbanowicza, by poszedł do schronu. W schronie myśliwiec zastał kilku jeszcze żołnierzy, obsługę pobliskiego stanowiska karabinów maszynowych. Była właśnie godzina piąta po południu, pora podwieczorku. Żołnierze spokojnie pili herbatę i flegmatycznie gawędząc palili papierosy. Nic na świecie nie obchodziło ich w tej chwili prócz herbaty: była to przecież godzina piąta.
— Do you like a nice cup of tea? — zapytał miły kapral i nie czekając na odpowiedź poczęstował gościa herbatą.
Niedaleko padła bomba wstrząsająca powietrzem nawet w schronie.
— Ho! ho! — zerknął kapral z uśmiechem do myśliwca i dalej smarował sobie dokładnie i z lubością chleb dżemem.
Urbanowicz nie wytrzymał. W nerwach miał jeszcze wrzawę walki, którą kwadrans temu stoczył. Flegma owego five o’clock tea wydała mu się koszmarną sielanką. Wrzasnął na poczciwego kaprala, by — at once, immediately! — zaprowadził go do ludzi, którzy mają amunicję i paliwo. Kapral wytrzeszczył zdziwione oczy; posłusznie zaprowadził. Ci ludzie także pili herbatę w schronie, lecz dali Urbanowiczowi, czego potrzebował.
Gdy następnie myśliwiec wzbijał się w powietrze, wydało mu się, że wyrywa się z dziwacznego snu. U góry poczuł się lepiej, we własnym żywiole. Złagodniał, poweselał. Lecz wciąż szumiało mu w uszach natrętnie:
— A nice cup of tea!... A nice cup of tea!...
Por. Marian Pisarek (...) miał pecha. Zestrzelono mu maszynę i myśliwiec musiał skakać na spadochronie. Wyskakując zahaczył się lewym trzewikiem o brzeg kabiny i długi czas leciał z samolotem wisząc głową na dół. Wreszcie wyrwał nogę z trzewika i szczęśliwie wylądował w skarpetce. Wtedy się zawstydził: w skarpetce była dziura. (...) W tej walce dywizjon 303 zestrzelił 14 maszyn pewnych i 4 prawdopodobne. Strat własnych poniósł: 2 maszyny, 1 rannego i - i 1 trzewik.
Wszyscy to wiedzieliśmy, wszyscy to przeżywaliśmy, a jednak trzeba było to sobie wyraźnie i jeszcze raz uprzytomnić: lato 1940 roku było straszne. Straszne dla wszystkich ludzi dobrej woli. Wtedy, w owym lipcu, nie śpiewały ptaki, nie pieściło ich słońce, nie dla nich był nawet spokojny chleb, w pocie czoła zdobyty. Cała wolna jeszcze ludzkość przecierała sobie przerażone oczy i budziła się jakby z koszmarnego snu do jawy, która miała być również koszmarem, tylko jeszcze posępniejszym. Światem wstrząsały niebywałe dotychczas dreszcze, serca miliarda ludzi tłukły się w najgorszym przeczuciu, w niepokoju, w rozpaczy, w zwątpieniu. Wszyscy ludzie, wszyscy – i ten u góry, i ten na dole, i wrażliwy, i ociężały, i cockney nad Tamizą, i kaboko w Brazylii, i górnik w Pensylwanii, i hodowca w Australii, i plantator na Jawie – wszyscy, jakby porażeni, tracili nadzieję. Oczekiwali ostatecznej klęski. Klęski już nie tylko wielkiej Brytanii, ostatniego wolnego bastionu Aliantów za Zachodzie Europy, lecz całego ucywilizowanego świata. I nie byli ani pod wpływem wrogiej propagandy, ani piątej kolumny; mieli inne źródła zwątpienia: fakty. Nagie fakty. Żelazną wymowę faktów.
I zrozumiał, jak olśnienie, wielką prawdę tej wyspy: takiemu narodowi spalą zapewne wszystkie Londyny, lecz i wtedy nawet nie straci spokoju i kto wie, czy właśnie tą niebywałą niewzruszonością nie wygra wojny.
Wtem zjawił się kapral i poprosił uprzejmie Urbanowicza do schronu. W schronie myśliwiec zastał kilku jeszcze żołnierzy, obsługę pobliskiego stanowiska karabinów maszynowych. Była właśnie godzina piąta po południu, pora podwieczorku. Żołnierze spokojnie pili herbatę i flegmatycznie gawędząc, palili papierosy. Nic na świecie nie obchodziło ich bardziej od herbaty: była to przecież godzina piąta.
-Do you like a nice cup of tea?-zapytał miły kapral i nie czekając na odpowiedź poczęstował gościa herbatą. Niedaleko padła bomba wstrząsająca powietrzem nawet w schronie.
-Ho! ho!- zerknął kapral z uśmiechem do myśliwca i dalej smarował sobie dokładnie i z lubością chleb z dżemem. Urbanowicz nie wytrzymał. W nerwach miał jeszcze wrzawę walki, którą kwadrans temu stoczył. Flegma owego five o'clock tea wydała mu się koszmarną sielanką. Wrzasnął na poczciwego kaprala, by-at once, immediately!-zaprowadził go do ludzi, którzy mają amunicję i paliwo. Kapral wytrzeszczył zdziwione oczy, ale posłusznie zaprowadził. Ci ludzie także pili herbatę w schronie, lecz dali Urbanowiczowi, czego potrzebował. Gdy następnie myśliwiec wzbijał się w powietrze, wydało mu się, że wyrywa się z dziwacznego snu. U góry poczuł się lepiej, we własnym żywiole. Złagodniał, poweselał. Lecz wciąż szumiało mu w uszach natrętnie:
-A nice cup of tea!... A nice cup of tea!...
Na wysokości 20 000 stóp wszedł na szlak nieprzyjacielskich bombowców. Wtedy otrząsnął się zupełnie, ochłonął, był znów sobą. Zaśmiał się z kaprala. I zrozumiał, jak olśnienie, wielką prawdę tej wyspy: takiemu narodowi spalą zapewne wszystkie Londyny, lecz i wtedy nawet nie straci spokoju-i kto wie, czy właśnie tą niebywałą niewzruszonością nie wygra wojny.
Im wszystkim należała się najgłębsza wdzięczność. Należały się najwyższe odznaczenia: wymagały tego i honor wojska i najprostsze, ludzkie poczucie sprawiedliwości.