cytaty z książki "Moje pierwsze samobójstwo i dziewięć innych opowieści"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Bez dotykania pleców nie ma miłości.
Wszystko ma swój czas. Samobójstwo też ma swój czas. Jak człowiek nie zdąży się zabić w odpowiednim momencie, musi potem żyć na darmo. I wielu, nieskończenie wielu ludzi tak żyje. Żyją tylko dlatego, że nawet na samobójstwo za późno. Tak jest.
Zobaczyłem ją i popełniłem błąd frajerski - zamiast poprzestać na podziwie - postanowiłem ją zdobyć.
Filigranowa laleczka o twarzy wenezuelskiej kurwy.
Każdy normalny człowiek od czasu do czasu ma ochotę kogoś zabić.
Jak przychodzi wielka miłość, to człowiekowi zawsze się zdaje, że pokochał najpiękniejszą kobietę świata. Ale jak człowiek faktycznie pokochał najpiękniejszą kobietę świata - może mieć kłopoty.
Pierwsza zmysłowość zawsze tyczy pleców. Wszyscy w koło ględzą o pierwszym pocałunku; a przecież zawsze, jak ją pierwszy raz całujesz, twoja dłoń jej plecy obejmuje. I bez tego objęcia, bez dłoni na plecach nie ma pocałunku. Wyobraź sobie słynny pierwszy pocałunek z luźno opuszczonymi wzdłuż ciała rękami. Bez dotykania pleców nie ma pocałunku, bez dotykania pleców nie ma wzajemnej skłonności, bez dotykania pleców nie ma seksu, bez dotykania pleców nie ma miłości.
Czwarte pudełko pełne było przepalonych żarówek. Nie żałosna i nie komiczna, ale patetyczna i miłosna kolekcja. Któraś z was tak kochała? Którakolwiek kobieta na świecie wpadła na pomysł, żeby zachować żarówki, co świeciły za życia ukochanego? Na pamiątkę tamtego światła nad głowami, na pamiątkę tych chwil, gdy łagodnie gasły nad posłaniem?
Pozornie wszystko się jak najnormalniej obracało! Pozornie. Bardzo pozornie. Bo w gruncie rzeczy rozmowa była bardzo pozorna i bardzo fragmentaryczna i ja bardzo iluzyjny, i bardzo częściowy brałem w niej udział. Co słowo padło, to ja w panikę, że słowo pada. Już jak się do niej zbliżałem, to byłem w panice, w zdumieniu i strachu, że się zbliżam. O k... zbliżam się! O k... jestem blisko! O k... odezwałem się! O k... popatrzyła na mnie! O k... widzi mnie! O k... mówi do mnie! Takie okrzyki cały czas wznosiłem w duchu i one dominowały. One były istotą rzeczy. W nich też tkwiła zapowiedź tragedii. Zamiast skupić się na akcji, byłem w permanentnym tryumfie, że w ogóle jest jakaś akcja. To mnie miało zgubić.
Byłem tak wydrążony w samotność, z samotności uczyniłem tak gęstą podstawę życia, że potoczne okoliczności, w których ludzie, którzy czują się samotni: podróż, pociąg, nocleg w hotelu, to były dla mnie tłumne spotkania i zbiorowe zabawy. Jasne, że wolałem, żeby do mojego przedziału pierwsza klasa, dla palących przy drzwiach, nikt nie właził, ale jak już wlazł - proszę bardzo, możemy nawet dwa słowa zamienić. Na ogół zresztą nikt nie właził. Mam nieprzychylny wyraz twarzy.
Dobrze, powiem wprost i dosadnie, choć zarazem na wskroś metaforycznie: żałuję, że nie obciagneła mi Izolda, że nie miałem seksu analnego z szekspirowską Julią.
Patrzę z daleka. Z wysoka. Niebo coraz ciemniejsze. Gaśnie węglowe światło twoich włosów. Jestem sam. Odzyskuję ból.
Nikt nie przychodzi, nikt nie puka do drzwi, telefon milczy. Samemu dzwonić się nie chce, zresztą nie bardzo jest do kogo. Czytać się nie da; w ogóle nic się nie da.
Myśl żeby się zabić zawsze przychodziła nocą. O drugiej albo trzeciej nad ranem ktoś siadał na brzegu wersalki i przekonywał.
W absolutnej zaś pełni jest to jasne dla tych, którzy budzą się w środku nocy i przeraża ich ktoś obok śpiący i myśl, że nie będzie się w pojedynkę jeszcze parę godzin i potem całe rano, jest straszna, straszna. I odliczają sekundy i minuty niekończącego się koszmaru i jakoś - z najwyższym trudem - przetrzymują.
Ile razy modliłem się o czyjąś obecność i modlitwy zostawały wysłuchane, i Bóg zsyłał czyjąś obecność, i ja w najwyższym popłochu nikomu nawet progu nie pozwalałem przekroczyć.
Choć w pełni jasne jest to tylko dla tych, którzy samotnie się budzą, puszczają radio, biorą prysznic i są nawet w nie najgorszym humorze - kto wie: może kogoś dziś spotkają.
W pełni jasne jest to tylko dla tych, którzy w prawie pustej knajpie samotnie jedzą obiad i nie czują smaku. Nawet jak brawurowo zamówią najdroższe frutti di mare, nie czują smaku - cały czas zdaje im się, że poza nimi nikt nie je samotnie (...)
W pełni jasne jest to tylko dla tych, którzy budzą się w nocy i drętwieje im gardło, bo są sami; nie mają kogo objąć ani kogo okryć, nie mają komu przynieść z kuchni szklanki soku i rano nie będą mieli z kim słuchać radia, czytać gazet, jeść śniadania.
W zupełnej pełni jest to jasne dla tych, którzy pewnego dnia kogoś istotnie spotkają, jedzą z kimś obiad, idą z kimś do kina, idą z kimś od łóżka; może nawet z kimś śpią.
W absolutnej zaś pełni jest to jasne dla tych, którzy budzą się w środku nocy i przeraża ich ktoś obok śpiący i myśl, że nie będzie się w pojedynkę jeszcze parę godzin i potem całe rano, jest straszna, straszna. I odliczają sekundy i minuty niekończącego się koszmaru i jakoś - z najwyższym trudem - przetrzymują i potem jest im dany cudowny, samotny dzień. Oddychają głęboko i nagle czują, jak dojmującą radość daje głębia oddechu. Z pustego domu spoglądają przez okno na spiętrzone dachy miasta. Długie popołudnie ma smak przejrzałych czereśni i zapach dusznego sadu. Wieczorem uporczywie dzwoni telefon - z dziwnym uśmiechem nie podnoszą słuchawki.
Sami zobaczycie, czego dożyjecie. A dozyjecie kobiet, które celem wzmożenia higieny bedą na noc wyjmowac z siebie macice.
Obcowanie z klasyką na ogół gwarantuje niezłe perwersje.
Toteż jak przystało flegmatykowi: flegmatycznie szykowałem się do flegmatycznego samobójstwa. Chciałem w każdej minucie, a nawet w każdej sekundzie widzieć, że właśnie się zabijam.
Na ogół staram się zwalczać własne szajby. Tę pielęgnuję.
Nastał czas lubujących sie w paradoksach krwawych ekshibicjonistek: Czy wie Pan, ze jak zbyt płytko wsadzę sobie tampon, to uciska on osławiony punkt G i cały dzień potem łażę pobudzona, choć w zasadzie o tym nie wiem?
Kiedy teraz odtwarzam i zapisuję naszą pierwszą rozmowę, z całą dobitnością rozumiem, że literatura nigdy nie nadąży za życiem.
Krytyka życia nie musi być pochwałą śmierci, ale zawsze trochę na to wychodzi (...)Ale obrona życia musi być pochwałą rozpaczy.
Każdy normalny człowiek ma ochotę - choć raz w życiu - zabić własnego ojca. Ja tę normalność poszerzyłem w ten sposób, że miałem ochotę go zabić parę tysięcy razy. On mnie - setki tysięcy razy. Matka jego - przynajmniej raz w tygodniu. On matkę - codziennie. Byliśmy bardzo kochającą się rodziną. Najzwyczajniejszą w świecie rodziną potworów. Starzy wprawdzie niechętnie dopuszczali do siebie myśl, że są potworami, i dziwili się, skąd się wziął taki potwór jak ja, ale to typowe. Wszystkie potwory świata dziwią się swoim potwornym potomkom.
Życie polega na ustaleniu odpowiedniej proporcji pomiędzy pracą a wypoczynkiem.
Na łóżku Wittenberga przybywało książek; na ostatek spał pod wszystkimi siedmioma tomami Prousta, pod wierszami Eliota, pod tomikami Herberta, Grochowiaka i Szymborskiej, pod zeszytem z ręcznie przepisanym Miłoszem, pod oprawionym w "Trybunę Ludu" Trans-Atlantykiem, pod Konwickim, Parnickim, Camusem, Frommem, Freudem, Jungiem, młodym Marksem, późnym Mannem, pod Świadomością religijną i więzią kościelną Kołakowskiego, pod Czarownicą Micheleta, pod Złotą gałęzią Frazera, pod Bułhakowem, Bablem, Brochem, Faulknerem, pod trzema stukartkowymi brulionami, w których miał zaczęte dwie - pełne napięcia filozoficznego - powieści i jeden - pełen najwyższej temperatury językowej - poemat. I licznymi jeszcze innymi książkami był, jak kołdrą, Wittenberg przykryty, a raczej jak siecią, bo spomiędzy okładek przeświecała jego ciemna lewantyńska skóra. Prawa ręka zawsze zwisała z łóżka, jakby w poszukiwaniu stojącej tam pustej butelki; lewa w górę szła w kierunku głowy; głowa na miejscu - bo w centrum poduszki - spoczywała, wokół długie, bujne, kręcone loki, których wszyscy zazdrościliśmy mu wściekle. Było czego. Brawurowo naśladująca i z powodzeniem rywaliazująca z najwyrazistszymi kreacjami nieżyjącego od roku Jimiego Hendriksa fryzura nieodparcie przyciągała spojrzenia dziewczyn.
Bardzo zabawne, a też z lekka przerażające. Jeden z tysiąca bardzo zabawnych szczegółów. Jakbym umiał ująć je wszystkie, napisałbym wstrząsającą powieść miłosną.
Zamiast skupić się na akcji, byłem w permanentnym tryumfie, że wogóle jest jakaś akcja.
Do końca życia będziesz żałował, że nie dotykałeś opisywanej przez Saula Bellowa kobiety o imieniu Renata, że kochanica Francuza nie była Twoją kochanicą, że nie odbiłeś Lewinowi Kitty, że nie rozbierałeś zmysłowych Żydówek Singera, ekscentrycznych Czeszek Kundery, wychudzonych jak modelki łagierniczek Sołżenicyna, złocistoskórych Mulatek Marqeza, zbiedniałych ziemianek Bunina, odzianych w białe bluzki biuralistek Kafki. Osobiście – muszę wyznać – mam czułość nawet do najbardziej przechodzonych dup literackich: Anny Kareniny, madame Bovary i Kławdii Chauchat. Żal mi, że pierwszej nie rozpinałem gorsetu; drugiej nie potraktowałem z całą, na jaką zasługuje brutalnością, że trzecia w sylwestrową noc nie do mojego pokoju przyszła. Dobrze, powiem wprost i dosadnie, choć zarazem na wskroś metaforycznie: żałuję, że nie obciągnęła mi Izolda, że nie miałem seksu analnego z szekspirowską Julią. A nawet żałuję, że to nie mnie, a Leverkuhna mityczna kurwa zaraziła syfilisem.