cytaty z książki "Malowany Ptak"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Jak górskie szczyty dookoła patrzymy na siebie odseparowani dolinami, za duzi, aby przemknąć niepostrzeżenie obok, za mali, by dotknąć nieba.
Książki zrobiły na mnie szalone wrażenie. Ze zwykłych kartek papieru wyczarowywało się świat, równie prawdziwy, jak ten doświadczany zmysłami. Co więcej, świat książek, niby mięso konserwowe, był bogatszy i lepiej przyprawiony, niż ten oglądany dookoła. W życiu codziennym, na przykład, widywało się wiele osób nigdy ich dobrze nie poznając, podczas gdy o postaciach z książek wiedziało się i co myślą, i co zamierzają.
Przez cały czas myślałem o naukach Mitki: człowiek nigdy nie powinien dać się źle traktować, bo wówczas straci szacunek do samego siebie i odtąd jego życie będzie pozbawione sensu.
Człowiek – to brzmi dumnie. Każdy nosi w sobie swoją prywatną wojnę, którą sam musi stoczyć, bez względu na to, czy ją wygra, czy przegra; także własną sprawiedliwość, którą tylko on może wymierzyć.
Zasada była prosta: jeśli ktoś cię chamsko potraktował, a ciebie zabolało to niczym smagnięcie bicza, należało mu odpłacić tak, jakby rzeczywiście cię wychłostał. Jeśli ktoś uderzył cię raz, lecz ty miałeś wrażenie, że spadło na ciebie tysiąc ciosów, należy wziąć zemstę za tysiąc. Zemsta musi być proporcjonalna do bólu, goryczy i poniżenia, które się czuło w następstwie czynu przeciwnika. Jeden człowiek odbiera policzek jako rzecz niespecjalnie bolesną; drugi miesiącami przeżywa tę hańbę. Pierwszy zapomina o tym w godzinę; drugiego przez wiele tygodni gnębią koszmarne wspomnienia.
Obowiązywała także i odwrotna zasada. Jeśli ktoś uderzył cię kijem, ale zabolało jak klaps, mścij się za klapsa.
(...) porządek świata nie ma nic wspólnego z Bogiem, a Bóg ze światem. Przyczyna tego stanu rzeczy była prosta. Bóg nie istniał. Wymyślili Go chytrzy księża, żeby nabrać głupich, zabobonnych ludzi. Nie było Boga, Trójcy Świętej, diabłów, duchów i upiorówpowstających z grobów; nie było Śmierci, która latałaby w powietrzu rozglądając się za nowymi grzesznikami, aby ich usidlić. Wszystko to bajki dla ciemnych ludzi, którzy nie rozumieli naturalnego porządku świata, nie ufali własnym siłom i musieli szukać ucieczki w wierze w jakiegoś Boga.
Przyglądałem się z rozczarowaniem i obrzydzeniem ich splecionym, dygoczącym postaciom. Więc to miała być miłość: dzika jak buhaj dźgany ostrym kołkiem, brutalna, cuchnąca, pełna potu? Taka miłość kojarzyła mi się z bijatyką; kobieta i mężczyzna walczyli ze sobą, usiłując wyrwać jedno drugiemu rozkosz, oboje otumanieni, niezdolni do myślenia, zasapani, bardziej zwierzęcy niż ludzcy.
Jednostce może się wydawać, że jej działania są bez znaczenia, ale to wyłącznie iluzja. Pojedyncze czyny niezliczonych jednostek składają się razem na wielką całość, którą potrafią dojrzeć jedynie ci stojący na szczycie społeczeństwa.
Żołnierz może strzelić mi w plecy. Ludzie wolą zabijać tak, by nie patrzeć ofiarom w oczy.
Czy nie łatwiej byłoby zmieniać ludziom kolor włosów i oczu, niż stawiać ogromne piece i wyłapywać Żydów oraz Cyganów, żeby ich palić?
Sprawiedliwość wisi nad światem jak potężny młot uniesiony mocarnym ramieniem, który wstrzymuje się przez pewien czas, zanim ze straszliwą siłą spuści żelazną bryłę na niczego nie spodziewające się kowadło.
Kara Pańska wreszcie dosięgła Żydów. Zasłużyli na nią dawno temu, kiedy ukrzyżowali Chrystusa. Bóg nic nie zapomina. Dotąd nie karał Żydów za ich grzechy, ale im nie wybaczył. Teraz Pan Wszechmogący, posługując się Niemcami jako Swoim narzędziem, wyrównywał rachunki. Odbierał Żydom przywilej naturalnej śmierci. Musieli ginąć w płomieniach, już tu na ziemi cierpiąc męki piekła. Zostawali sprawiedliwie pokarani za grzechy przodków, za odrzucenie jedynej Prawdziwej Wiary.
Kilku pastuchów schwytało mnie i zaczęło wlec do ogniska, żeby przypalić mi pięty i spełnić wolę Bożą. Szamotałem się, drapiąc i gryząc. Nie miałem zamiaru dać się spalić w zwyczajnym ognisku, skoro innych palono w specjalnych, kunsztownych piecach skonstruowanych przez Niemców i wyposażonych w maszyny potężniejsze od największych lokomotyw.
Dym z krematoriów wznosi się prosto do nieba i ściele jak miękki, czysty dywan pod stopami Boga. Zastanawiałem się, czy naprawdę konieczna jest zguba tylu Żydów, żeby okupić przed Panem śmierć Jego Syna. Może cały świat przemieni się wkrótce w jeden ogromny piec do palenia ludzi. Czyż ksiądz nie mówił, że zginiemy wszyscy, że "co z prochu powstało, w proch się obróci"?
Z budynku wymaszerował dziarskim krokiem wysoki oficer SS w czarnym jak sadza mundurze. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspaniałego stroju. Na dumnym zwieńczeniu czapki lśniła trupia główka i skrzyżowane piszczele, kołnierz zdobiły znaki podobne do błyskawic. Czerwona opaska z butnym znakiem swastyki przecinała rękaw. Oficer, dzwoniąc obcasami o beton dziedzińca, podszedł do rannego. Zakrwawiona, pokaleczona głowa uniosła się z takim trudem, jakby ważyła tonę. Oficer odsunął się. Jego twarz znajdowała się teraz w słońcu i urzekała czystym, przejmującym pięknem; skórę miał prawie przezroczystą, włosy jasne i delikatne jak u dziecka. Dotąd zaledwie raz, w kościele, widziałem tak uduchowione oblicze. Był to fragment ściennego malowidła, skąpany w muzyce organów, na który padało tylko światło przesączone przez witraże.
Oficer przyglądał mi się badawczo. Czułem się jak rozdeptana glista, z której wnętrzności wyciekają w kurz, stworzenie nie mogące nikogo skrzywdzić, choć w każdym wzbudzające niechęć i wstręt. W obliczu tak wspaniałej istoty jak oficer, uzbrojony we wszystkie oznaki potęgi i majestatu szczerze wstydziłem się swojego wyglądu. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby Niemiec mnie zabił. Wpatrzony w ozdobną klamrę szerokiego pasa znajdującą się dokładnie na poziomie moich oczu, czekałem na mądrą decyzję jej właściciela. Wiedziałem, że właśnie waży się mój los, ale była to dla mnie rzecz całkowicie obojętna. Wierzyłem bezgranicznie w słuszność decyzji podjętej przez tego człowieka. Wiedziałem, że posiada przymioty obce zwykłym śmiertelnikom. Zadźwięczała krótka komenda. Oficer odmaszerował. Żołnierz pchnął mnie brutalnie w stronę bramy. Żałując, że to wspaniałe spotkanie zakończyło się tak szybko, wyszedłem wolno przez bramę i wpadłem prosto w pulchne ramiona księdza, który czekał na zewnątrz. Wyglądał jeszcze żałośniej, niż pamiętałem. W porównaniu z mundurem ozdobionym trupią główką, piszczelami i błyskawicami, jego sutanna była zniszczoną szmatą.
Teraz nosił klatkę w sobie; krępowała mu mózg i serce, paraliżowała mięśnie. Pragnienie wolności, którym odróżniał się od zrezygnowanych, ospałych królików, opuściło go niby zapach zgniecioną, wyschniętą koniczynę.
Przysłowie mówi, że o zmroku wszystkie koty są jednakie. Ale powiedzenie to bynajmniej nie było słuszne w odniesieniu do ludzi. Z nimi działo się wręcz odwrotnie. Podczas dnia dokładnie tacy sami, trzymający się utartych ścieżek, w nocy zamieniali się nie do poznania.
Każdy obywatel sowiecki miał dług wobec tego człowieka za wszystko, co posiadał, i za dobrobyt, w jakim żył.
Człowiek ten nazywał się Stalin.
Na portretach i fotografiach miał życzliwy wyraz twarzy i ujmujące spojrzenie. Wyglądał jak kochający dziadek czy wujek, dawno nie widziany, który czeka, by cię uściskać.
Zastanawiałem się, dlaczego sól jest taka droga, skoro Bóg może bez trudu zmieniać w słupy soli grzeszników. I dlaczego nie zmienia ich w mięso i cukier? Były wieśniakom nie mniej potrzebne od soli.
Świat okazywał się ciasny jak stryszek chłopskiej chaty. Człowiekowi ustawicznie groziło, że albo wpadnie we wnyki zastawione przez tych, którzy go nienawidzą i chcą gnębić, albo w ramiona tych, którzy go kochają i pragną chronić.
Nawet najmądrzejszy człowiek nie wymyśli nic szczególnego, siedząc w zapadłej dziurze.
Wioski w tej okolicy były zapomniane przez wieki. Niedostępne, położone daleko od ośrodków miejskich, znajdowały się w jednym z najbardziej zacofanych obszarów Europy Wschodniej.
Z czarnej ziemi, do której nigdy nie dochodziło słońce, sterczały pniaki dawno ściętych drzew. Przypominały kaleki nie umiejące okryć niczym swoich skarlałych, okaleczonych kadłubów. Stały pojedynczo, samotnie. Krępe, przysadziste, nie miały energii podźwignąć się do światła i powietrza.
Ból rozchodził się po moim ciele w dwóch kierunkach. Z dłoni do barków i szyi oraz od nóg do brzucha. Były to dwa różne bóle, pędzące ku sobie niczym krety drążące z dwóch przeciwnych stron tunele pod ziemią.
W ciągu dnia panował na świecie pokój. W nocy nadal trwała wojna.
Oficer przyglądał mi się badawczo. Czułem się jak rozdeptana glista, z której wnętrzności wyciekają w kurz, stworzenie nie mogące nikogo skrzywdzić, choć w każdym wzbudzające niechęć i wstręt.
Ażeby zachować zdrowie, mówiła, człowiek powinien się myć nie częściej niż dwa razy do roku, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, lecz nawet wówczas tylko pobieżnie, bez zdejmowania odzieży.
...dorosły człowiek, wychowany w mieście, a postępuje jak prosty wieśniak, który nie potrafi pogodzić się z faktem, że jest na świecie sam i od nikogo nie może oczekiwać pomocy. Każdy z nas jest sam, a im prędzej zrozumie, że musi się nauczyć radzić sobie bez Gawrył, Mitek czy Milczków, tym lepiej dla niego.
Tutejsi chłopi byli ciemni i okrutni, choć nie z własnej winy. Ziemia była marna, klimat surowy. Rzeki, z których ryby wybrano niemal doszczętnie, często wylewały na pastwiska i pola, przemieniając je w bagna.
Przypomniałem sobie chwile spędzone z Ewką. Jakże inaczej odnosiłem się do niej. Mój dotyk był łagodny; moje dłonie, usta, język tylko muskały jej skórę, miękkie i delikatne jak babie lato unoszące się w ciepłym, bezwietrznym powietrzu. Ustawicznie wyszukiwałem nowych wrażliwych miejsc nie znanych nawet jej samej, ożywiając je dotykiem, podobnie jak promienie słońca przywracają do życia motyla zziębniętego podczas chłodnej jesiennej nocy. Pamiętałem swoje najrozmaitsze wysiłki wyzwalające z ciała dziewczyny tęsknoty i drżenia, które inaczej pozostałyby uwięzione w niej na zawsze. Uwalniałem je, bo pragnąłem wyłącznie tego, aby sama w sobie odkryła rozkosz.
człowiek nigdy nie powinien dać się źle traktować, bo wówczas straci szacunek dla samego siebie i odtąd jego życie będzie pozbawione sensu.
Zasada była prosta: jeśli ktoś cię chamsko potraktował, a ciebie zabolało to niczym smagnięcie bicza, należało mu odpłacić tak, jakby rzeczywiście cię wychłostał. Jeśli ktoś uderzył cię raz, lecz ty miałeś wrażenie, że spadło na ciebie tysiąc ciosów, należy wziąć zemstę za tysiąc.